Via Appia - Forum

Pełna wersja: Uczta Melomanów
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
W roku dwudziestym szóstym mego życia zostałem zaproszony, wraz z moim jazzowym zespołem „Pilniki”, na odbywające się co kwartał spotkanie zwane „Uczta Melomanów”. Skłonny byłem bardzo, gdyż moje ambicje jako klarnecisty, gdzieś się powoli wypalały. Mój stan finansowy również pozostawał w stanie krytycznym. Była ta więc jedna z niewielu okazji, na których mogłem zarobić z czystym sumieniem. Powróćmy jednak do tego zagadkowego zdarzenia, które miejsce miało przy ulicy Chocholskiej 1/38 w Wolnym Mieście Bydgoszczy, pewnego słonecznego dnia.
Staliśmy w korku na rondzie bałwochwalców, gdy zadzwonił mój telefon.
- Witam panie Stanisławie – powiedział głos z słuchawki. Rozpoznałem że był to organizator „Uczty Melomanów”, Bolesław Teppich. – Czy pański zespół przygotował jakąś klasykę prócz własnego repertuaru?
- Ależ oczywiście – zapewniłem. Coś niespokojnego było w jego głosie.
- Dobrze. Proszę nie brać ze sobą instrumentów, mamy wszystko czego potrzeba pańskiemu zespołowi. Niech zadzwoni pan do mieszkania trzy razy.
- Zrozumiałem. Do zobaczenia. – odparłem, po czym rozłączyłem się.
Powiedziałem chłopakom z zespołu o wszystkim. Byli wyraźnie uszczęśliwieni faktem, iż nie musimy jechać po nasze instrumenty, gdyż byli zbyt pijani, aby móc zapakować je do naszej furgonetki. Czułem w powietrzu, że będzie to coś niezwykłego. Korek ustał i ruszyliśmy prosto do celu.
Dojechaliśmy na miejsce stosunkowo punktualnie. Nie mogłem zrozumieć, jak melomani mogą zbierać się w mieszkaniu blokowym. „Jak się tam pomieścimy?” myślałem. Moje obawy rozwiali jednak koledzy z zespołu, bełkocąc że mamy duży zysk, więc nie ma się co narzekać.
Wdrapaliśmy się po schodach, stanęliśmy przed mieszkaniem i zadzwoniliśmy trzykrotnie do drzwi. Nie zdążyliśmy nawet poprawić kapeluszy, a drzwi już zostały otwarte przez elegancko ubranego, siwego kamerdynera.
- Panowie z zespołu jak mniemam? – rzekł twardym głosem. – Proszę za mną.
Szliśmy gęsiego przez ciasny przedpokój, a ja cały czas zachodziłem w głowę, jak możemy grać w tak małym mieszkaniu. Nie przebyliśmy jednak kilkunastu kroków, gdy mym oczom ukazał się olbrzymi taras z ogrodem. Zszokowany tym widokiem zwróciłem się do kolegów, jednakże byli oni zbyt pijani, aby coś takiego mogło ich zdziwić.
Po lewej stronie tarasu znajdowała się scena, na której stała perkusja a obok leżał kontrabas i klarnet. Przed sceną ustawionych było dwadzieścia krzeseł w czterech rzędach, natomiast za nimi wielki prostokątny stół. Cała śmietanka melomanów zajęła już swoje miejsca na krzesłach. Bolesław Teppich, widząc że już nadchodzimy, wstał aby się z nami przywitać. Wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałem. Wysoki, łysawy, o obfitej tuszy.
- Witam panów najserdeczniej! – mówił uśmiechnięty podając całej naszej trójce dłonie. – Poczekamy aż panowie się rozłożą i zaczniemy koncert. Ile czasu potrzebujecie aby rozstawić się na scenie?
- Ach, powiedzmy, dziesięć minut. – odparłem oszołomiony lekko całą sytuacją.
Organizator uścisnął nam dłonie i kazał służącemu zaprowadzić nas na scenę. Weszliśmy na nią, po czym od razy chwyciliśmy za nasze instrumenty. Ustnik mojego klarnetu, dziwnie smakował masłem. Perkusista chwycił pałki, pograł chwilkę i stwierdził iż są one strasznie lepkie a na dodatek pachną dżemem truskawkowym. Kontrabasista również czuł zaskakującą lepkość swoich strun. Lekko zafrasowani poprosiliśmy o kieliszek czerwonego wina na uspokojenie nerwów. Chwilę później ustaliliśmy kolejność wykonywanych utworów. Wyszło nam, że utwór przygotowany specjalnie na tą okazje jakim był trzeci kontrapunkt Bacha, zagramy ostatni. Mieliśmy zamiar wykonać repertuar w następującej kolejności: „Kaloryfer”, „Ciepły oddech kosiarza”, „Niemrawe Mrówki” oraz kontrapunkt na zakończenie. Ułożyliśmy sobie listy pod nogami, po czym wszedł na scenę Teppich, aby nas zapowiedzieć.
- Witam wszystkich przybyłych na odbywającej się co kwartał „Uczcie Melomanów”. – wyrzekł głębokim basem. Wywołało to falę szeptów, które chwilę później zamieniły się w oklaski. – Dzisiaj wystąpi jazzowy zespół „Pilniki”, który wykona kilka utworów z własnego repertuaru, oraz jeden utwór klasyczny. Powitajmy ich gromkimi brawami.
Teppich zszedł ze sceny, a publiczność zaczęła anemicznie klaskać. Rozpoznałem, że na widowni siedzi nie kto inny, jak Ofelia Wilczyńska, znany animator kultury. Pani Ofelia również była osobą o obfitej tuszy. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego wszyscy melomani są zawsze wielce otyli. Odpowiedź na to poznałem kilka godzin później. Powróćmy jednak do początku koncertu. Podszedłem do mikrofonu i zapowiedziałem pierwszy utwór, „Kaloryfer”. Perkusista nabił jedenaście ósmych zaczynając tym samym naszą odpowiedź, na piosenkę „cztery przez cztery to piękne numery” Jurka Tupeckiego. Dmuchnąłem w klarnet i czułem, że dźwięki wydobywające się z niego są naznaczone nutką masła. „To przez ten ustnik” myślałem sobie grając dalej. Płynąc z cieplutką melodią, zacząłem rozglądać się po publiczności. Wszyscy jakoś dziwacznie mlaskali. Wzrok melomanów przeszywał rączki i nóżki perkusisty. Było w tym wszystkim coś, czego wtedy nie podobna było określić. Skończyliśmy pierwszy utwór za który dostaliśmy anemiczne brawa. Bez zbędnego, artystycznego ociągania zabraliśmy się do „ciepłego oddechu kosiarza”. Trój-taktowe przejście którym zaczął kontrabasista, wywołało głębokie poruszenie wśród zgromadzenia. Z ust Wilczyńskiej i Teppicha wyczytałem mnie więcej coś takiego : „tak tak, dyplomu brak ewidentny”, „oczywiście, lecz cóż za smakowite uderzenia”. Nie mogłem znaleźć w tym jakiejkolwiek logiki, więc grałem dalej. Zarówno ten utwór, jak i „Niemrawe Mrówki” minął bez większych emocji wśród publiczności. Niesłychana rzecz stała się natomiast w ostatnim utworze. Po zakończeniu „mrówek” podszedłem do mikrofonu aby zapowiedzieć końcówkę.
- Teraz wykonamy specjalnie dla państwa trzeci kontrapunkt autorstwa Jana Sebastiana Bacha. – wywarło to falę życzliwych szeptów, które dały nam do zrozumienia, że możemy już zaczynać.
Wróciłem na swoje miejsce, poprawiłem sobie nuty i rozpoczęliśmy. Coś było nie tak. Grałem z nut, ale słyszałem że nie jest to Bach. To była fuga Szostakowicza! Ktoś nam podmienił nuty! Zauważyłem grymas niesmaku na twarzach melomanów, jednak nie mogliśmy przestać grać. Pociągnęliśmy z trudem do końca. Skończyliśmy. Na całym tarasie zapanowała grobowa cisza. Spuściłem głowę na dół, gdy zobaczyłem stojącego obok stołu Glenna Millera! Zamknąłem oczy i otworzyłem je ponownie, lecz nie było go już w tamtym miejscu. „To tylko halucynacje” pomyślałem sobie. Mimo tego widziadła, niezręczne milczenie wciąż było zawieszone nieruchomo w powietrzu. Sekund zdawały mi się być godzinami. Po chwili, nie wiadomo skąd, przyleciał komar. Dźwięki które wydawał, tak mocno zirytowały służącego, że pozbawił owada życia klaśnięciem. Nagle, po krótkiej wymianie spojrzeń, rozległy się głośne oklaski. Nie mogłem w to uwierzyć. Ofelia Wilczyńska zerwała się z miejsca.
- Świetne, doprawdy świetne wykonanie! – mówiła cały czas klaszcząc. – Pięknie wykonany Bach! Legato wyśmienite! Smakowicie! Smakowicie!
- Jeśli mogę przerwać, - uciął Wilczyńskiej Teppich. – to chciałbym powiedzieć, iż jestem pod wrażeniem. Mój, formowany przez pokolenia, gust muzyczny pozwala orzec, że wykonanie wyśmienite! A teraz zapraszam na prawdziwą ucztę!
To wszystko było nie do pomyślenia. Nie mogłem w to uwierzyć. Przecież popełniliśmy straszną gafę, a tu tak pozytywne przyjęcie. Zeszliśmy ze sceny i każdy po kolei uścisnął nam dłonie. Byłem w szoku. Moi koledzy, którzy wytrzeźwieli przez całe zamieszanie, poprosili o coś mocniejszego na skołatane nerwy. Zaprowadzono ich do kuchni. Ja postanowiłem usiąść przy stole, aby ochłonąć z tego całego zamieszania. Usiadłem a ktoś podsunął mi kieliszek czerwonego wina. Cały czas tkwiło we mnie jakieś nieznane uczucie. Dziwna mieszanka wszystkich których już kiedyś wcześniej doświadczyłem. Brałem wino do ust, gdy ktoś siedzący obok mnie powiedział:
- Cóż, znakomite wykonanie utworu.
Odwróciłem się powoli zrezygnowany, po czym mało nie spadłem z krzesła.
- Glenn Miller!? – krzyknąłem zdumiony.
- Nie nie, widzi pan, tylko wyglądam jak Glenn Miller, rozumie pan, jestem jego sobowtórem. – powiedział, wziął łyk wina po czym ciągnął dalej. – Korzystam z takich spotkań, gdzie wszyscy są pijani i wydaje im się że mają widziadło przed oczyma, żeby pić za darmo.
- Cóż, jest to jakiś sposób na życie. – odpowiedziałem.
Sobowtór przytaknął. Piliśmy sobie spokojnie dalej, jednak coś w tym wszystkim było nie tak. Ci wszyscy melomani byli niespotykanie dziwni. Ciągle mlaskali i bełkotali coś w nieznanym mi języku. Glenn Miller przypatrywał się wszystkiemu z obojętnością. Ja byłem jednak niespokojny. Czemu oni tak bełkocą? Kiedy będą zakąski? Gdzie się podziali moi koledzy z zespołu? Jak wyglądałbym Glenn Miller gdyby ciągle żył? W jakim stopniu wplątany byłem w to wszystko? Moje rozmyślania przerwała Ofelia Wilczyńska.
- A więc, dyplomu pan nie ma? – pytała bez przerwy mlaskając.
- Nie nie, jestem samoukiem. – odparłem. Miała naznaczony alkoholem oddech.
- Jejku, to szkoda szkoda. – powiedziała i zamoczyła usta w kieliszku z winem.
- Czemu? – spytałem zaintrygowany.
- Ale piękna serweta. – rzekła nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Nie zrozumiałem o co jej chodziło. Z braku zajęcia znowuż zacząłem rozmawiać z sobowtórem wielkiego puzonisty.
- A więc, drogi panie, buja się pan tak od przyjęcia do przyjęcia?
- Tak tak, jednak wie pan, coraz trudniej się z tego utrzymać. – mówił obojętnym głosem. – Ostatnimi czasy, ludzie robią się coraz bardziej podejrzliwi. Nie wystarczy im zjawa Glenna Millera. Teraz chcą grającej zjawy, a widzi pan, ja noga jestem w graniu na instrumentach.
- A na tych, „Ucztach Melomanów”, bywał już pan kiedyś?
- Nie, to pierwszy raz jak tu jestem.
- A nie zdziwiło pana, że mieszkanie to wydaje się takie małe z zewnątrz, a jest takie duże od wewnątrz?
- Ależ panie! Gdybyś widział to co ja widziałem! Topiące się lodowce, erupcje wulkanów, walące się mury Jerycha.
- Widział pan jak mury Jerycha ulegają zniszczeniu!?
- No wie pan, w telewizji widziałem, coż ma mnie więc zdziwić.
Po tej wypowiedzi, odechciało mi się dalszej rozmowy z tym sobowtórem. Coraz bardziej zastanawiało mnie to wszystko co się tutaj działo. Nie mogłem oprzeć się myśli, że zostałem wciągnięty w miejsce oraz zdarzenia, które znajdują się poza rzeczywistością. W zdarzenia, dla których normalny czas wydaje się być zbyt skąpy a rzeczywistość za ciasna. Moje obawy odeszły na boczny plan, gdyż służący przyniósł zakąski na przykrytym pokrywą półmisku. Po łakomstwie wypływającym z ciał melomanów sądziłem, że będą to pierwszorzędne dania. Cieknącą mi z ust ślinę, zahamował przerażający widok. Na półmisku był klarnet, werbel i struny od kontrabasu! Moje oczy prawie wyleciały z orbit. Glenn Miller wydawał się być zdegustowany, więc wstał od stołu. To co działo się później, przerasta mnie po dziś dzień. Wilczyńska, Teppich i reszta melomanów wprost biła się o kolejne kęsy klarnetu. Byli niepohamowani w swym łakomstwie, ich krwiożercze Ja zostało obudzone. Przyglądałem się ze zgrozą, po czym zauważyłem że wraca lokaj. Tym razem niósł danie główne. Aż ciężko opisać w słowach tą potworność którą ujrzałem. Daniem głównym były paluszki kontrabasisty oraz stópki i dłonie perkusisty! Wyskoczyłem z krzesła aby uciekać, jednak jedyne wyjście było zamknięte. Nie mogłem również skakać, gdyż taras znajdował się sześć metrów nad ziemią. Przyglądając się z odrazą tej złowieszczej uczcie w mig zrozumiałem dlaczego nasze instrumenty były tak specyficzne. Chcieli nas doprawić! Zrozumiałem również skąd bierze się obfita tusza wszystkich melomanów. Dostrzegłem, że zbliżają się już do końca posiłku gdyż zbrakło mi jedzenia. Jeden z diabolicznych biesiadników zjadł nawet swoje palce. Na próżno szukałem wyjścia, gdy całe towarzystwo wstało i ruszyło w moją stronę. Wszyscy bełkotali opętani przez krwiożerczy zew. Rozumiałem tylko słowa Wilczyńskiej i Teppicha. Ta pierwsza była najbliżej mnie.
- Ach maślane usteczka, usteczka... – bełkotała wymachując rękoma w moją stronę. – Smakowite legato...
- Wytrwanie zagrany Bach... – majaczył z kolei Teppich. – Pikantnie i słodkawo...
Przyparli mnie do krawędzi. Byłem w sytuacji bez wyjścia. Mogłem tylko skakać. Nagle przyszedł mi z pomocą sobowtór Glenna Millera, a raczej Teppich który go zauważył i począł krzyczeć:
- Glenn Miller! Marynowany Glenn...
Wszyscy zmienili kierunek, ruszając falangą na sobowtóra wielkiego puzonisty. Ów sobowtór, w krótkiej refleksji nad życiem, stwierdził że nie opłacało mu się być widziadłem Glenna Millera. Natomiast ja, korzystając z zamieszania, spostrzegłem uchylone już drzwi i uciekłem z tej wypływającej poza rzeczywistość uczty melomanów.
Ahhh, ja znam ten kawałek! Jedno z moich ulubionych opowiadań! Kiedy znajdę chwilkę postaram się jakąś konstruktywna krytykę wrzucić, a na razie od razu mogę pogratulować udanego dzieła Smile
Cytat:A więc, dyplomu pan nie ma? – pytała bez przerwy mlaskając.
- Nie nie, jestem samoukiem. – odparłem. Miała naznaczony alkoholem oddech.
- Jejku, to szkoda szkoda. – powiedziała i zamoczyła usta w kieliszku z winem.
- Czemu? – spytałem zaintrygowany.
- Ale piękna serweta. – rzekła nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Nie zrozumiałem o co jej chodziło. Z braku zajęcia znowuż zacząłem rozmawiać z sobowtórem wielkiego puzonisty.

Zauważ, jak tu zapisałeś dialog. Po kropce jest mała litera! Zapamiętaj, że gdy kończysz zdanie choćby znakiem zapytania, czy też zwykłą kropką, po myślniku zdanie rozpoczynamy z wielkiej litery, chyba że przedtem nie postawiliśmy kropki a po myślniku jest dalsze wyjaśnienie i opis wypowiedzianego zdania dialogowego.
Oprócz nieco kulejących dialogów, było jedynie kilka literówek. Nie będę, zgubiłem je w trakcie czytania ;p A trzeba przyznać, że opowiadanie jest świetne. Ciągle utrzymywałeś ten klimacik wątpliwości i niepewności, bardzo mi się to spodobało. No i ci melomani... Nieźle Big Grin Mimo, że w połowie czytania było to dość oczywiste, to i tak nie zgadłem o co dokładnie chodziło. Brawo, kawał dobrej roboty Smile
Intrygujący wręcz pomysł na opowiadanieBig Grin ciekawa koncepcja z przyprawianiem muzyków. Ale niestety, nie odczułem żadnego napięcia. Atmosfera tajemnicy była tylko pobieżnie zarysowana, a niektóre fragmenty zbyt szybko podpowiadały jak wygląda zakończenie. Znalazłem niewielki błąd:

" Jak wyglądałbym Glenn Miller gdyby ciągle żył?" - wyglądałby.