11-03-2011, 23:34
"Poranek"
Odzyskuje świadomość. Czuję jak neurony latają po moim ciele niczym bolidy Formuły 1,starając się trafić tam gdzie trzeba. Po chwili niesamowitego wyścigu w końcu przypominam sobie kim jestem i co muszę zrobić w ciągu najbliższych piętnastu minut. Eh, jak ja nie lubię poniedziałku. Na początek ekscytującego dnia staczam wyczerpującą walkę z moją lewą powieką. Wynik 1-0 dla niej. Ale nie poddaje się, w końcu Napoleon dał nam przykład i takie tam. Próba numer dwa. Tym razem zmuszam swoje impulsy nerwowe by ruszyły swoje zgrabne pupcie i pospieszyły do powieki prawej. W końcu docierają i siłą podnoszą do połowy oka. Ała. Strasznie jasny ten świat. Po dwóch minutach tytanicznej walki w końcu udaje mi się otworzyć oczy. Gdzieś obok mojej głowy odbywa się koncert Nirvany. Hmm,coś mi tu nie gra. Ano tak, niestety Cobain już nie żyje,więc to nie może być koncert Nirvany. Szukam ręką czegoś co właśnie odśpiewuje refren w Smells Like Teen Spirit. Oho, to mój telefon. Patrzę na godzinę i odstawiam telefon na swoje miejsce. Po chwili patrzę jeszcze raz,bo i tak zdążyłem zapomnieć,która jest godzina.
7.14?! I ja jeszcze w łóżku?! Wyskakuje z łóżka niczym rącza gazela lub jakieś inne afrykańskie zwierzę o gibkich kolanach. Po zejściu z miłą radością uświadamiam sobie jak to jest zeskoczyć na plastikowy miecz młodszego brata. Zabawne uczucie,nie powiem. Sprintem pokonując drogę do łazienki,wpadam do niej i odkręcając wodę nakładam pastę na szczoteczkę. Sekundę później stwierdzam,że to nie szczoteczka tylko maszynka do golenia i to dlatego czułem,że coś jest nie tak. Trudno.
Lecę się przebrać,kątem oka kontrolując zegarek. 7.20,do autobusu pozostało 8 minut. Pobijam rekord guinessa ubierając się w kilka milisekund,po czym wylatuje na przystanek. W połowie drogi przypominam sobie o szatańskim urządzeniu zwanym plecak. Szybki powrót,plecak jest. Ponowny sprint na przystanek podczas,którego zawstydzam Usaina Bolta. Gdy już tuż dobiegam do przystanku,widzę jak mój autobus właśnie zbiera się do wyjazdu. Osiągam nadświetlną i wpadam do autobusu w ostatnich sekundach. Odzyskuje oddech i przywracam bicie serca przez przewrócenie się przy najbliższym zakręcie. Ale coś mi tutaj nie gra,nikogo ze szkoły nie widzę. Hmm zastanawiające. Miły głos pani z MZK informuje mnie,że dojeżdżam do ulicy jutrzenki. Patrzę na informację elektroniczną:
6.03.2011,Niedziela,imieniny Tomasza.
Niedziela...
Odzyskuje świadomość. Czuję jak neurony latają po moim ciele niczym bolidy Formuły 1,starając się trafić tam gdzie trzeba. Po chwili niesamowitego wyścigu w końcu przypominam sobie kim jestem i co muszę zrobić w ciągu najbliższych piętnastu minut. Eh, jak ja nie lubię poniedziałku. Na początek ekscytującego dnia staczam wyczerpującą walkę z moją lewą powieką. Wynik 1-0 dla niej. Ale nie poddaje się, w końcu Napoleon dał nam przykład i takie tam. Próba numer dwa. Tym razem zmuszam swoje impulsy nerwowe by ruszyły swoje zgrabne pupcie i pospieszyły do powieki prawej. W końcu docierają i siłą podnoszą do połowy oka. Ała. Strasznie jasny ten świat. Po dwóch minutach tytanicznej walki w końcu udaje mi się otworzyć oczy. Gdzieś obok mojej głowy odbywa się koncert Nirvany. Hmm,coś mi tu nie gra. Ano tak, niestety Cobain już nie żyje,więc to nie może być koncert Nirvany. Szukam ręką czegoś co właśnie odśpiewuje refren w Smells Like Teen Spirit. Oho, to mój telefon. Patrzę na godzinę i odstawiam telefon na swoje miejsce. Po chwili patrzę jeszcze raz,bo i tak zdążyłem zapomnieć,która jest godzina.
7.14?! I ja jeszcze w łóżku?! Wyskakuje z łóżka niczym rącza gazela lub jakieś inne afrykańskie zwierzę o gibkich kolanach. Po zejściu z miłą radością uświadamiam sobie jak to jest zeskoczyć na plastikowy miecz młodszego brata. Zabawne uczucie,nie powiem. Sprintem pokonując drogę do łazienki,wpadam do niej i odkręcając wodę nakładam pastę na szczoteczkę. Sekundę później stwierdzam,że to nie szczoteczka tylko maszynka do golenia i to dlatego czułem,że coś jest nie tak. Trudno.
Lecę się przebrać,kątem oka kontrolując zegarek. 7.20,do autobusu pozostało 8 minut. Pobijam rekord guinessa ubierając się w kilka milisekund,po czym wylatuje na przystanek. W połowie drogi przypominam sobie o szatańskim urządzeniu zwanym plecak. Szybki powrót,plecak jest. Ponowny sprint na przystanek podczas,którego zawstydzam Usaina Bolta. Gdy już tuż dobiegam do przystanku,widzę jak mój autobus właśnie zbiera się do wyjazdu. Osiągam nadświetlną i wpadam do autobusu w ostatnich sekundach. Odzyskuje oddech i przywracam bicie serca przez przewrócenie się przy najbliższym zakręcie. Ale coś mi tutaj nie gra,nikogo ze szkoły nie widzę. Hmm zastanawiające. Miły głos pani z MZK informuje mnie,że dojeżdżam do ulicy jutrzenki. Patrzę na informację elektroniczną:
6.03.2011,Niedziela,imieniny Tomasza.
Niedziela...