Via Appia - Forum

Pełna wersja: Cup of tea and toblerone
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Cup of tea and Toblerone

Obudził mnie Limp Bizkit- Eat You alive. Wyłączając budzik odpaliłem papierosa. W ostatniej ćwiartce koniaku Martel została kropla niewystarczająca na ugaszenie oślepiającego płomienia zmęczonej wątroby. Wstałem, uporządkowałem doznania i odszedłem do klozetu.
Z pokoju Miszy Griszy dobiegał dzwięk jakiejś smętnej melodii.
- You there profe- zapytałem po angielsku. Odpowiedziała cisza. Odlałem się, wziąłem szybki prysznic, ubrałem i odnalazłszy zmrożoną ćwiartkę Martela w lodówce przystąpiłem do konsumpcji. Pozwalając minimalnym dozom substancji gasić błękitne płomyki ognia.
- Oooo Mr Lukas już na chodzie- Misza Grisza wygramolił się z barłogu w samych gaciach.
- Owszem profe, dziś jest Ten dzień- odparłem. Upiłem odmieżoną dawkę z butelki podsuwając Miszy Griszy pod nos. Pociągnął krzywiąc się wulgarnie.
- Zdenerwowany- zapytał, uśmiechając się szeroko co zawsze czynił aby ukryć własne nerwy, a co w istocie nadawało jego księżycowej twarzy jeszcze bardziej kretyńskiego wyrazu.
- Za późno na nerwy Profe, nic teraz nie pomogą. Jedyne co mi zostało to wyprostować się i krokiem pewnym i stanowczym wdepnąć w jaskinię jebanych węży.
- Eeeee… zobaczysz wszystko będzie dobrze- powiedział- pewnie oddadzą ci paszport, uniewinnią…
- Zobaczymy- uciąłem zimno wpatrując się czas jakiś w okno i pustą jeszcze ulicę.
- Jak chcesz pójdę z tobą.
- Nie ma potrzeby, za kilka godzin musisz iść do pracy, a i tak nie wiadomo ile to może potrwać.
Kiedy odwróciłem się w jego stronę, spuścił wzrok. Odpalił papierosa z mojej paczki i odebrał smsa.
- To Emma, życzy powodzenia- oznajmił.
- Pozdrów ją więc i nie dziękuj, bo będzie mi potrzebne- rzuciłem na odchodnym, wraz z papierosem, bardziej za okno, na ulicę, niż do niego.


Deszcz siąpił leniwie, niebo miało kolor zadymionego papierosami pokoju, a ja stałem pod arkadami przyglądając się nielicznym jeszcze przechodniom.
Sophie napisała mi, że właśnie zaparkowała i zjawi się wkrótce.
Zapaliłem papierosa i usiłowałem myśleć o niczym, ale nic z tego nie wychodziło.

Całe to gówno w jakimś sensie zaczęło się z miesiąc temu. Deszcz lał jak dziś, jednak mieliśmy bilety do Portugalii, gdzie święciło słońce i rosły drzewka pomarańczowe.
Ja, mój lokator o księżycowej twarzy wiecznie zadowolonego dziecka Misza Grisza i Emma jego szefowa, o której nic właściwie nie wiedziałem, oprócz może tego, że miała 25 lat, ciemne włosy i sztuczne cycki, a Misza Grisza wzdychał do niej zawzięcie od momentu, kiedy go poznałem. Bezskutecznie. Na lotnisku odwiedziłem znajomego barmana, i stosownie zabawiwszy się szklanką lot przespałem w całości.
Bywałem w Porto wcześniej, toteż pokazałem im, co i jak. Spędziliśmy tam cztery wesołe noce. Za dnia pływając w oceanie, wieczorami gorsząc poważnych turystów w malowniczych kafejkach nad rzeką Duoro. Pijaliśmy najlepsze wina i zajadaliśmy smażone ośmiornice. Obserwowaliśmy miejscowe dzieciaki łapiące gołębie z deptaku biegnącego wzdłuż rzeki, tylko po to by topić je w rzece ku zgorszeniu dorosłych, wąsatych przechodniów, grożącym i upominającym ich co chwila.
Pierwszej nocy wylądowałem z nią w łożu i Amor nawiedził nas oboje, jednakże tuz przed przystąpieniem do aktu penetracji Misza Grisza obudził się i zniweczył plany me.
- On wcale nie śpi- wyszeptała mi do ucha
- Śpi, śpi- odrzekłem zajęty sylikonowymi częściami jej osoby
- Trzeba było wziąć osobny pokój, jestem dość głośna...
- Zauważyłem- odparłem, i to musiała być prawda, bo prężyła się i wiła jak kot, a nic właściwie Sie jeszcze nie stało.
- To nic, zaknebluję cię poduszką- zaoferowałem poważnie pełnym szlachetnej prostoty tonem.
- Jesteś pierdolnięty- krzyknęła, chichocząc i bijąc mnie tą poduszką właśnie, następnym razem weź osobny pokój kretynie.
Wtedy też Misza Grisza zapalił papierosa, i poprzez ciemność czułem smutek jego. Gęstą i czarną rozpacz człowieka zakochanego tragicznie.
Dramat jego położenia pojąłem w całej rozciągłości bawiąc się jej gumką od majtek, toteż dałem spokój i wypiwszy resztkę wina z Jezusem na plakietce zasnąłem, czy tez urwał mi się film.
Kolejny dzień upłynął nam na pustoszeniu zasobów miejscowych winnic i rozważaniach natury moralnej. Misza Grisza większość czasu prawił o Limonowie i Dostojewskim, chodząc smutny i zdruzgotany, a Eemma śmiała się z niego. Wtedy zrozumiałem, że była mądrzejsza niż myślałem i ta jej szczerość zaimponowała mi. Bo była w niej prosta siła, którą budowały nasze pożądania i ona wiedziała o tym dobrze, jednak sama również potrafiła oddać się temu, kiedy nie dało się inaczej.
Ostatecznie zaprzyjaźniliśmy się. Były to dni pełne Róż i wina. Trzy noce minęły jednak szybko i wróciliśmy w mgłę i deszcz.

Ujrzałem Sophie przemykającą chodnikiem z naprzeciwka. Niedbale odrzuciłem papierosa, tuż pod nogi jakiejś starej babce, spojrzenia nasze skrzyżowały się i uśmiechnąłem się do niej życzliwie.
- Myślałam, że wyjdziesz po mnie- powiedziała Sophie, patrząc za babką zerkającą na nas spode łba.
- Nie bardzo wiedziałem, z której strony parkowałaś, poza tym- wskazałem wystawę jubilera błyszczącą zza mych pleców- wybierałem pierścionek na ślub.
- Jaki ślub, o czym ty mówisz?
- Nasz ślub, starzejesz się.
Uderzyła mnie w ramię. Wyrażając trwogę o stan mego zdrowia psychicznego, ale patrzyła na mnie tymi oczami, które znalem juz wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że zawsze mieszka w nich deszcz, który nigdy nie przestaje padać.
Przypomniałem też sobie, kiedy po raz pierwszy ujrzałem ją nagą, a było to gdzieś na plaży i to było tak jakby słońce wyszło zza gęstych chmur, i rozerwało posępny szum tych wszystkich deszczowych dni.
Była młoda i ładna. Czarne pokręcone we wszystkie strony włosy, opadające kaskadą na szare, fosforyzujące nocą oczy. Prosty i drobny nos, pełne usta, zazwyczaj wykrzywione w bluźnierczym uśmieszku. Papieros zawadiacko zatknięty za uchem. Jedna z tych, którym chce się wierzyć. Nigdy nie zrozumiałem, co właściwie we mnie lubiła i to był zresztą problem z nimi wszystkimi.
- Jesteś gotowy?
- Chodźmy tam po prostu, nie myślałem o tym wcale.
Szliśmy przez deszcz. Miejsce mego niedawnego uwiezienia majaczyło we mgle i brakowało tylko człowieka śpiewającego piosenkę o kocie.
- Brakuje tylko człowieka śpiewającego piosenkę o kocie. Jestem pewien, że gdzieś tutaj siedzi, ale schował się przed deszczem, jeszcze go usłyszymy. Przeczytałem gdzieś, że w takich wypadkach, to niezbędne dla zachowania konstrukcji opowieści- powiedziałem.
- To byłby dobry znak dla ciebie- powiedziała-, ale ty i tak zawsze lądujesz na nogach, choćby niewiadomo, co? Tak będzie i teraz, poza tym masz mnie, jako wsparcie moralne.
- Właściwie to nawet nie wiem, którędy się tam wchodzi. Zawsze zjawiam się tam w stanie czasowej amnezji powodowanej zgubnym wpływem nadmiernej konsumpcji spirytualiów.
Zaśmiała się, przywierając do mego płaszcza. Tak weszliśmy na komisariat.
Oficer Bender przywitał nas ponurą miną.
- Kim jest niewiasta- zapytał
- Przyjaciółką- odrzekła
- Może pani zaczekać na zewnątrz, to potrwa pieć minut.
Usiadła w poczekalni na drewnianej ławie obok jakiegoś starca z zatroskanym spojrzeniem, a ja poszedłem za gliniarzem. Zasuwy zgrzytnęły infernalnie, kryminaliści obserwowali mnie, a życzliwe oblicza ich promieniały. Klawisz odśpiewał był rolę swą. Oznajmił mi, iż jestem aresztowany, przedstawił zarzut, który nie miał najmniejszego sensu, a stwierdzał, co następuje:

"...“Threatening, abusive or insulting words or behavior with intent to cause that person to believe that that immediate unlawful violence would be used against him by any person, or to provoke the immediate use of unlawful violence by him whereby that person was likely to believe that such violence would be used, or it was likely that such violence would be provoked…”


- Co to jest, trzy tygodnie temu aresztowaliście mnie za napad z bronią, a teraz okazuje się, że wysyłacie mnie do sądu za przeklinanie- zapytałem, niedowierzając.
- Prawo nie myli się nigdy synu- odparł gliniarz.
- Kiedy zwrócicie mi paszport i koszulę?
- Jaką koszulę?
- Tą ze skorpionem, coście ja wzięli podczas aresztowania.
- Nie żartuj sobie.
- Nie żartuję, ona ma wartość sentymentalną.
- Za trzy tygodnie musisz stawić się w sądzie, nie zastosowanie się grozi karą do 12 miesięcy wiezienia lub grzywną.
Jakaś kobieta awanturowała się przy dyżurce obok, budząc powszechną wesołość. Ostatecznie sama przyznała się do choroby umysłowej, po czym odmaszerowała pod eskortą do celi. Sierżant Bender odprowadził mnie do drzwi. Zasuwy brzęknęły infernalnie. Znów Byłem wolny.
- Jak poszło, oczyścili cię?
- A skąd, zmienili zarzut, za kilka tygodni mam sprawę w sądzie.
- Dalej z tymi pistoletami?
- Nie mieli na to żadnych dowodów, gdyż nic takiego nigdy nie miało miejsca, więc uznali mnie winnym zastraszenia i użycia wulgaryzmów, śmierdzi mi to konspiracją- rzekłem oddając jej do przeczytania wezwanie do sądu.
- To bardzo dziwna sprawa. Ten stary, z którym czekałam w dyżurce opowiedział mi o swojej córce.
- Co z nią?
- Siedzi w celi 24 godziny. Upiła się i nakradła w jakimś sklepie za 1800 funtów. Stary ma nadzieję, że jakiś czas jej nie wypuszczą.
- To bardzo miło z jego strony, wyglądał mi na takiego właśnie.
- Powiedział, że ona ciągle pije i wcale nie pamięta, co się z nią dzieje wieczorami. Więcej czasu spędza w areszcie niż w domu.
- Bardzo interesująca młoda kobieta, wieszcze jej pełną ciekawych przygód przyszłość. Stary mówił coś jeszcze.
- Pytał czy ja byłam kiedyś w kłopotach z policją, a potem powiedział, że to nie jego prawdziwa córka, ale adoptowana.
- Hehe, jest wiec jeszcze sprawiedliwość na tym świecie- zakrzyknąłem wesoło.
- Nie rozumiem.
- Za wszystkie dobre uczynki, spotka cię zasłużona kara. Mój ojciec zwykł tak mawiać i nie mogę sobie przypomnieć, z jakiego filmu to wziął.
- To wszystko dziwne, stary nie był pewny czy coś jej zrobią za kradzież, a ciebie wysyłają do sądu za przeklinanie, we własnym mieszkaniu...
- Wcale nie dziwne, Sophie, jestem Polakiem, w powszechnej opinii potomkiem pradawnych Słowian, czyli alkoholików i złodziei samochodów, w ich mniemaniu, to wystarczający powód, aby stanąć przed sądem. W jakimś sensie, staję przed nim każdego dnia, tylko twarze się zmieniają.
- O czym ty mówisz?
- Lubię ten kraj, ale sytuacje jakie często prowokują tu inwigilacja społeczna i stawiająca w uprzywilejowanej pozycji mniejszości, poprawność polityczna czasem wkurwiają mnie do czerwoności. Jedyny dowód jaki na mnie mają poza zeznaniem pijaka, i teraz już udowodnionego kłamcy to nagranie z baru, gdzie spokojnie się alkoholizowałem, grając w bilard. Istotna jest interpretacja, fakty mniej. Na każdego znajdzie się jakaś wina. Ten kraj stał się kwestią odpowiedniego dobierania słów.
- Przesadzasz trochę, moim zdaniem.
- Czyżby? Zmieniono hasła, ale zasada pozostaje ta sama. Tym razem nazywa się to poprawnością polityczną; wyzyskuje się ludzi białych, silnych i zdrowych, na rzecz chorych, kolorowych lub leniwych - społecznych pasożytów. Poza faktem odwrócenia biegunow i nazwy, zamiast sylwetki wąsatego wodza, jest metalowa puszka oraz napis cctv in operation. Uważam, w niedługim czasie wyprze on z waszej flagi czerwony krzyż.
- Jesteś niesprawiedliwy.
- Wiem, ale aresztowano mnie wskutek fałszywych zeznań jakiegoś pijanego pierdolca, którego wyrzuciłem z własnego mieszkania. Choć nie mają żadnych dowodów mej winy wciąż usiłują mnie usadzić. W każdym normalnym kraju, ten Portugalczyk poszedł by pod sąd za włamanie, lub utrudnianie pracy policji, ale tutaj jest jak jest, aresztują mnie za wygonienie intruza ze swego domu.
- Do tego zabrali ci paszport i ulubioną koszulę- powiedziała, podśmiewując się.
- I nie chcą oddać- dodałem- Jestem pewny, że serżant, Bender zakłada ją wieczorami przeglądając się w lustrze.
- To w tej całej sprawie jest chyba najgorsze, doprawdy, nie wiem jak możesz z tym żyć- powiedziała, a mijaliśmy wtedy pizzerie mojego znajomego, Kurda, który pomachał mi przez szybę.

I cieszyłem się, że była ze mną w tej ponurej chwili. Ale wciąż wracałem w myślach do początku i ten jebany deszcz padał wciąż, i minął prawie miesiąc, a ja miałem wrażenie, iż nigdy nie przestało padać od tamtego wieczora tuż przed wyjazdem do Portugalii, kiedy ponownie ruszyłem w Tango.
W Porto zgubiłem telefon, a po powrocie do Anglii Emma zadzwoniła do mojego lokatora i poprosiła mnie do telefonu, i czas jakiś rozmawialiśmy, ale oboje będąc w błogosławionym stanie psycho degradacji alkoholowej nie pamiętaliśmy treści rozmowy. Więc kolejnego dnia zadzwoniłem do niej ja i umówiliśmy się na drinka u niej w domu. Było tam trochę ludzi, mnóstwo alkoholu i kokainy. Jeden półtorametrowy idiota wiódł prym opowiadając niestworzone historie na temat własnych dokonań seksualnych. Kilka dziewcząt słuchało z umiarkowanym zainteresowaniem. Ucichł skonstatowawszy, iż Emma i ja konspiracyjnie udaliśmy się do ogrodu. Emma wyjaśniła mi, iż owy krasnal jest w niej zakochany i nie w smak mu było, że pojechała ze mną i Miszą Griszą do Portugalii. Po pewnym czasie widocznie nieszczęśliwy począł wpatrywać się we mnie z nienawiścią. Życzliwi poinformowali mnie, iż głosił jakieś fundamentalne prawdy na temat narodu Polskiego. Podszedłem doń więc, z nikczemnym uśmiechem malującym się na podłym mym obliczu i pochwaliłem szukając w jego płomiennym spojrzeniu potwierdzenia, wzorową robotę chirurga plastycznego naszej gospodyni. Potwierdził, kipiąc niczym czajnik. Wtedy dodałem, iż cipę ma jednak nieco za wąską, po czym otaksowawszy jegomościa krytycznym wzrokiem dodałem, iż dla niego pewnie byłaby w sam raz, gdyby tylko zdążył kiedyś zbadać. Wykonał gwałtowny zamach, ja odsunąwszy się, podstawiłem stopę i delikatnie popchnąłem go w bark. Siła rozmachu rzuciła go przez otwarte drzwi ogrodowe wprost na rozżarzony grill. Wzniósł się wdzięczny słup iskier a wrzask jego, obłapiającego w locie gorące kiełbaski i steki wprowadził niezapomniane efekty akustyczne. Kiedy nieszczęśnik kulił w trawie przypieczone członki, pocałowałem Emmę, mówiąc coś wytwornie patetycznego a niezbędnego w zachodzącej sytuacji, niepostrzeżenie schowałem czteropak piwa w poły płaszcza mego i ku drzwiom się skierowałem.
Potem poszedłem grać w bilard. Akurat mojemu znajomemu barmanowi kończyła się koncesja i zamykał swój lokal na dobre, więc piliśmy za darmo, gdyż grzechem byłoby dać się tym wszystkim butelkom zmarnować, a ja potem grałem w bilard przez wiele godzin i nikt nie mógł mnie pokonać, aż zjawił się taki Portugalczyk. Potem straciłem przytomność i nic więcej nie jest mi wiadome z tamtego wieczora.
Kiedy odzyszczyłem przytomność, Misza Grisza, który pił ze mną w barze, opowiedział mi, iż ów Portugalczyk od biliarda czepił się nas w drodze powrotnej i ku memu najwyższemu zdziwieniu dostał był się do naszego mieszkania. Skąd podobnież przegoniłem go przy pomocy wulgaryzmów i gróźb o charakterze biblijnym.
- Czy wpierdoliłem temu człowiekowi- zapytałem, nic kompletnie nie pamiętając
- Nieee, postraszyłeś go, popłakał się i uciekł schodami przeciwpożarowymi.
- Jak to, przecież one są u ciebie w pokoju, a wogóle to, po co on płakał?
- Nie wiem, być może jest człowiekiem wrażliwym. Lazł za nami całą drogę, potem powiedziałeś mu, żeby się odpierdolił, ale on jakoś wlazł za nami do mieszkania no i się zaczęło...
- Co się znowu zaczęło?
- Powiedziałeś mu żeby spierdalał i upadłeś, a on się upierał, że nie zostawi przyjaciela, to ty mu powiedziałeś, ze obetniesz mu głowę, on wylazł przez okno na schody przeciwpożarowe i zaczął płakać, a ty się zezłościłeś jeszcze bardziej i powiedziałeś, że go z tych schodów zrzucisz.
- A zrzuciłem go?
- Nieee nawet go nie próbowałeś zrzucić, on w końcu przestał płakać i uciekł, a potem chyba spadł z muru, bo usłyszałem jakiś huk.
- To go powinno nauczyć, że życie pełne jest zagadek i niewyjaśnionych splotów okoliczności, które nabierają dramatyzmu szczególnie kiedy pije się z obcymi- rzekłem celem podsumowania i poszedłem do pracy.
Jednakże w dwa tygodnie później, okazało się, iż powyższe zdanie odnosi się do wszystkich, na tych samych zasadach. Policja, w liczbie sześciu postaci nawiedziła mieszkanie nasze i przeszukała z góry do dołu.
Oznajmiono mi, iż zaatakowałem Portugalczyka dwoma pistoletami wyjętymi z szafy i omal nie odstrzeliłem mu głowy.
Policjanci byli pod wrażeniem pokoju mego i widoku, jaki roztaczał się na główną ulicę z ogromnego okna.
- Nie za głośno ci tutaj wieczorami- zapytał młody gliniarz, będący mniej więcej w moim wieku.
- Nie, kluby są na innej ulicy, czasem tylko pijane dupy wrzeszczą czekając na taksówki w bramie, ale i to rzadko- odparłem.
- Dobrze mówisz po angielsku.
- Mieszkam w tym kraju cztery lata, nie jestem idiotą, choć ostatnie tygodnie zaprzeczają podobnym twierdzeniom.
- Sporo czytasz- powiedziała podstarzała pani prokurator, lustrując mój regal z książkami w kilku językach.
- Takie hobby, poza alkoholem i niewiastami coś w życiu trzeba lubić.
Wstałem z sofy i wyciągnąłem jedną z książek. Podałem ją pani prokurator, zręcznie manewrując kajdankami.
- Wiem, że tytuł jest może trochę nie na miejscu, ale to niezwykła lektura- rzekłem, wręczając jej Miasto złodziei, Davida Benioffa. Spojrzała na mnie, oczy błyszczały jej zagadkowo, wytrzymałem spojrzenie, szyderczo się przy tym uśmiechając.
Później jakiś przygłupi kurdupel, najniższy z nich rangą, toczył jednostronny dyskurs na temat Polski i Polaków. Nauczył się kilku słowiańskich słów i popisywał się przed przełożonymi, co chwila zwracając się do mnie z prośbą potwierdzenia prawdziwości głoszonych fraz. Żałowałem, że nikt nie poduczył go w dziedzinie wulgaryzmów. Nic mnie tak nie złości za granicą, jak człowiek popisujący się mówieniem dzień dobry i tym podobnych głupstw.
- Dobrze mówisz po angielsku- powtórzył ten mały, jakby znajomość języków obcych była dla nich wszystkich nieosiągalna- chciałbym kiedyś mówić na tyle dobrze po polsku, co ty po angielsku.
- Proponuje kupić sobie słownik i pozostawić go w toalecie- rzekłem.
-Dlaczego tam- zapytał zdziwiony.
- Badania socjologiczne dowodzą, iż tam akurat przeciętny człowiek czyta najwięcej. Wiesz jak to jest, ciśniesz kloca, nie idzie, to bierzesz książkę i skupiasz się, na czym innym, zapominasz o sraniu, zwieracze puszczają i hej- gość zrobił się czerwony, a pani prokurator spojrzała na mnie życzliwiej spod którejś z lektur, kilku z nich parsknęło śmiechem- ale co przeczytasz to twoje, ja na klozecie przerobiłem całego Słowackiego.
Trzeba oddać, byli mili, nie zrobili nawet zbyt wielkiego syfu i skuli mnie z przodu, nie za mocno.
Pistoletów nie znaleziono nigdy, ponieważ nigdy ich nie miałem, a cała ta historia wedle wyjaśnień Miszy Griszy miała zgoła odmienny przebieg. Jednak zaaresztowano mnie, zakuto i pod eskortą dowieziono na posterunek.
Była tam taka tablica, na której znajdowały się personalia, powód aresztowania i data. Ja widniałem na szczycie tej szlachetnej listy, i kiedy klawisz pozbawiał mnie paska, butów i papierosów, czytając akt oskarżenia, twarze pozostałych kryminalistów czekających nieopodal pokrywały się mieszanką podziwu, zdziwienia i lęku. A ja na przemian uśmiechałem się szyderczo, lub posępniałem dramatycznie.
Potem wsadzili mnie do celi i tak tam sobie siedziałem. Zdrzemnąłem się na jakiś czas, ale nie trwało to długo, gdyż klawisz przyniósł mi formularze w obu językach, pouczające o zasadach traktowania więźniów.
Potem przesłuchali mnie i Michała, ponieważ wyszło, że on jeden był w stanie opowiedzieć im coś sensownego o owej feralnej nocy. Pogwarzyłem sobie z prawnikiem, na temat autyzmu i w jakiś czas potem poruszałem się swobodnie wśród szczęśliwej społeczności brytyjskiego imperium.
Pozbawiono mnie jednak paszportu i ulubionej koszuli ze skorpionem, w którą to odziany dokonałem rzekomego zamachu.
Kilkoro znajomych wyprawiło mi małe party celem uczczenia odzyskanej wolności. Była wódka, gitara i śpiew, a kiedy wyszli, razem z Michałem udaliśmy się do burdelu, aby zakończyć wieczór akcentem humorystycznym i były tam kurwy, które poznaliśmy wcześniej. Pamiętały nas i one nazywały mnie Charlie, ponieważ zawsze, kiedy piłem, to tak się ludziom przedstawiałem, a nigdy w życiu nie zjawiłem się w burdelu trzeźwy.
Anglicy zawsze pytali mnie po jaką cholerę łażę po burdelach, kiedy śmiało mogę wyrwać dupę w knajpie. Marudzili, że oni nigdy nie musieli za to płacić i tym podobne banały. A ja nigdy nie potrafiłem wytłumaczyć tego dokładnie, ale łażenie po burdelach tkwiło we mnie od dziecka, gdyż pierwszy raz nawiedziłem dom uciech mając lat czternaście, a później jeszcze wielokrotnie w rozmaitych krajach i było w tym coś z wewnętrznego żartu, który śmieszył tylko mnie, i tak czasami jest najlepiej.

Deszcz padał wciąż, ludzie przemykali skuleni, kryjąc się pod arkadami, szliśmy główną ulicą i wtedy usłyszałem gościa śpiewającego w deszczu.
- Mówiłem, że go usłyszymy- powiedziałem triumfując- bez tego gościa z gitarą, cały obraz tej historii byłby nieprawdziwy.
- Może i tak, ale on wcale nie śpiewa piosenki o kocie- powiedziała Sophie uśmiechając się.
- Może nie, ale ma trzy tygodnie, żeby się nauczyć.
Przystanąłem w deszczu i odpaliłem papierosa, wsłuchując się w słowa piosenki, a ten gość stał oparty jedną nogą o witrynę jakiegoś sklepu i śpiewał. Jednak nie była to piosenka o kocie, ale o kobiecie, która być może uczyni go świętym i pomysł ten początkowo wcale mi się nie podobał, jednak odwracając się ujrzałem ją, kryjącą się przed deszczem, kiedy ja zapomniałem zupełnie, że pada. Wtedy uznałem, że tak jest nawet lepiej, a gość z gitara ma rację. Ponieważ to nieistotne, czy jest się gnojem, bandytą, czy zupełnie pechowym idiotą jak ja, zawsze będącym w złym miejscu i czasie, dopóki jest ktoś, kto przejdzie z tobą przez deszcz, i obieca, że kiedyś przestanie padać.
Nawet, jeśli ten deszcz będzie tu zawsze i oboje wiecie o tym dobrze. To właśnie jest ta resztka naiwności, którą trzeba w sobie przechować.
- Jest jeszcze wcześnie, chodźmy gdzieś na kawę- powiedziałem mądrze i poszliśmy do restauracji, gdzie chadzałem zazwyczaj, żeby upić się posępnie i popatrzyć sobie na ludzi poprzez żółtawy refleks szklanki z Pernodem. Znałem córkę właścicielki. Kiedyś nawet opowiedziałem jej o ostatnich kłopotach i polubiłem ją, bo miała w sobie mnóstwo klasy. Jednak zawsze starała się namówić mnie na te pernody, a ja będąc z natury człowiekiem łatwo ulegającym kobiecym namowom dawałem się skusić. Czasem kończyło się to źle. Kiedyś wypiłem ich tam około dziesięciu, tyleż samo piw i malowniczo straciłem świadomość. Opuściłem lokal zataczając szerokie kręgi, jednakże pożegnałem się wykwintnie i odszedłem w sobie tylko znanym kierunku nic nie rozwalając, co z kolei spodobało się jej.
- Jak poszło, wszystko załatwione- zapytała Jenny, kiedy weszliśmy.
- Nie do końca- rzekłem wręczając jej kartkę z wezwaniem do sądu.
- Tak mi przykro, sądziłam, że będziesz to już miał z głowy.
- Być może za trzy tygodnie, choć kto wie, co się jeszcze wydarzy.
- Otwarłaś juz?
- Właściwie, otwieram za godzinę, ale chodźcie.
Rozsiedliśmy się wygodnie, Jenny przyniosła nam te kawy, a kucharz jakieś przystawki.
- Dzięki za to- powiedziałem mu.
- Nie ma, za co- odparł- to od Jenny, powiedziała, że ci się należy.
- Widzę, że masz tu specjalne traktowanie- powiedziała Sophie.
- Jak i w każdym ciekawszym lokalu w tym mieście, nigdy nie wiadomo, kiedy to się może przydać.
- Czy ty kiedykolwiek przestaniesz się pakować w kłopoty?
- Nie wiem, Sophie, ale zbyt jest wcześnie, żeby dyskutować na tematy filozoficzne.
- Cóż by się musiało stać, żebyś zaczął żyć jak normalny człowiek?
- Jeszcze jedno. Cóż, nie wiem, ja właściwie żyję normalnie, na swój sposób. Zresztą, któż jest normalny w dzisiejszych czasach, spójrz, choćby on- wskazałem na gościa z brodą, właśnie wchodzącego do lokalu.
Gość był jakimś tam miejscowym reporterem, i kilkakrotnie już go tutaj widywałem. Kiedyś poprosił był mnie o napisanie dla jego portalu internetowego artykułu traktującego o życiu Polaków w Wielkiej Brytanii. Kadził, iż czasem zdarza się, że materiały z tego portalu nabywają The Sun, Daily Mirror i inne poczytne bulwarówki. Wręczyłem mu kilka swych opowiadań, stwierdził wtedy, że nadają się znakomicie na scenariusze do pornosów i tak zakończyła się moja przygoda z dziennikarstwem w zjednoczonym królestwie.
Przywitał się i począł zadawać nam setkę głupich pytań, które zbyliśmy, a potem zapytał o Jenny i powędrował na piętro.
- Kto to był- zapytała śmiejąc się.
- Kolejne wcielenie Ernesta Hemingwaya. Wierzysz mi teraz?
- Wcale o to nie pytałam, zresztą to bez sensu, ty się nigdy nie ustatkujesz- powiedziała.
Ona wierzyła w to nie rozumiejąc, dlaczego, a ja nie mogłem jej powiedzieć prawdy, bo już sam się zgubiłem i zapomniałem gdzie to się zaczęło, dla mnie nie było juz odwrotu.
Ponieważ mogłem dać jej jedynie opowieść, prostą historię o dziewczynie i chłopcu, którzy idą poprzez deszcz i nic im się nigdy nie uda, bo jedno z nich jest cieniem własnego cienia.
Spojrzałem na nią. Siedziała przyglądając mi się uważnie i myślałem o tych wszystkich rzeczach, które mógłbym jej pokazać. Myślałem o włoskich Alpach zimą, gdzie uczyłbym ją jeździć na nartach, o tym jak letnie słońce wypala się na czerwono w Adriatyku od strony krajów bałkańskich, Wenecji latem, czy Barcelonie oraz wszystkich innych miejscach, w których bywałem, które pragnąłem pokazać i jej, ale wiedziałem przecież, że nic z tego nie wydarzy się w tym życiu. Bo to było nie w tej piosence, a gość z gitarą nie mylił się nigdy.
- Myślałeś kiedyś, o przyszłości, o tym, co będziesz robić za kilka lat- zapytała z znienacka.
- Nie bardzo, jestem typem tu i teraz, pojęcie czasu wymyślili Grecy, żeby nas nim straszyć- odparłem. Sophie uśmiechnęła się kiwając głową z politowaniem.
- Czasem trudno z tobą rozmawiać.
- Czasem zadajesz pytania jak oficer śledczy.
- Czasem mógłbyś odpowiedzieć normalnie.
- A ty zapytać wprost i bez ogródek.
- O cokolwiek zechcę?
- Pytaj, o co chcesz.
- Jeśli obiecasz powiedzieć mi prawdę i nie zmyślisz czegoś, co chciałabym usłyszeć, ani nie wygłosisz jakiś kolejnych dziwacznych fraz.
- Obiecuję, pytaj- obiecałem, a Sophie wbiła wzrok w szklankę z colą, bawiąc się jednocześnie zapalniczką.
- Co by się musiało stać, żebyś został w tym mieście na dłużej. Nie na miesiąc, rok, czy kilka lat, ale na dobre, z własnej woli- zapytała bawiąc się tą zapalniczką i poświęcając jej możliwie jak najwięcej uwagi.
- Nie umiem na to odpowiedzieć, nie jestem pewien czy gdziekolwiek zostanę na dobre- powiedziałem szczerze- mam tylko nadzieję, że, jeśli juz to nie będzie to zakład penitencjarny ani dom wariatów.
- Myślałam, że tak właśnie odpowiesz.
- Tak też i jest.
- A jeśli poznasz dziewczynę?
- Poznaję ich sporo, gdziekolwiek jestem. Zresztą nie w tym rzecz.
- W czym więc.
- W jakimś sensie w tym jak dobrze opanuje sztukę porannego loda.
- Świnia- krzyknęła uderzając mnie z całej siły pięścią w ramię. Uśmiechnąłem się łagodnie.
- To też, a nawet gorzej bo polska świnia! urodzona w pechowym miejscu pod deszczową chmurą wiszącą nad mą głową i podążającą za mną gdziekolwiek się nie udam.
- Cóż to ma za znaczenie skąd jesteś.
- Nie ma żadnego, jeśli tylko nie urodziłaś się w kraju litra wódki i ogórków, albo jesteś jeszcze prosiakiem.
- Myślę że za bardzo się nad sobą użalasz- powiedziała patrząc mi prosto w oczy. Zapalniczka przestała wirowaci w jej delikatnych dłoniach. Uśmiechnąłem się, wzdychając. Nie lubiłem tego typu rozmów, a one przecież zawsze musiały się wydarzać. One wszystkie w jakimś stopniu zawsze domagały się wyjaśnień. Ale tego nie dało się łatwo wyjaśnić bez popadania w śmieszność. Trudno jest wytłumaczyć młodej dziewczynie, jak to jest żyć za granicą bez możliwości powrotu do domu pod groźbą wiezienia tylko dlatego, iż nie skończyło się studiów wyższych. Jak to jest, kiedy kraj uczynił z nas wszystkich głupców, powodując to dziwne uczucie śmieszności samego siebie i groteski. Opowiedzieć o sobie prawdę, kiedy w jakimś sensie wyrzekło sie jej i zastąpiło zmyśleniem, aż do granicy, za którą wszystko jest już tylko złudzeniem, cieniem na wietrze i piosenką w deszczu.
- Jeśli patrzeć na to z twojego punktu widzenia to owszem.
- Z mojego punktu widzenia?
- Sophie, opowiadać o egzotycznym kraju, to tak jakby opisywać zapach, to niemożliwe, jeśli nie możesz porównać go do czegoś, co znasz. Mógłbym opisać ci sytuacje, ale to wciąż będzie tak jakbym opisywal ci drzewo, które ten zapach wywołuje. Kiedy skończę, będziesz wiedzieć w detalach jak to drzewo wygląda, ale dalej nie będziesz w stanie wyobrazić sobie jego zapachu. W ten sposób jego obraz będzie niepełny, nieprawdziwy i nijaki to wszystko. O Polsce nie da sie nic sensownego powiedzieć.
- A o UK.
- To juz inna sprawa. UK i USA są dwoma nieegzotycznymi krajami świata. Można opisać je w każdym detalu, gdyż straciły zapach i posiadają tylko dotykalną formę, która jest jak beton.
- A to niby, dlaczego?
- Ponieważ od 63 lat te dwa kraje dyktują innym jak powinno się żyć, sami żyją tak jak mówią żeby żyć, inni natomiast robią swoje? To, się zmienia, ale na szczęście w różnych miejscach z różną prędkością. Kiedyś jednak wszędzie będzie tak samo i wtedy nastąpi czas nudy- rzekłem dopijając resztkę kawy.
- Ty jednak nie będziesz sie nudził, nawet, kiedy czas ten nastanie- powiedziała, a oczy jej były jak niebo w tym kraju, błyszczące i pełne deszczu, który zawsze tu był, i nigdy nie przestawał padać. Wtedy zrozumiałem, ze jest kwiatem tej ziemi. Tu zakwitła i kiedyś zwiędnie i nie da się jej przesadzić, gdyż nie przyjmie się w żadnym innym gruncie świata. Gdyż ona i oni wszyscy tutaj potrzebowali tego deszczu i tej wilgoci, podczas gdy ja i mi podobni jesteśmy tylko chwastami, które potrafią rosnąć wszędzie, ale nikt nigdy nie postawi nas na okiennym parapecie, czy kuchennym stole.
- Zawsze znajdziesz kłopoty, albo też one znajdą ciebie- ciągnęła- zawsze ujdziesz z nich bez konsekwencji, jak ten kot z piosenki, którą wymyśliłeś, co zawsze spada na nogi. I sądzę, że nie pokochasz nigdy nikogo, aż do momentu, kiedy źle wylądujesz, ale wtedy będzie już za późno, bo to będzie koniec opowieści.
- Tak, sadzę, że tak właśnie to wygląda- odparłem i cieszyliśmy sie teraz oboje, aż podeszła Jenny. Zamówiłem piwo i cole dla Sophie.
- Tacy jak on nigdy się nie nudzą- rzekła Sophie, do barmanki podającej nam drinki.
- Nie, to indywiduum zawsze ma cos szczególnego do zrobienia, to zabawne, ale niewielu już takich zostało- odparła Jenny podstawiając mi kufel pod nos.
- To, dlatego, że inni odlecieli do ciepłych krajów, taki nasz wschodni zwyczaj, niebieskie ptaki zawsze odlatują na zimę- powiedziałem ze znawstwem.
- Ty jednak zostajesz, policja ma twój paszport i koszulę.
- Nie, zostaję specjalnie dla ciebie, tak sobie to tłumacz w ten piękny deszczowy dzień..

Pożegnaliśmy się przed parkingiem. Przytuliła się. Podziękowałem jej za wsparcie moralne i odszedłem w deszcz nie oglądając sie za siebie. Tak właśnie trzeba to czynić. Idąc pewnie, lekko zgarbionym, z papierosem posępnie wiszącym z ust, rękoma w kieszeniach i nigdy, przenigdy nie odwracać sie za siebie.

Resztę dnia spędziłem oglądając filmy, trochę czytałem, trochę pisałem, wysralem się, a efekty zapachowe wprawiły mnie w stan głębokiej zadumy o tematyce dietetycznej. Wieczorem przyszedł Misza Grisza i udaliśmy się grać w bilard, co całe życie miało na mnie wpływ zbawienny.
Dźwięk sali bilardowej, przytłumione światło i ten zapach; mieszanka dymu z papierosów i alkoholu, który pozostał w każdej z sal świata, pomimo idiotycznych zakazów palenia. Te ciemne sale, pełne ciszy, skupienia. Amfiteatry doskonałości upływającego czasu i pieniędzy. Cóż, miłość moja do biliarda była ponad wszystko, ponad kobiety, alkohol i inne ważne w życiu rzeczy. Bilard kochałem najbardziej, czasami on też mnie kochał, a wtedy wygrywałem jakieś drobne i miałem, za co pić.
Poszliśmy do takiego jednego lokalu, gdzie niemal każdego wieczora było karaoke, oraz dwa stoły bilardowe, na tyłach. Był to bardzo ciemny bar, ze sztuczną mgłą wyłażącą, co jakiś czas spod niewielkiej sceny. Od godziny jedenastej wieczorem oba stoły były oblegane i trzeba było wyczekać na swą kolej. Wygrany zostawał przy stole i tak do 2-3 rano. Znalem tam większość bramkarzy i barmanów, oraz kilku stałych bywalców, którzy grywali tam w weekendy. Kilku z nich ograłem kilka razy w ciekawym stylu.
Tego wieczora był tam Patrick. Był niskim, na oko czterdziestoletnim mężczyzną, z blond czupryną. Zawsze, kiedy grał, był tak pijany, iż ledwo trzymał się na nogach. Zawsze też wygrywał. Kiedyś wyjaśnił mi, iż tak właśnie, gra mu sie najlepiej, zaprzyjaźniliśmy się. Powitał mnie wylewnie. Stał prosto, co było zadziwiające biorąc pod uwagę fakt, iż było po dziesiątej.
- Jak ci dzisiaj idzie, wygrywa się- zapytałem go.
- Nieee, za trzeźwy jestem, mówiłem ci, najlepiej mi się gra, jak piję cały dzień, a dziś dopiero zacząłem i nic z tego nie wychodzi. I przegrał. Potem rozłożył bezradnie ręce i odmaszerował nabyć kolejne piwo.
Pograliśmy trochę z Miszą Griszą, ale jakoś bez przekonania, więc znudzeni udaliśmy, się do baru. Trzy następne godziny spędziliśmy prawiąc o Dostojewskim, pijąc tequile i paląc na zewnątrz papierosy.
W pewnym momencie udałem się do kloaki celem wyzbycia nadmiaru płynów. Był tam czarnuch, który za kilka monet mył ludziom ręce, wycierał i spryskiwał perfumami. Rozstawił był swój kram z markowymi specyfikami oferując każdemu pijakowi włażącemu do sracza usługi swe.
- Może umyję rączki- mawiał z niepewną miną.
Niektórych wkurwiał był ten biedny czarnuch, kilka razy widziałem jak ubliżano mu, a był to mały i niegroźny murzyn. Osobiście uważałem, iż trafił z tym swoim biznesem w dziesiątkę. Zazwyczaj dawałem mu się spryskać Hugo bossem, zostawiając jakieś drobne.
Kiedyś zapytał mnie skąd pochodzę. Skłamałem mówiąc, iż jestem Niemcem. Poprosił mnie wtedy, czy bym mu nie pomógł znaleźć mieszkania.
Zgodziłem się, uznając to za doskonałą okazję na sprawienie wykwintnego żartu towarzyskiego. Podałem mu numer telefonu do jednej Polki, której szczerze nie lubiłem. Następnie wytłumaczyłem czarnemu, gdzie mieszka i poinstruowałem, żeby krzyczał jej pod oknem: Beata kurwo zrucham cię w dupę!
Co miało oznaczać: Beata kochanie przysyła mnie Dupe (to ostatnie, przetłumaczyłem czarnemu jako staroniemieckie imię ). Murzyn pojęcia o świecie nie mając uwierzył. Wyjaśniłem mu, iż kwestię swą musi powtarzać, co najmniej przez 20 minut, ponieważ Beata jest kobieta nieprzystępną i podejrzliwą. Następnie upewniłem go by dzwonił do niej śmiało w razie gdyby darcie mordy pod jej oknem nie wywołało pożądanych efektów.
Przećwiczyliśmy kwestie i gdy uznałem, iż czarny nabył odpowiedni akcent wysłałem go w drogę, za zapłatę biorąc jedynie świeżego Hugo bossa.

Czarnuch nastroszył się jak jeż widząc mnie obalającego drzwi klopa.
- Policja mnie przez ciebie aresztowała- wyjaśnił mi szlachetnymi słowy.
- Jak to- zapytałem z kiepsko udawanym wyrazem zdziwienia.
- Oskarżyli mnie o zastraszenie i zakłócanie ciszy nocnej. Siedziałem do rana w więzieniu.
- Niewdzięczny tułaczu- rzekłem mu- obiecałem pomóc ci znaleźć nocleg, to i znalazłem. Cóż za różnica dla ciebie. Powiedz mi, miałeś ty prąd w tej swojej Afryce?
- Czasem brakowało- rzekł czarny zastanawiając się przez chwilę.
- Nakarmili cię na policji?
- Nakarmili- odparł
- Herbatkę z cukrem podali?
- Podali...
- Proszę, lepiej niż w hotelu. No to, czego kurwa jeszcze chcesz, butelki szampana i kawioru? Kurew do cel niestety nie dowożą- powiedziałem i postąpiłem ku pisuarom, jednakże drogę zagradzał mi olbrzymi Anglik, wrzeszczący na jakiegoś pijanego osobnika.
- Pan wybaczy, ale jeśli nie raczy się przesunąć, naszczam na buty- wytłumaczyłem mu.
Uśmiechnął się do mnie z niedowierzaniem, a ten, na którego krzyczał uciekł był z klozetu.
- Skąd ty kurwa jesteś, chłopcze- zapytał mnie czyniąc groźne miny.
- Z magicznego miasta Wrocławia- odparłem rysując znak Batmana kutasem na pisuarze.
- A gdzie to jest?
- W Europie.
- Tacy jak ty przyjeżdżają tu i zabierają nam pracę.
- Nie sądzę, abyś chciał moją pracę, oddam ci ją z przyjemnością- powiedziałem mu.
- A co robisz?
- Pracuję z wariatami- rzekłem, uwagę swą w całości poświęcając szczaniu Batmana.
- Eee kurwa, przepraszam stary, ja myślałem, że na budowie robisz.
- Ech człowiecze małej wiary- rzekłem- zostało ci wybaczone..
- Sorry, jesteś Ok, a ty, na co sie gapisz czarnuchu jebany- zapytał czarnucha i wyszedł z kibla.
Czarny popatrzył na mnie i uśmiechnął się, obnażając białe jak śnieg zęby. Spryskał mnie Hugo Bossem, kręcąc kędzierzawą głową z niedowierzaniem.
- Ty to jesteś- powiedział mi- zawsze się wywiniesz. Ale załatwiłeś tego dużego gościa. Dziś myję i psikam za darmo szefa- oznajmił.
- Darmo nie darmo, przy odrobinie szczęścia możesz dziś zarobić stówę, jeśli masz na tyle jaj, aby wejść ze mną o zakład- rzekłem czarnemu konspiracyjnie.
- Co za zakład?
- Że rozłożę tego wielkoluda na łopatki, i on opuści lokal, a na mnie nawet bramkarze nie spojrzą- powiedziałem.
- To niemożliwe on jest trzy razy większy i cięższy od ciebie. Bez kałasznikowa w ręku lepiej z nim nie zadzieraj.
- Jak wygrasz dostajesz stówę, jak przegrasz oddajesz mi wszystkie Hugo Bossy, jakie masz i nie śmiej mi wciskać podróby- oznajmiłem warunki.
Czarny czas jakiś obserwował wielkoluda w skupieniu. Ten był już nieźle pijany i zagadywał krąg dziewczyn, które wyraźnie go adorowały. Był największym skurwysynem w klubie. Nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia pięć lat i znać było, że większą cześć czasu swego na ziemi spędzał był w siłowni.
- Ok jest zakład- rzekł w końcu czarnuch - ale żadnego napierdalania krzesłem ani butelkami, tylko gołe ręce- dodał w sensie wyjaśnienia.
Zgodziwszy się, dałem mu tę stówę w dwudziestkach i podszedłem do baru. Powiedziałem Miszy Griszy, żeby wrzucił kilka monet w maszynę do boksera i zajebał kilka razy jak najsilniej. Rekord był nieduży, Misza Grisza często pobijał większe po pijaku.
Ja założyłem opaskę elastyczną na mój zwichnięty nadgarstek i zamówiłem piwo.
Michał udeżył, za którymś razem pobijając rekord. Maszyna wyła w niebogłosy. Dziewczyny poczęły spoglądać w jego kierunku, co nie spodobało się temu dużemu. W końcu bydlak podszedł do boksera i bez większego wysiłku pobił rekord o sto kilo. Dziewczęta piszczały zachwycone. Wielkolud począł wrzucać monetę za moneta i walić coraz to mocniej. Alkohol wyraźnie uderzył mu do głowy. Odjebało mu zwyczajnie. Wtedy też postanowiłem wkroczyć do akcji.
- Siłę masz Herkulesową przyjacielu- powiedziałem, tak, aby wszyscy słyszeli-, ale idę o zakład, że magia zbije miecz.
- O czym mówisz?
- Proponuję zakład, o piwo, kto uderzy więcej- powiedziałem. Kilka dziewcząt roześmiało się. Byliśmy tego samego wzrostu, jednak olbrzym był trzy razy szerszy i stojąc obok niego wyglądałem jak wieszak na koszule.
- Oczywiście, ty pierwszy- powiedział olbrzym.
Podszedłem do baru i położyłem nań płaszcz. Wtedy też publika ujrzała opatrunek na przegubie ręki mej.
- Mam kontuzjowana rękę, co powiesz, jeśli uderzymy z nogi?
- EEE, nie lepiej z reki- zapytał olbrzym niepewnie.
- Ja jestem chwilowo ograniczony fizycznie, ale jeśli nie umiesz nogą to możemy zakład odstawić.
- Oczywiście, że umiem nogą- odparł rozjuszony- zaczynaj!
Alkohol wirował mi w żyłach. Ustawiłem się odpowiednio, lekko podskoczyłem, kopnąłem z biodra wkładając w cios całą siłę obrotu, zawirowałem wkoło, lądując pewnie. Kopnąłem około 800 kilo. Dziewczęta zamilkły z rozdziawionymi ustami. Wielkolud walił po 900 z reki, a rękę miał jak dwie moje nogi. Nadeszła jego kolej, wziął zamach, podskoczył i kopnął potężnie. Trafił, pobijając wszelkie rekordy, jakie w życiu widziałem. jednak wylądował był na plecach i lokalem wstrząsnął huk o charakterze sejsmicznym.
Usiłowałem pomóc mu wstać, jednak zwijając się odepchnął mnie. Następnie masując prawe biodro, pośpiesznie opuścił lokal z miną kota srającego na pustyni. Ludzie zaczęli podchodzić i zadawać mi setkę głupich pytań. Pytali czy trenowałem kickboxing i tym podobne bzdury, na co odpowiadałem im lub nie w zależności od skali głupoty pytania.
- Masz plany na dzisiejszy wieczór- zapytała mnie nagle wysoka i szczupła blondynka.
- Wieczór juz dawno minął, kochanie, wkrótce będzie świtać.
- W takim razie zapraszam na drinka ze śniadaniem- powiedziała zalotnie i udaliśmy się do baru.
- Coś niesamowitego, ten człowiek puści mnie z torbami- powiedział murzyn wręczając mi pieniądze oraz kilka Hugo Bossów w eleganckich opakowaniach. Blondynka promieniała rozradowana u boku mego, sącząc jakąś nieodgadnioną ciecz o różowym kolorze.
- Adios hombre- rzekłem czarnuchowi- nie wspominaj źle. Dopiliśmy drinki i zabrałem ją do siebie. Michał pozostał w barze waląc w boksera, bez większych sukcesów. Amor nie przyszedł doń tego wieczora.

Obudziłem się na lekkim kacu. Ta dziewczyna leżała obok. Przypomniałem sobie jakoś jej imię. Zapaliłem, obudziła się i zapaliła również. Teraz widziałem, iż miała około trzydziestki, blond włosy i całkiem przyjemne ciało.
- Podobał mi się wczorajszy wieczór, ale, o co chodziło z tym czarnym- zapytała przytulając się.
- Założyłem się z nim, że położę tego dużego gościa, a bramkarze nawet się nie czepią.
- Żartujesz sobie ze mnie.
- Ale skąd, czarnemu zabrakło wyobraźni, oni nie potrafią myśleć perspektywicznie- uśmiechnęła się, odpalając kolejnego papierosa, wydmuchnęła dym prosto w mój nos.
- Nie mogę długo zostać- powiedziała-, ale kiedy mówiłam o wczorajszym wieczorze to nie chodziło mi tylko o bar.
- Cóż, miło mi.
- Mnie również- rzekła, nurkując w pościeli i w godzinę później wymieniliśmy telefony. Powiedziała, że miło by się było spotkać ponownie i ruszyła w sobie tylko znanym kierunku.

Dni mijały szybko. Większość czasu spędzałem w pracy. Wieczorami włóczyłem się po nocnych lokalach. W cieniu zimnych gwiazd. Nie widziałem Sophie od dłuższego czasu i trochę do niej tęskniłem. Jednakże ona zjawiała się, kiedy chciała i znikała, kiedy tak musiało być. Było to nawet zabawne. Ale ponieważ byłem wtedy bardzo sam, to spotykałem się z tą blondynką z baru wieczorami i właściwie nie mówiliśmy z sobą wcale, a imię jej pamiętałem jedynie dzięki szczęśliwemu trafowi.
Pewnego ranka, kiedy wychodziła, przyśniła mi się Sophie i kiedy się wreszcie obudziłem nie byłem pewny, z którą z nich spędziłem noc. Pamiętałem jakąś krótką konwersację, jednak treści jej nie potrafiłem przywołać. Licząc jednak na fakt, iż przez sen wciąż jeszcze mówię po Polsku uznałem, że i tak pewnie nic nie zrozumiała i odszedłem w deszcz.
Nadszedł dzień rozprawy w sądzie i zbudziło mnie pukanie do drzwi. Otworzyłem. Sophie wyglądała piękniej niż można to sobie wyobrazić.
- To dzisiaj, prawda - zapytała, uśmiechając się tak, że zacząłem obawiać się, czy nie przyprowadziła z sobą policji. Wychyliłem czaszkę na korytarz, lustrując otoczenie. Policji nie było. Sophie weszła, usiadła na sofie i zapaliła.
- Zawsze lubiłam twój pokój, ale nigdy nie powiedziałeś mi, kim są te postaci wywieszone na ścianach.
- To anioły, niebieskie ptaki, przypominają mi, że będę smażyć się w piekle.
- To prawda. Ale, po co się w ten sposób dręczyć?
- To nie tak, ja widzisz, patrząc na nich święcie wierze, że kiedyś się w tym piekle spotkamy i wtedy im odpłacę, bo ja tam mam zabukowane miejsce i posadę; gościa od podkręcania ogrzewania centralnego.
Wtedy Sophie podeszła, przytuliła się do mnie i to było jakby róża zakwitła w zaciśniętej pięści.
Szliśmy główną ulica. Mijając kolorowy tłum przechodniów. Był to piękny, jasny dzień. Słońce, nisko jeszcze, przebijało się spomiędzy budynków i drzew gama złotobrązowych refleksów. Budynek sądu stał w cieniu, ale miałem dobre przeczucia.
- Dziś nie ma deszczu, ani piosenki o kocie- rzekła Sophie- dziś wszystko będzie dobrze i nie będziesz się już miał, czym martwic.
- To się wkrótce okaże.
Do sądu prowadziły szerokie schody. Na ich końcu znajdowała się bramka z wykrywaczem metali i siwy wiekiem strażnik. Przeszedłem przez bramkę pierwszy, włączając alarm. Cofnąłem się, wypróżniłem puste już i tak kieszenie, ale przechodząc, ponownie uruchomiłem alarm. Okazało się, iż był to pasek. Staruszek machnął ręką i pozwolił mi przejść. Z Sophie była taka sama historia. Usiedliśmy w szerokim korytarzu, stanowiącym poczekalnię. Znajdowało się tam tylko kilku kryminalistów, a każden z nich prezentował się mniej groźnie od każdego z mych kolegów z podstawówki.
Strażnik kręcił się po korytarzu z nadzwyczajnie znudzonym wyrazem twarzy. Do następnych gości nawet nie podszedł. Machnął jedynie ręką na znak, że alarm alarmem, a życie życiem. Kiedy uruchomili alarm ów nieszczęsny, strażnik załamał ręce w geście pełnym rezygnacji i udawał, że śpi, wsparty malowniczo o poręcz schodową. Obserwując go poczęliśmy się śmiać. Oblicza pozostałych kryminalistów pozostawały niewzruszone.
- On chyba popił sobie z kolegami zeszłego wieczora- powiedziałem do Sophie.
- Moim zdaniem on kiedyś był wielkim detektywem, ale go zwolnili za picie i na spotkaniach AA uznano, iż powinien znaleźć prace w podobnej do poprzedniej branży, i oto jest.
- Ubaw ma widać nadzwyczajny.
Po jakimś czasie ukazała się wysoka sylwetka odziana w garnitur i pozostali kryminaliści poczęli znikać za wezwaniem w pokoju narad. Stamtąd wędrowali na salę rozpraw, odprowadzani przez gościa w czarnej todze. Mnie nie wzywał nikt, pomimo, iż czas mej sprawy minął był godzinę temu. Tymczasem nadzwyczajnym wysiłkiem woli, barierę schodów pokonał wysoki, siwy człowiek, wyglądający jakby dopiero, co powstał z martwych i przyszedł na śniadanie. Trząsł się w łatwo dostrzegalnym delirium. Włączył
alarm w bramce wykrywacza metalu i tak się tym przestraszył, że nieomal spadł ze schodów.
- Spóźniłeś się godzinę- powiedział prawnik, na co Zombie odparł mu coś konfidencjonalnym szeptem i udał się był do bufetu po kubek herbaty i Batonik toblerona.
Sophie zaczęła się śmiać, a ten gość chwiał się jak drzewo na wietrze i bezowocnie przeszukawszy kieszenie celem wydobycia pieniędzy, począł grzebać w gaciach. Sophie śmiała się dość głośno, ja zresztą też, a gość znalazłszy wreszcie pożądaną sumę zapłacił i wyszedł na zewnątrz.
Po jakimś czasie ten w czarnej todze wyszedł z sali rozpraw i zamówił sobie kubek kawy w bufecie. Zapytał o coś strażnika, a ten zbulwersowany pytaniem zrobił wielce zgorszoną minę i kiedy gość w todze odwrócił się, strażnik kopnął go w dupę i wybuchnął szatańskim śmiechem.
W końcu prawnik odczytał moje imię i udałem się do pokoju narad. Wchodząc minąłem gościa od herbaty i batonika toblerona. Prawnik pokiwał głową odprowadzając gościa wzrokiem i przeprosił był mnie za ów specyficzny zapach, jaki tamten po sobie pozostawił.
- Rozumiem, że gramy na niewinność- rzekł prawnik spod sterty akt.
- Oczywiście- odparłem- proszę spojrzeć na mą twarz, czy ja wyglądam na zbrodniarza?
- Na księdza to pan nie wygląda.
- Co z moim paszportem- zapytałem go.
- Oni wciąż go mają?
- Owszem i koszulę też.
- Jaką koszulę?
- Taką ze skorpionem, ona, widzi pan, ma wartość sentymentalną.
- Dobra, załatwimy to. Po paszport proszę zgłosić się jutro, koszulę, jako dowód rzeczowy w pana sprawie zapewne będą chcieli przetrzymać do końca rozprawy. Właściwie musi pan powiedzieć dziś "Niewinny" ja się zajmę resztą. Czas na nas- powiedział prawnik i wyszliśmy.
Gość w todze, ten, którego strażnik kopnął był wcześniej w dupę wprowadził mnie na salę rozpraw. Była to spora sala, z wysokim sklepieniem. Była też publika, około dwudziestu młodych ludzi. Sophie powiedziała mi później, że to uczniowie z jakiejś szkoły, którzy przybyli tu celem obserwacji kryminalistów.
Ten gość w todze zaprowadził mnie do takiej oszklonej klatki, za jaką widziałem kiedyś Saddama Husajna w telewizji, kiedy schwytany został przez Amerykanów.
Cała rozprawa zajęła około dziesięciu minut. Moja rola ograniczyła się do podania daty urodzin i nazwiska swego, oraz stwierdzenia, niewinny, kiedy mnie o to zapytano. Kilka z uczennic na trybunach uśmiechało się do mnie. Jedna pomachała mi nawet. Następnie dano mi kartkę z datą kolejnej rozprawy i maszerując za gościem w todze opuściłem salę rozpraw. Prawnik mój czcigodny podążył był za mną.
- Kim jest niewiasta- zapytał prawnik przyglądając się Sophie.
- Przyjaciółką- rzekłem, a on gapił się czas jakiś na nią, aż zapytał.
- Ten Misza Grisza, to pana przyjaciel?
- Mieszka ze mną.
- To dobrze, ale, czy jesteście kolegami?
- O co panu idzie?
- Na jego zeznaniu bazuje oskarżenie, jeśli potwierdzi w sądzie, co powiedział na policji, przegramy, jeśli zmieni zeznania wygramy.
- On powie to, co mu się powie żeby powiedział- rzekłem prawnikowi, wciąż gapiącemu się na Sophie. Wreszcie spojrzał na mnie.
- Doskonale to chciałem usłyszeć. Musimy spotkać się w moim biurze, dogramy treść zeznań, dopełnimy formalności. Może pan odebrać paszport dzisiaj, udało mi się zmienić warunki Bailu. Kiedy dokładnie pan wyjeżdża?
- Ciszej ona nie musi nic o tym wiedzieć.
- Przepraszam, zobaczymy się wtedy w moim biurze. Do zobaczenia i powodzenia- powiedział, wracając na salę rozpraw.
- Jak poszło- zapytała Sophie, podchodząc, uśmiechała się, z papierosem zatkniętym za ucho.
- Mam paszport i datę kolejnej rozprawy, ale jak Michał powie, co miał powiedzieć na początku, będę wolny jak ptak.
- Mówiłam ci, że wszystko będzie dobrze.

Później spaliliśmy z Miszą Griszą jointa, którego w ramach marketingowej promocji otrzymał był od sąsiada trudniącego się niecnym procederem dystrybucji i uśmiawszy się z różnorakich bzdur, udaliśmy się na promenadę. Po drodze wstępując do Joke Shopu gdzie nabyliśmy plastikowe gówno. Siedzieliśmy tak, weseli w słońcu, rzadkim w tych stronach, ciesząc oczy widokiem staruszków przeskakujących lub wymijających owe gówno, które celem obserwacji społeczno filozoficznej umieściliśmy na środku wąskiego przejścia z mola na stały ląd.
- Ojojoj- rzekła siwowłosa matrona, w parodii uśmiechu przeskakując nad klockiem z gracją łani.
- Ludzie są jak zwierzęta- rzekłem mądrze kiedy spojrzenia nasze skrzyżowały się.
- Zdecydowanie…
I tak w kółko. Niektórzy cieszyli się z nami węsząc podstęp. Ci należeli jednak do rzadkości.
Z Miszą Griszą znaliśmy się już od dwóch lat. Był bystrym 30 latkiem o twarzy dziecka. Nie pamiętam abym kiedykolwiek w życiu poznał kogoś, komu podejmowanie jakichkolwiek decyzji przychodziło w tak katorżniczym stylu. Czasami usiłował mnie naśladować i czasem pił nawet aby przydać własnej tragedii nieco stylu, jednak jak zasłyszałem gdzieś, alkohol jest dla umysłów wytwornych. Umysł Miszy Griszy wytworny nie był nawet w kapeluszu.
Kiedyś celem podniesienia morale po kolejnej miłosnej porażce doznanej z zimnych oczu Emmy nabył w Tesco zieloną imitację płaszczu.
- Zobacz- powiedział uradowany- kupiłem sobie taką samą jak nosił Taxi Driver.
Przyjrzałem się jego uprzejmej, rumianej twarzy, fizjonomii księżyca w pełni i oznajmiłem surowo;
- Zdecydowanie, jak Taxi Driver, ale nie ten z De Nirem, raczej taxi Driver spod Sainsburego.
Czasem jednak nosił ją, niewzruszony ani mym kunsztem oratorskim, ani drwinami Emmy, która co i rusz wyśmiewała go w tak okrutny sposób, iż nikt normalny nie wytrzymałby tego. On jednak kochał ją ślepo. Wzdychał. Raz nawet wlazł na schody przeciwpożarowe po pijaku i złorzecząc na niegodziwą, odgrażał się, że łagodnym wzbije się lotem. Emma jednak spała już wtedy w moim pokoju, a jedynymi widzami dramatu Miszy był śpiący pijak na ławce nieopodal i pierdolące się gdzieś hałaśliwie koty. Wstąpiłem na schody, odpaliłem papierosa, podałem jednego i jemu. Oparłem się o balustradę i wychyliłem obliczając trajektorię lotu.
- Misza- powiedziałem mu wtedy- jak masz skakać z tej wysokości to tylko na główkę, inaczej nic ci się nie stanie.
- Czemu kurwa taki jesteś spokojny- wykrzyczał w ciemność w pijackim amoku. I tak wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale nie chciałem zostawiać go samego- czy naprawdę nasza przyjaźń nic nie znaczy dla ciebie.
- Misza, czy byłbym tu gdyby tak było, gdyby nic nie znaczyła, czy życzyłbym ci śmierci?
Popłakał się, ja otworzyłem flaszkę i czas jakiś piliśmy w milczeniu, a potem mówiliśmy długo o nikczemności kobiet, a potem śpiewaliśmy pieśni upadku i tęsknoty w naszym własnym wyszydzanym w tym kraju, znienawidzonym i zapomnianym przez boga języku, a wyczerpawszy repertuar o danej tematyce każdą inną pieśń w każdym innym znanym języku. Bełkot nasz zbudził pijaka, który zawtórował nam zachrypłym tenorem przy „Love will tear us apart again”.
Po jakiejś godzinie Misza Grisza opadł w twardy pijacki sen, a okrągła głowa jego spoczęła pod plakatem gołej baby sugerującej iż miała na imię maj. Przykryłem go, wyłączyłem jego laptopa i poszedłem do siebie. Czas jakiś patrzyłem na Emmę i starałem się wyobrazić sobie, że mogłaby to być Sophie, że właściwie to powinna być ona, ale jak to u mnie zawsze lądowałem w łożu ze wszystkimi, oprócz tych które pragnąłem naprawdę i dopijając resztę wódki zacząłem się śmiać, wiedząc już ponad wszelką wątpliwość, że cokolwiek dobrego nawet jeśli jakimś cudem mi się kiedyś przydarzy, z wrodzonej głupoty i zupełnie bez cudu, jak zwykle i tak spierdolę.
Następnego ranka opowiedziałem Emmie co zaszło pod warunkiem, że nie wspomni nic Miszy Griszy. Poruszona moim wyznaniem zabrała go na zakupy, zjedli razem śniadanie i spędzili miły dzień. Trochę to rozwiało jego czarną melancholię, ale sądzę, że żal pozostał w jego prostym uczciwym sercu, i siedząc teraz przy wyjściu z molo, obserwując nieprzebrane chordy spacerowiczów przeskakujących ponad naszym gównem Made In Taiwan, zastanawiałem się czy towarzysz mój nie czerpał jakiejś perwersyjnie złośliwej uciechy z moich kretyńskich problemów z policją, ale kiedy spojrzałem w jego przekrwione po Marii oczy, rumianą od słońca i rozradowaną „gównianym psikusem” twarz. Zawstydziłem się własnej podejrzliwości. On zwyczajnie nie był człowiekiem zdolnym przechowywać w sobie ani odrobiny nienawiści.
Poza tym, po tamtej nocy przestałem się z nią spotykać.
- Kurwa przepraszam- powiedział nagle, konstatując powody mego nagłego zasępienia- zmienię zeznania na następnej rozprawie. Nie sądziłem, że tyle miesięcy będą ciągać cię po sądach za takie głupstwo. Mogłeś przecież stracić pracę.
- I tak ją chyba rzucę, mam już dość. Poza tym nie przejmuj się, to ja się najebałem, zresztą któż mógł przypuszczać, że ten portugalczyk taki nam numer wywinie.
- Co zamierzasz?
- Nie mam pojęcia, jak tylko się ta sprawa skończy odetchnę i coś wymyślę, na razie nie mam absolutnie żadnego pomysłu.
Zmierzchało. Zebraliśmy Gówno z chodnika. Poszliśmy jeszcze do baru na kilka piw. Zmęczeni dniem ustąpiliśmy razem ze słońcem, klocka pozostawiając wdzięcznie na zielonym suknie stołu od bilarda.

Ale ja nie wierzyłem już w nic. Miałem też przeczucie nadciągającej katastrofy, paranoje. Czułem, że wydarzy się coś złego, a przeczucia nie myliły mnie nigdy. Nie chciałem mieszać w to Sophie. Nie chciałem, żeby wałęsała się ze mną po sądach i oglądała tych wszystkich kryminalistów. Być może bawiło ją to, ale całe moje życie było właśnie takie; pełne krzyku, bójek i policji. Ona nie rozumiała tego, a ja nie miałem zamiaru się tłumaczyć. Nigdy i nikomu. Zresztą dla niej byłem tylko zabawką. Egzotycznym sposobem na spędzanie czasu. Toteż nijak chciało mi się cokolwiek wyjaśniać.
Nie potrafiłem ułożyć dobrego końca do tej opowieści, poza tym gość z piosenką w deszczu ciążył jak fatum, a on nie mylił się nigdy.

Nie widziałem Sophie przez kilka tygodni. Nie odzywała się. W noc przed rozprawą wyszliśmy z Miszą Griszą na drinka, który przeciągnął się w całonocną tułaczkę po barach lepszej i gorszej kategorii. W ostatnim, około trzeciej nad ranem było około dwudziestu kolesi i tylko dwie niewiasty. Jedna gruba i raczej wstrętna z całkiem ładna koleżanką. Staliśmy z Miszą przy barze, on sączył budweisera, ja piłem podwójną tequilę raz za razem, a z lustra za barem spoglądał On. Ponury, wysoki, w czarnym płaszczu koszuli i spodniach. Z długim zakrzywionym nosem, ogoloną głową i kilkudniowym zarostem. O oczach czarnych jak płaszcz i wejrzeniu jeszcze ciemniejszym. Spoglądał zza lustra, złowrogo się przy tym uśmiechając. Gotowy do skoku, do walki, do czegokolwiek.
W końcu jacyś debile posprzeczali się, bramkarz wyniósł ich na zewnątrz i życzliwie przyglądał się obojgu, jak pozdejmowali koszule, poszarpali się trochę obrzucając stekiem niewyszukanych wyzwisk, aby po chwili w kajdankach udać się na miejsce spoczynku. Barman obwieścił koniec imprezy i wyszliśmy wszyscy w deszcz. Ta ładna dziewczyna podeszła do mnie prosząc o ognia. Przypaliłem.
- Cały wieczór gapiłam się na ciebie, dlaczego nie podszedłeś?
- Zagadka życia- powiedziałem odpalając sobie papierosa i odchodząc chwiejnym krokiem; przez ciemność, kałuże i krzyk pijanych.
- Pedałem jesteś czy jak!?
Nie odwracałem się więcej szedłem potykając się o własne zaplątane w dziwne sprawy nogi, a w lustrach wystaw witryn sklepowych nie widziałem siebie już lecz jego. Szedł prosto, nie zataczał się ani trochę. Też palił i wpatrywał się we mnie natarczywie.
- Jesteś idiotą- przemówił spokojnie- a teraz przez ciebie obaj mamy przejebane. Całe życie, całe swoje zasrane życie odrzucasz wszystko co dobre i czyste, żyjesz pogardą i nienawiścią i gdzie nas to doprowadziło obu? Do jasnej kurwy i stu milicjantów popatrz gdzie leziesz! W zimno i deszcz, w delirę, i rynsztok, w jeden wielki cuchnący rzygami burdel, gdzie trzaskasz minetę najstarszej i najohydniejszej z kurew. Mogliśmy być kimś, mogliśmy mieć wszystko. Cokolwiek, ale nie ty musiałeś kurwa po swojemu, pod prąd zapierdalać.
- Przesadzasz. Obaj wybieraliśmy. Przyszedłeś dzisiaj, trzeba było wcześniej, kto wie, może inaczej byśmy skręcali.
- Chuj inaczej, i tak byś wlazł w każdą z tych cuchnących szczochem alejek.
- A po jaką cholerę właściwie mnie dzisiaj nachodzisz… co ja gadam, przecież ciebie wcale nie ma, mi już całkiem odpierdoliło…
- Nie ma, nie ma, jak kurwa nie ma, jestem cieniem twojego cienia, jestem alternatywą twoich kroków, dlatego ty się chwiejesz i zapierdalasz w deszczu a ja idę za szybą.
- Jakim znów cieniem cienia?
- Zwyczajnym kurwa. Cień też ma swój cień, ale ty za bardzo najebany jesteś żeby zrozumieć albo zapamiętać. Właściwie moim celem jest ci przypomnieć gdzie idziesz…
- Jak gdzie idę, tam gdzie zawsze. Przez ciemność i deszcz, idziemy spać…
Ktoś szarpał mną i nagle poczułem, że leżę na podłodze. Słyszałem głosy. Misza Grisza stał nade mną uderzając z płaskiego po twarzy.
- Kurwa, żyjesz, nic ci nie jest?
Rozejrzałem się dookoła. Leżałem na podłodze w łazience, wszędzie pełno było wody. W drzwiach stał nasz sąsiad z piętra niżej. Diler i jego dziewczyna, stali w drzwiach i spoglądali na mnie przerażeni. Drzwi do klopa były wyłamane.
- Byś się idioto utopił! Zasnąłeś w wannie, akurat wstałem do sracza, a woda lała mi się na łeb przez sufit, dziękuj Fostersowi za życie, jakbym piwek kilku przed pójściem spać nie wypił, tobyś kurwa zanurkował we wannie po raz ostatni. Dziękuj Fostersowi.
Spojrzałem dilerowi głęboko w oczy, czyniąc odpowiednio melodramatyczną pauzę. Zaczerpnąwszy powietrza rzekłem wreszcie:
- Chuj z Fostersem..

Rano jakimś cudem wstałem sam. Co prawda z potwornym kacem, ale wstałem na czas. Sophie nie zjawiła się. Przeszedłem drogę pod arkadami samotnie. Uniewinnili mnie, obciążając tego Portugalczyka kosztami rozprawy. Płakał był on, a jego siostra słała mi nienawistne spojrzenia. Wieczorem poszedłem na drinka. Deszcz lał jak oszalały. Niebiosa sprzysięgły się przeciw wszystkiemu i wszystkim. Pokonaliśmy z Miszą Griszą drogę do baru moknąc niemiłosiernie. Kiedy powiedziałem Jenny, że jestem wolny, a ten brudny kłamca musi płacić za sąd i całe zamieszanie, jakie wywołał polała nam po pernodzie za darmo i przyniosła zakąski.
- Gdzie zgubiłeś tę młodą dziewczynę, co bywała tu z tobą ostatnio?
- Nie wiem, ona chadza swoimi drogami.
- Dobrze razem wyglądaliście, lubiłam ją chyba najbardziej z wszystkich dziewczyn, co do nas przyprowadzałeś.
- Polej nam jeszcze po pernodzie i przestań zadawać niemądre pytania. Nic się nie stało, żeby ona kiedykolwiek jeszcze się tu ze mną pojawiła- powiedziałem. Zatykając sobie fajkę za ucho.
- Jenny ma rację- rzekł ten reporter z brodą, który bywał tu zawsze zgrywając Hemingwaya przy filiżance kawy- może powinieneś do niej zadzwonić.
- Do kogo dzwonię ja, to twój najmniejszy problem, chyba, że przez przypadek wszedłem w posiadanie numeru żony, lub matki twej- odparłem uśmiechając się złośliwie.
- Skąd ty właściwie jesteś- zapytał mnie.
- Z magicznego miasta Wrocławia.
- A gdzie to jest?
- Cóż za różnica, skoro moja matka jest Polką, ojciec Niemcem, a ja się wychowałem na Dolnym Śląsku?
- Twój ojciec jest Niemcem?
- Od kilku miesięcy, co czyni mnie… Pół Niemcem, jak mniemam.
- Tutaj mało kto lubi Niemców, wiesz, przez wojnę.
- Ja tam nikogo nie lubię- rzekłem ku drzwiom kroki swe kierując.
Niebo cięły błyskawice. Wiatr dął niemiłosiernie, bijąc deszczem niczym szmatą owiniętą wokół pięści. Paliłem we wnęce. Mimo to wiatr miotał był papie