11-04-2011, 14:46
Szedłem chodnikiem. Chodnik był brzydki. Nic niezwykłego. Tylko szaleniec szukałby piękna w chodniku. Pogoda niezmienna od ponad tygodnia. "Silny wiatr, chłodno i przelotne deszcze." mówiła kobieta z telewizji wymuszając uśmiech. Na myśli miała nieskomplikowane "do dupy". W uszach słuchawki. Leciało akurat "Para-Noir". Sam nie wiem, czemu tak bardzo lubię ten kawałek. Z kieszeni wyjąłem paczkę "importowanych" papierosów. "Курение убивает" ostrzegał napis na opakowaniu. Kogo to właściwie obchodzi? Kto by się przejmował? Ciężki dym wypełnił płuca, rozgrzewając mnie od wewnątrz. Poprawiłem szalik. Złowrogie spojrzenie chodnika sprawiało, że czułem się trochę nieswojo. Wyszła zza rogu, stawiając kroki z majestatem godnym taniej dziwki. Wyglądało to tak surrealistycznie, że z wrażenia aż papieros wypadł mi z ust. "Szkoda" powiedziałem w myślach. Nie dopaliłem nawet do połowy. Była tak piękna jak dnia naszego ostatniego spotkania. Te same włosy, te same ruchy. Twarz tak samo pozbawiona uśmiechu.
- Dlaczego? - zapytałem, gapiąc się w dziwnie-zielone oczy. Pewien jestem, że kiedyś były niebieskie.
- Po prostu. - Do dziś nie potrafię zapomnieć jej głosu. Był tak bardzo brzoskwiniowy.
- Po prostu? - powtórzyłem po niej, zawierając w głosie nutkę niedowierzania.
- Tak - potwierdziła beznamiętnie.
- Ale co się stało?
- Skończyło się.
- Skończyło? - Spojrzałem na czerwony sterowiec, unoszący się wysoko nad nami. Coś we mnie pękło. - Że co, kurwa, bateryjki się wyczerpały?! - Zapytałem.
Milczała.
- Nic nie kończy się tak z dnia na dzień. Tak nagle... - Zamyśliłem się na krótką chwilę. - Właściwie, to co u ciebie słychać?
- Nic. Wszystko w porządku.
- Pięknie dziś wyglądasz.
- Dziękuję.
- Wiesz, to dziwne uczucie, gdy ktoś ci po prostu nie wybacza.
- Zimno dziś - stwierdziła spokojnie.
- Mówiłaś, że zapomnę, że wszystko sobie poukładam. Dlaczego kłamałaś?
- Nie wiem o co ci chodzi.
- Wciąż pamiętam twój zapach. Wiesz, zawsze byłaś dla mnie subiektywnym synonimem szczęścia.
- Gdzie idziesz? - Trafne pytanie.
- Do przodu. Mówili mi "musisz się podnieść i iść naprzód", więc idę.
- Zabawne.
- Ja chciałem tylko widzieć cię, słyszeć i dotykać twoich dłoni.
- Ale ja nie chcę. Rozumiesz? Chcę tylko żebyś umarł. Nienawidzę cię. - Trudno było mi w to uwierzyć, ale wciąż była tak samo spokojna.
- Ale dlaczego?
- Nie potrzebuję powodu, żeby nienawidzić cię tak, jak nienawidzę.
Słońce przybierało powoli kolor zieleni. Milczałem pożerany przez chodnik. Daleko, po drugiej stronie drogi, stała starsza kobieta. Wzorowy archetyp. Przygarbiona, w dłoni parasol, na głowie beret. Patrzała się na mnie tak, jak patrzy się na szaleńca. Właściwie to patrzała się tak, jak patrzy się na człowieka, który rozmawia z powietrzem.
I nie było w tym wzroku nic dziwnego.
- Dlaczego? - zapytałem, gapiąc się w dziwnie-zielone oczy. Pewien jestem, że kiedyś były niebieskie.
- Po prostu. - Do dziś nie potrafię zapomnieć jej głosu. Był tak bardzo brzoskwiniowy.
- Po prostu? - powtórzyłem po niej, zawierając w głosie nutkę niedowierzania.
- Tak - potwierdziła beznamiętnie.
- Ale co się stało?
- Skończyło się.
- Skończyło? - Spojrzałem na czerwony sterowiec, unoszący się wysoko nad nami. Coś we mnie pękło. - Że co, kurwa, bateryjki się wyczerpały?! - Zapytałem.
Milczała.
- Nic nie kończy się tak z dnia na dzień. Tak nagle... - Zamyśliłem się na krótką chwilę. - Właściwie, to co u ciebie słychać?
- Nic. Wszystko w porządku.
- Pięknie dziś wyglądasz.
- Dziękuję.
- Wiesz, to dziwne uczucie, gdy ktoś ci po prostu nie wybacza.
- Zimno dziś - stwierdziła spokojnie.
- Mówiłaś, że zapomnę, że wszystko sobie poukładam. Dlaczego kłamałaś?
- Nie wiem o co ci chodzi.
- Wciąż pamiętam twój zapach. Wiesz, zawsze byłaś dla mnie subiektywnym synonimem szczęścia.
- Gdzie idziesz? - Trafne pytanie.
- Do przodu. Mówili mi "musisz się podnieść i iść naprzód", więc idę.
- Zabawne.
- Ja chciałem tylko widzieć cię, słyszeć i dotykać twoich dłoni.
- Ale ja nie chcę. Rozumiesz? Chcę tylko żebyś umarł. Nienawidzę cię. - Trudno było mi w to uwierzyć, ale wciąż była tak samo spokojna.
- Ale dlaczego?
- Nie potrzebuję powodu, żeby nienawidzić cię tak, jak nienawidzę.
Słońce przybierało powoli kolor zieleni. Milczałem pożerany przez chodnik. Daleko, po drugiej stronie drogi, stała starsza kobieta. Wzorowy archetyp. Przygarbiona, w dłoni parasol, na głowie beret. Patrzała się na mnie tak, jak patrzy się na szaleńca. Właściwie to patrzała się tak, jak patrzy się na człowieka, który rozmawia z powietrzem.
I nie było w tym wzroku nic dziwnego.