Via Appia - Forum

Pełna wersja: Biały murzyn Europy (2)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
2. Płomień
Tuż przed obiadem stara piguła odłączyła nasze puste już kroplówki i powlekliśmy się z moim lokatorem do stołówki, podtrzymując nawzajem. Welfrony dalej malowniczo wisiały nam u żył. Długi ciemny korytarz był gęsto oblepiony antyalkoholowymi plakatami i wesołą twórczością rezydentów. Odczytaliśmy deliryczny wiersz anonimowego autora, traktujący o odrodzeniu moralnym jakiemu się poddawał kilka lat temu w tym samym ośrodku. Pewien byłem, że nie minął nawet miesiąc od jego wyjścia z detoksu, jak ponownie chwycił za oręż, zasiadając w jakimś nadzwyczaj oblężonym okopie na alkoholowym froncie.
Tuż obok stołówki znajdowały się drzwi wyjściowe na świat. Przezornie nacisnąłem klamkę, aby stwierdzić, że wrota są zaryglowane. Nie będzie wcale łatwo stąd spierdolić, pomyślałem sobie, rozpatrując alternatywne drogi ucieczki. Jakiś grubas spieszący ku korytu z kubkiem w dłoni zbliżył się do nas uśmiechając złośliwie.
- To jest oddział zamknięty panowie- rzekł z nieukrywaną radością jaką daje idiocie złudne poczucie wyższości nad kimś innym.
- Doprawdy? A ja myślałem, że jesteśmy na zielonej szkole- odparłem robiąc zeza. Grubas zmierzył mnie wzrokiem i z wyrazem nieukrywanego oburzenia odszedł wpierdalać obiad.
- Czasem się zastanawiam czy przywieźli cię na odpowiedni oddział- powiedział mój lokator- być może psychiatryk byłby bardziej stosowny w twoim przypadku.
- Żadna różnica, wszyscy i tak jesteśmy wariatami, tylko bez odpowiedniej diagnozy- odparłem i wkroczyliśmy do stołówki.
Siwy jegomość z wąsem nakładał żarcie przywiezione na wózku. Nam dwóm podał obiad bez kolejki i niemym gestem nakazał zasiąść przy jakimś stole. Alkoholicy siorbali zupkę cmokając jak przemawiający do tłumów Jarosław K. Kiedy weszliśmy spoglądali na nas ukradkowo. Rzut okiem na tę zatraconą w opilstwie zbieraninę wystarczył, bym zorientował się, iż większość z ich bezzębnej zgrai pochodziła z okolicznych wsi, gdzie zaprawili się wyrobami spirytusowymi już tak potężnie, że bez pomocy szpitala bezsprzecznie zawędrowaliby na zieloną trawkę.
Usiedliśmy przy stoliku pod oknem gdzie siedział jeden tylko dziadyga w pidżamie, chciwie siorbiąc ogórkową. Dolewał sobie co chwila, raźno wywijając chochelką.
- To miejsce fryzjera- powiedział z dziecinnym uśmiechem.
- Chuj z fryzjerem- odpowiedziałem, tak, żeby wszyscy usłyszeli.
Dziadyga zakrztusił się kartoflem i zarzęził potężnie, opluwając całą pidżamę zupką. Grubas podszedł do niego i pierdolnął z rozmachem w plecy. Dziadyga wówczas wypluł swój kartofelek z powrotem do talerza, otrząsnął i ponownie uśmiechnął jak dziecko.
- Bóg zapłać- powiedział kiwając głową, po czym nabrał na chochelkę więcej zupy i uzupełnił talerz. Grubas stanął za mną i nie wydawało się, aby miał zamiar ustąpić. Miałem go głęboko w dupie i sączyłem ze swojego talerza.
- Dziadzia wytłumaczył ci już, że siedzisz na moim miejscu- powiedział. Nie odwracając się upiłem łyżeczkę, odstawiłem od ust i zatopiłem w talerzu.
- A ja mu odparłem, że chuj z fryzjerem- odrzekłem- odejdź grubasie, zanim stary wychla całą zupę na stołówce i twoje pasożyty pójdą spać głodne.
Złowieszczy szum przewinął się po wąskiej stołówce niczym fala. Idiota położył mi rękę na ramieniu. Spojrzałem w wodniste oczy mojego lokatora, który był już cały mokry od potu i z napięciem obserwował zajście.
- No już, zwijaj młody, to moje miejsce…
Odstawiłem łyżkę, chwyciłem widelec w prawą dłoń, lewą przycisnąłem jego dłoń do ramienia, za które mnie trzymał, prawą ręką wykonałem wymach, wykręcając go i obalając na sąsiedni stół samą dynamiką i bólem jaki odczuł w wykręconej ręce. Przytrzymałem go lewą, za wykręcony nadgarstek, by prawą przycisnąć widelec do krtani.
- Powiedz mi to teraz a ogolę cie po raz ostatni!
- Ppp…puść… nnn…ic cccii nnie zz..r..oo…bię.
Przycisnąłem widelec mocniej. Ktoś wstał, ale mój lokator wstał również uderzając stołkiem o ścianę, tamten usiadł potulnie bojąc się utraty pozostałych dwóch zębów. Typowa polska solidarność i braterstwo dały raz jeszcze znać o sobie, nikt się nie poruszył. Znali się pewnie wszyscy spod miejscowych murków i skwerków, jednak zesrani milczeli, pokornie wbijając wzrok w żarcie przed sobą. Dziadyga się cieszył, kiwając głową z uznaniem.
- Hehehe jak we filmach z Bruse lim- zawył uradowany, klaszcząc wysuszonymi dłońmi.
- Ty też siadaj grubasie- wysyczałem i pchnąłem go, kopiąc w kostkę, tak, że zahaczył nią o drugą nogę i jebnął jak długi z pluskiem między stolikami. Wyprostowałem się, a adrenalina schodziła tak mocno, że z miejsca pociemniało mi w oczach i upadłem na grubasa, ogórkowa wzbierała mi w gardle zieloną falą i soczyście rzygnąłem mu na tors. Pociemniało mi w oczach. Na twarzy poczułem tylko chłód posadzki i bezwład wszelkich kończyn, a później już nic.
XXXX
Bar był jasny i czysty. Kilka par siedziało przy stolikach rozmawiając między sobą ponad ognikami zapachowych świeczek. Spokój miejsca udzielał się wszystkim. Szczupły barman polerował szkła. Radio grało jazz. Wsadziłem mój długi, żydowski nochal do szklanicy z whisky chłonąc jej specyficzny zapach całym sobą, a potem wypiłem na raz i kojące ciepło wybuchło mi w piersi elektryzująco napędzając serce. Krew przyspieszyła. Kolejna szklanka sunęła już w moją stronę, po marmurowym blacie. Złapałem ją i mrugnąłem na barmana. Skinął głową uśmiechając się.
- Dawno cię nie było- odezwał się Misza Grisza zza moich pleców- ile to już będzie? Z trzy lata Marco.
- Tak- odparłem w zamyśleniu- trzy lata, dwa miesiące i szesnaście dni.
- Nie sądziłem, że wrócisz do Anglii, miałem nadzieję, że zobaczymy się jeszcze, ale nie wierzyłem w to.
- Ani ja nie wierzyłem, wiele się wydarzyło, kiedy mnie nie było, ale ty nie zmieniłeś się nic Misza.
- Ty za to schudłeś i postarzałeś się mocno, a i co do mnie się mylisz, ale o tym później.
- Jak tutaj trafiłem księżycowy druhu, nie pamiętam samolotu, ani drogi, a ten płaszcz, który mam na sobie… przecież przepadł dawno temu.
- W życiu przepadają tylko rzeczy, o których zapominamy. Tutaj wszystko jest tak jak je zostawiłeś; i płaszcz, i metalowa rzeźnicka rękawica na frajerów, i dziura w szybie, twój kij od bilarda czeka wciąż na szafie, i dziewczyny, zaraz zadzwonimy, przyjdą jak dawniej, nie przyznają się nikomu, ale bardzo tęskniły za tobą, jak my wszyscy. Tutaj naprawdę nie zmieniło się nic i brak nam twojej zakazanej gęby. Nudno jest.
Misza Grisza usiadł na stołku obok, a jego drink nadjechał po marmurowym blacie, zatrzymując się dopiero w oczekującej nań dłoni.
- Dlaczego tutaj jestem Misza? Nie rozumiem nic z tego.
- Jesteś tutaj, bo ciągle nie umiesz nas zostawić. Tęsknisz tak samo, choć nigdy nie przyznasz się do tego.
- Daj spokój, wiesz przecież, że nie okłamałem cię nigdy i zdajesz sobie sprawę, dlaczego musiałem wyjechać…
- Oczywiście, ale choć zostawiłeś nas, nie odszedłeś stąd nigdy. Dalej żyjesz w sercach ludzi, tak jak my żyjemy w twoim. Ale czas się pożegnać, przynajmniej ze mną… zanim jednak odejdę, muszę zabrać cię w kilka miejsc i pokazać kilka rzeczy.
Dopiliśmy drinki na raz i z chwilą, kiedy nasze pękate szkło dotknęło zimnego blatu baru- szliśmy już po głównej ulicy pod arkadami. Było zupełnie pusto, ciemno i cicho. Nie wiał wiatr, czuć było ciepły asfalt ulicy i lekką bryzę od morza zmieszaną ze smrodem Fast foodów. Misza Grisza szedł obok paląc papierosa, zerkał na mnie ukradkiem i coś wyraźnie bawiło go w całej sytuacji.
- Nie podoba mi się kierunek w którym zmierzamy- powiedziałem poirytowany jego rozbawieniem.
- Obawiasz się? Tak bardzo znienawidziłeś to miejsce?
- Nie wkurwiaj mnie Misza, wiesz przecież, że w amoku miałem je zamiar podpalić.
- Tak by chyba było najlepiej z wszystkiego.
- Może tak właśnie zaraz uczynię- dodałem sięgając do kieszeni płaszcza gdzie miałem ukrytą starą metalową zapalniczkę z wygrawerowanym w prezencie zdaniem „kto się odważy wygra” i na odwrocie Goofy the Dog.
- Nie zrobisz tego- odparł Misza ukazując w szerokim uśmiechu równe białe zęby.
- Założysz się? Wiesz najlepiej, że nigdy nie przegrywam zakładów.
- Nie podpalisz tej budy Marco, bo Ona tam jest.
Skręciliśmy obok Lloydsa i budy z kurczakiem w wąską ślepą uliczkę, gdzie mieściły się trzy bary. Przystanąłem na środku ulicy, a gniew rósł we mnie echem, potężniał pod czaszką, aż zbielały mi knykcie zaciśnięte mocno na zapalniczce.
- I tak mnie tam nie wpuszczą- powiedziałem- ten mały gruby bramkarz nienawidzi mnie odkąd przyjebałem mu w kły.
Misza Grisza stał obok szczerząc zęby. Zgasił papierosa zadeptując butem by rzec.
- Oni nie zobaczą nas. Nikt nas tu nie widzi Marco, nie obawiaj się, chodźmy do środka.
Spojrzałem na niego niepewnie i weszliśmy do środka. Nikt nas nie zatrzymywał. Bramkarze rzeczywiście sprawiali wrażenie jakby nas tam w ogóle nie było.
- Rozejrzyj się, a ja skołuję jakieś drinki- powiedział Misza Grisza odchodząc w stronę baru.
Lokal nie zmienił się nic. Było ciemno i posępnie, u sufitu wisiały grube blaszane rury, cholera jedna wie do czego, pośrodku sali stała niewielka scena na której każdego wieczora puszczano karaoke, za przepierzeniem były dwa stoły bilardowe i tam się właśnie skierowałem.
Sophie grała z jakimś kurduplem. Miała podkrążone oczy i znudzoną minę, zupełnie inaczej jak ją pamiętałem. Ograła frajera w trzech strzałach, uśmiechnęła się, a kiedy następny podszedł, żeby wrzucić monetę, położyła swój kij na stole i wyszła zapalić. Jej gruba koleżanka flirtowała pijana z kilkoma innymi kurduplami wietrzącymi już darmowe ruchanko.
W każdym barze, w ciemności, zawsze czai się grupka napalonych skurwieli, którzy całe życie uparcie biją konia, a potem wypiją parę piw i udają don Juanów przed pijanymi, bądź niedowartościowanymi laskami. Znałem ich, to byli znajomi Sophie, kiedy podeszła do nich pytając czy któryś wyjdzie na fajkę olali ją, poświęcając uwagę tej pijanej.
Nie mieli z Sophie szans, a ta gruba była wyraźnie napalona, więc stali tak we trzech jak debile, każdy modląc się, aby to jemu przypadła możliwość pociućkania. Był wśród nich ten największy i najgłośniejszy, któremu złamałem kiedyś nos. Stał z boku i pił piwo w milczeniu, chciał iść za Sophie, ale spuścił wzrok i odszedł w stronę baru.
Podszedłem do niego stając na wprost i wyjebałem hakiem z całej siły, przechodząc pięścią jak przez dym. Byłem duchem. Nie mogłem nic kurwa zrobić. Poszedłem za nią na zewnątrz. Stała samotnie paląc papierosa z rękoma skrzyżowanymi na piersi, odwróciła się za siebie, jakby szukając tam kogoś, jednak była tylko ściana i puste miejsce obok na chodniku. Misza Grisza pojawił się z nikąd i podał mi browara.
- To mi chciałeś pokazać Misza?
- Pamiętasz jacy byliście wtedy szczęśliwi, ty i ona, przeciwko światu…
- Misza to było dawno i skończyło się źle, dla wszystkich, po co do tego wracać? Odszedłem i zostawiłem ją, jak ona zostawiła mnie, co się potem wydarzyło… kurwa, czego ty chcesz ode mnie!?
- Chcę tylko wiedzieć jak sobie dałeś radę później, jak zaczynałeś wszystko od nowa…
- Wcale sobie nie dawałem. Piłem i ruchałem tanie kurwy co noc. A każda przypominała mi ją, więc co jakiś czas przeginałem pałę aby wylądować w areszcie lub izbie wytrzeźwień bo inaczej sam nie umiałbym się zatrzymać, ale to już minęło, stoję obok niej i co? Pamiętam jak zagryzała wargę kiedy klękałem między jej nogami, jak chowała głowę pod poduszką, żeby stłumić krzyk, jak podnosiłem ją i sadzałem na tamtym stole od bilarda ale nie robi mi to już najmniejszej różnicy. Zapach jej włosów rozwiewanych przez wiatr, zmieszany z zapachem nocy, są już jak wszystkie inne, bo z czasem obraz i zapach blednie, z czasem zwyczajnie się zapomina. Aż pozostaje tylko mgliste wspomnienie, czegoś co było, ale nie bardzo już wiesz co i po co, ani dlaczego. Poza tym na chuj ci to wszystko wiedzieć?
- Bo ja nie umiałem sobie poradzić.
- Co ty pierdolisz, Misza, Przecież byliście z Molly szczęśliwi.
- Do czasu.
- I co się stało?
Misza Grisza spochmurniał i wypił pół piwa na raz. Odpaliłem nam po papierosie patrząc w jej niebieskie oczy, które nie widziały nas, takie puste i bez blasku. Misza zaczął.
- Pamiętasz jeszcze ten moment, kiedy już wiesz, że wszystko skończone, kiedy zostajesz sam w ciemności i nie masz nawet z kim pogadać, kiedy siedzisz na ławce z butelką wódki a ręce marzną ci od wiatru i pijesz, przerzucając butelkę z prawej do lewej dłoni, aby ogrzać drugą w kieszeni, a jest noc i nikt nawet nie chce z tobą gadać i chciałbyś wyć, ale to głupie, poza tym pały czają się wszędzie…
- Jasne, każdy tam był, a jeśli nie to prędzej czy później tam trafi, bo tylko ta rozpacz i szaleństwo czynią nas jeszcze ludźmi na tym pojebanym świecie.
- No właśnie, ale ja tam byłem i już nie wyszedłem, zostałem w tym parku… na gałęzi.
Spojrzałem na niego z żalem, niedowierzając temu co mówi.
- Misza Grisza, stary, nie wkurwiaj mnie…
- Powiesiłem się trzy dni temu- rzekł, a głos zaczynał mu się łamać- napisałem ci maila, sam nie wiem po co, chyba, żeby się pożegnać, nie sądziłem, że będzie się okazja spotkać i pogadać.
- Rozumiem, ale i tak mi przykro.
- Ja… zawsze byłem tym słabym, a ty…
- Nie myśl tak o sobie, bo każdy kto ma odwagę pokochać drugiego człowieka tak mocno, żeby pozwolić mu wniknąć w każdą cząstkę własnej osoby, jest silniejszy niż mu się wydaje i w żadnym razie nie zasługuje, żeby myśleć o sobie w podobnych kategoriach. I co teraz zrobisz?
- Ja już swoje zrobiłem. Jesteśmy tu, żeby się przekonać co ty zrobisz.
- Ja swoje już dawno zrobiłem Misza, ale wiem o co ci się rozchodzi- powiedziałem podchodząc do Sophie.
Raz jeszcze zajrzałem jej w oczy, ale nie było w nich już nic znajomego, odgarnąłem niezdarnie kosmyk włosów z jej twarzy, usiłowałem objąć, ale nie mogłem się zmusić, odeszła w końcu, przechodząc przeze mnie jak przez mgłę, a ja wyjąłem zapalniczkę którą wiele lat temu mi ofiarowała, otworzyłem z metalicznym kliknięciem i błękitny płomyk zatańczył w mojej dłoni.
- Chyba już czas żebym zwrócił i jej i sobie płomień- powiedziałem do Miszy Griszy, który stał za mną uśmiechając się smutno. Położył mi rękę na ramieniu.
- Tak myślę, że chyba już czas.
- Nosiłem go tyle lat w kieszeni, ale on zgasł już dawno między nami.
- Zostaw tu tę starą blachę i oddaj wam obojgu płomień.
Ważyłem chłodny metal w dłoni, zapach nafty uderzył w mój długi, żydowski nos. Raz jeszcze popatrzyłem jak podnosi swój kij i rozbija trójkąt bil na stole, ponownie uśmiechnięta i wesoła, jakby błękitny płomyk tańczący w mojej dłoni powoli oddawał jej radość. Jakby przyciągał jej spojrzenie i na powrót wlewał w nie blask. Nagle odwróciła się w naszą stronę i ujrzała nas obu, pomachała, uśmiechnąłem się, rzucając zapalniczkę w długie kotary za sceną, a wężyki złotawego ognia pełzały coraz wyżej ku sklepieniu. Zawahała się przez moment, jakby chciała podejść, ale ogień rósł między nami i zamazywał powietrze, tak, że nie widziała nas już więcej, spoza ściany własnych spraw, do których żadne z nas nie należało ani w najmniejszym stopniu pragnęło dostępu.
Staliśmy na szczycie schodów przeciwpożarowych naszego dawnego mieszkania na głównej ulicy, obserwując czerwoną łunę płomienia bijącego od knajpy. Zapaliłem papierosa, Misza odkorkował flaszkę. Wypił w milczeniu i podał mi kwadratową butlę Jacka Danielsa.
- Nie sądziłem, że będziesz w stanie to zrobić- powiedział po chwili.
- Nie było innego wyjścia, spójrz jak płonie, to jej ogień, nie mogłem już dłużej trzymać go dla siebie. Jej ogień potrzebny jest temu miastu i ludziom, mnie już nie. Ja należę do innego świata. Tak samo jak i ty.
- Ja już teraz nigdzie nie należę.
- Nie pierdol Misza- rzekłem zabierając mu butelkę- jesteś moim przyjacielem i zawsze nim będziesz. To niewiele, ale chyba coś znaczy nie?
- Więcej niż myślisz, ale muszę już iść, Marco- rzekł Misza Grisza upijając spory łyk- odprowadzisz mnie kawałek?
- Do samego końca księżycowa twarzy, poza tym nie myśl sobie, że cię tam kurwa puszczę trzeźwego- odparłem obejmując go ramieniem.
Szliśmy pustymi ulicami we dwóch jak dawniej, wspominając przebrzmiałe historie, nasze miłości i pijackie ekscesy, jak dobrzy kumple, którzy z rozmaitych przyczyn nie widzieli się przez lata. Wędrowaliśmy pustym molem pijąc Jacka z gwinta, a na horyzoncie jasną wstęgą wstawał świt.
- Boisz się- zapytałem go wreszcie, gdyż kończyła nam się whisky i nieuchronnie nastawał czas rozstania.
- Całe życie się bałem, ale już mi się nie chce.
- Słusznie.
- A ty?
- Ja to pierdolę, co będzie to będzie, sam wiesz, jak zwykle.
- Będę miał na ciebie oko kanalio. Tam z góry.
- Wiem, tylko nie pij tam za dużo, żebyś nie spadł.
Misza Grisza oddał mi ostatni łyk a srebrne krople łez spłynęły mu po twarzy. Pogodnej i okrągłej jak księżyc w pełni. Cały czas uśmiechał się przy tym, co i mnie zaszkliło oczy.
- Będę tęsknił za tobą Misza.
- I ja również, dobrze było cię znać, a teraz wracaj, masz jeszcze kilka rzeczy do załatwienia- powiedział i odszedł ku wstającemu słońcu które eksplodowało nad wodą milionami barw. Długo patrzyłem za nim, jak znika w poświacie, okrągły, nie za tęgi, ze swoją śmiesznie ogoloną głową.
Dopiłem resztkę Jacka Danielsa i rozbiłem o deski pomostu. Zawróciłem ocierając łzy i nagle zachciało mi się rzygać.
XXXX
- Leż spokojnie.
- Kurwa, gdzie ja jestem?
- W szpitalu…
- Puszczaj, będę rzygał- wrzasnąłem odpychając powstrzymujące mnie ręce. Usiadłem na łóżku, wstałem powoli i poczłapałem do sracza, jakaś piguła niosła za mną stojak od kroplówki. Upadłem na kolana, objąłem kibel ramionami, wsadzając łeb do środka. Leżałem na nim nie za bardzo znajdując siły by się unieść. Trwało to jakiś czas. Skończywszy, oparłem się plecami o ścianę i odpaliłem papierosa.
- Tu się nie pali- zawołała zbulwersowana.
- Spierdalaj- szepnąłem tylko- albo dzwoń po policję.
- Ja się tym zajmę siostro- powiedział mój lokator stojący za nią w pidżamie, unosząc własny stojak od kroplówki- niech siostra idzie rozdawać leki, ja go popilnuję, w razie co zawołam.
- Ale- gdakała jak kura- tak nie można… to szpital…
- Otóż to, wszystko co mu pomaga, jest więc dobre, niech już siostra idzie, odprowadzę go do łóżka jak skończy- powiedział mój lokator, gapiąc się na nią wodnistymi oczyma i wypychając ze sracza.
Kiedy piguła wyszła, lokator zamknął drzwi, wyciągnął papierosa, usiadł obok mnie pod ścianą i też zapalił.
- Dzięki- podziękowałem mu.
- Nie ma sprawy.
- Ile mnie nie było?
- Cały dzień i noc, teraz jest siódma rano, śniadanie, idziemy, czy opierdolimy tutaj?
- Chodźmy na stołówkę, ciekaw jestem jak te wieśniaki zareagują.
- Stary, nieźle dałeś wczoraj czadu, Fryzjer się zesrał w gacie ze strachu, dziadek się zesrał ze śmiechu a piguły o mały włos i by się posrały ze zgrozy. Cyrk jak cholera.
- Jak ty masz właściwie na imię?
- Tomal.
- Marco- odparłem podając mu dłoń- to mi wygląda na początek interesującej znajomości.
Wstaliśmy jakoś spod ściany, ruszając wspólnymi siłami do stołówki. W drzwiach zatrzymała nas siostra Agnieszka, niosąc plastikowe kubeczki z tabletkami.
- Witam ponownie- rzekłem uradowany- tęskniłaś, bo ja niewymownie?
- Cukiereczki dla panów- odparła podając nam kubki. Odczepiła prostowniki i ustawiła w kącie pokoju. Uśmiechnęła się dotykając szwów na mojej głowie- po śniadaniu przyjdę je zdjąć i podłączyć kroplówki.
- Ale pod warunkiem, że dzisiaj to ja zrobię siostrze zastrzyk, jak się wcześniej umawialiśmy. Nie mogę się wprost doczekać momentu kiedy szeleszcząc materiałem zsunie pani ten kitel z ud.
- Pan raczy nie żartować w taki sposób przy kolegach- powiedziała rumieniąc się lekko.
- Nic nie szkodzi o ile pozwolicie mi na to popatrzyć- rzekł Tomal.
- Nim akurat nie ma się co przejmować- zwróciłem się konfidencjonalnym szeptem do Agnieszki- bo to gej pasywny.
Uśmiechnęła się szerzej, pokiwała głową i odeszła, a Tomal kopnął mnie w kostkę klnąc za robienie sobie z niego jaj.
- Miałeś nie gadać takich pojebanych rzeczy!
- A ty miałeś nie zadawać głupich pytań.