Via Appia - Forum

Pełna wersja: Lot 919
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Część I

I

Rankiem 3 marca 2007 roku, Bill Jones siedział samotnie w niezbyt zatłoczonej kawiarni na lotnisku Heathrow w Londynie, spokojnie oczekując na odlot samolotu do Nowego Jorku. Kawa, którą popijał smakowała ohydnie, lecz miała zbawienny wpływ na jego organizm. Solidna dawka kofeiny – to było to, czego potrzebował, aby rozpocząć kolejny dzień. I nie ważne, że za całe 3 funty, które wydał, obsługa kawiarni mogła postarać się lepiej. Widocznie byli równie zaspani jak on sam. To były jednak nieistotne sprawy. Ważne było to, że w tym samym momencie, po drugiej stronie Atlantyku trwała noc – ostatnia w panieńskim życiu Carol, wielkiej niespełnionej miłości Billa. A Jones miał postarać się aby była ona jednocześnie ostatnią w życiu dziewczyny. Od dawna chciał zemścić się za to, w jakiś sposób został przez nią potraktowany, za to, jak zabawiła się jego uczuciami. I kiedy tylko dowiedział się o tym, że Carol wychodzi za mąż, zaczął opracowywać misterny plan, który miał doprowadzić wszystko do szczęśliwego końca. No, albo ponurego, w zależności od punktu widzenia. Bill ciągle zastanawiał się, co takiego miał w sobie niejaki Richard D. Malkin, czego on sam nie posiadał. Pieniądze? Nowy samochód? Tego nie wiedział. Wiedział natomiast, że nadal kocha Carol i to co czuł nie pozwala mu dopuścić do tego przeklętego ślubu. Nawet za cenę życia. Jego albo Carol.
Z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos, informujący o tym, że pasażerowie lotu nr 919 proszeni są na pokład samolotu. To był jego lot. Spojrzał na zegarek i ze zdumieniem spostrzegł, że przesiedział w kawiarence ponad pół godziny. Dopijając kawę, wstał od stolika, po czym zgniótł papierowy kubek w dłoni i wyrzucił do kosza. Ruszył niespiesznym krokiem w kierunku terminalu nr 5. Był spokojny i opanowany. Widział wszystko niezwykle przejrzyście i wyraźnie.
Mimo że pora była dosyć wczesna, na lotnisku panował spory ruch. Ludzie w terminalu tłoczyli się między sobą, co chwila pokrzykując jeden na drugiego. Niektórzy czekali na swoich bliskich, inni czule się żegnali. Bill wszedł między nich wypatrując odpowiedniej bramki. Ostatni raz zerknął na tablicę informującą o planowanych odlotach. Lot 919 startował za 20 minut. Przejście 13. Przeciskając się przez coraz większy tłum, podążył w tamtym kierunku.
Gdzieś po lewej stronie krzyknęła kobieta. Bill odruchowo odwrócił się w tamtym kierunku, lecz nie zauważył niczego niepokojącego. Wtedy ktoś wpadł na niego z impetem, wytrącając z równowagi. Jones zachwiał się i upadł na zimną podłogę. Pulsująca fala bólu momentalnie rozeszła się z biodra po całym ciele.
- Kurwa! - zaklął. - Uważajcie jak chodzicie, łajzy!
Podnosząc się z grymasem niezadowolenia, rozmasował bolący bok. Rozejrzał się niepewnie po lotnisku, szukając faceta, który na niego wpadł, gotów udzielić mu ostrej reprymendy. Nigdzie go nie dostrzegł, ale tuż przed nim stał mężczyzna, który bacznie mu się przyglądał.
Człowiek w brązowym płaszczu.
Mimo chłodu Bill poczuł, jak jego ciało oblewa zimny pot. Nieznajomy znajdował się jakieś trzy metry od niego, wśród ludzi, którzy zdawali się nie dostrzegać jego obecności. Straszne, czarne oczy wpatrywały się nieruchomo w Jonesa, zdawały się przenikać go na wylot. Bill na krótką chwilę zapomniał gdzie się znajduje i co zamierza uczynić. Ten człowiek był po prostu przerażający. To straszliwe spojrzenie, ta kamienna twarz, to...
- Przepraszam. - Zaczął niepewnie Bill. - Czy my się znamy?
Mężczyzna lekko się uśmiechnął, lecz nie odpowiedział. Ludzie ciągle kursowali po budynku terminalu i Jones zdał sobie sprawę z tego, że coś jest z nimi nie tak.
Zupełnie, jak gdyby nas nie dostrzegali, pomyślał. Jakby byli poza... czasem. Oni albo my.
- Przepraszam – powtórzył. - Chce pan czegoś ode mnie? Trochę spieszę się na samolot, za piętnaście minut...
- Wiem co chcesz zrobić – rzekł w końcu nieznajomy. Na dźwięk jego głosu na ramionach Billa pojawiła się gęsia skórka.
- Nie rozumiem.
- Chcesz zabić Caroline. - Człowiek w brązowym płaszczu uśmiechnął się szerzej, ukazując lśniące uzębienie. - W Nowym Jorku czeka na ciebie pewien człowiek, który zaopatrzy cię w odpowiednią broń. Karabinek AK-47. Gdyby to nie wystarczało, w odpowiednim miejscu ukryte są materiały wybuchowe. C4. Zgadza się?
- Skąd pan o tym wszystkim wie? - Bill był w szoku. Oprócz specjalnie wynajętego, opłaconego człowieka, nikt nie wiedział o jego planach. I nikt nie miał prawa tego wiedzieć. Nikt! I skąd ten dziwny facet znał Carol?
Twarz mężczyzny znów nabrała powagi.
- Spójrz tam. – Wskazał gdzieś w górę, po prawej stronie. Bill podążył jak zahipnotyzowany za tym gestem. Jego wzrok utknął na ogromnej zielonej tablicy, na której widniały wszystkie numery odlotów i przylotów. Tuż nad tablicą znajdowała się wielka tarcza zegara. Wskazówki pokazywały godzinę 9.19.
- Nic tam nie ma – powiedział. - To tylko tablica i... - urwał w pół słowa, zszokowany, po czym zaczął rozglądać się nerwowo po budynku, ponieważ mężczyzny nigdzie nie było. Ten wysoki, siwowłosy człowiek w brązowym płaszczu, człowiek o przerażająco wyglądających czarnych oczach, człowiek, który wiedział zbyt dużo o planach Billa zniknął tak samo nagle, jak się pojawił.
To niemożliwe, pomyślał w duchu. Przecież nie mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu.
- A może wcale go tutaj nie było – dodał na głos, nie przejmując się tym, że kilka osób popatrzyło na niego jak na wariata. To mógł być przecież tylko wytwór jego wyobraźni, fantazja, która zrodziła się w jego przemęczonym umyśle. Ostatnio nie spał zbyt dobrze i nawet to, że dzisiaj czuł się wyjątkowo spokojnie nie zmieniało faktu, że potrzebował odpoczynku.
Czyżby więc ten facet naprawdę był przywidzeniem?
Nie wiedział. Nie było to jednak teraz istotne. Najważniejsze, aby zdążyć na ten pierdolony samolot. Planowany odlot miał nastąpić już za kilka minut, więc wypadało by się w końcu pospieszyć.
Bill Jones przeciskając się przez gęstniejący tłum, ponownie skierował się w kierunku przejścia nr 13. Tym razem odnalezienie drogi nie stanowiło większych trudności i już po chwili znalazł się przy bramce kontrolnej. Rudowłosy ochroniarz popatrzył na niego pytająco.
- A bagaż? - zdziwił się.
- Sam jestem dla siebie bagażem – odparł Bill, uśmiechając się. - Lecę tylko na jeden dzień.
Pracownik lotniska wzruszył ramionami.
- Proszę bardzo. Zapraszam na pokład. Miejsce 23C. Życzymy miłego lotu.
Jones skinął głową, po czym wszedł do tunelu prowadzącego na płytę lotniska. Po jakiejś minucie znalazł się na świeżym powietrzu. Gęsta jak mleko mgła, która unosiła się nad Londynem jeszcze godzinę temu zupełnie znikła i zaskoczyło go jasno świecące słońce, które było tutaj o tej porze roku rzadko spotykanym zjawiskiem. Bill zmrużył oczy.
Wiem, co chcesz zrobić, odezwał się głos w jego głowie. Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteś szalony. Jeżeli to zrobisz...
- Cisza! - krzyknął, próbując pozbyć się tego głosu. - Zrobię to, co uznam za stosowne. I nikt mi w tym nie przeszkodzi. - Mówiąc to, zmierzał w kierunku olbrzymiego Boeinga, czekającego na pasie startowym, gotowego do odlotu. Za kilka chwil znajdzie się na jego pokładzie. A za parę godzin w Nowym Jorku wykona mistrzowski plan, który planował od bardzo długiego czasu.
- Wszystko będzie dobrze – powiedział Bill Jones, wchodząc po metalowych schodkach na pokład samolotu. W tym momencie był niezwykle spokojny. Pozwolił myślom odpłynąć daleko. Wziął głęboki oddech i obejrzał się przez ramię na Londyńską ziemię. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że widzi ją po raz ostatni w życiu. Nigdy miał już tutaj nie powrócić.
Enter 77 napisał(a):Solidna dawka kofeiny – to było to, czego potrzebował, aby rozpocząć kolejny dzień.
Przecinek raczej nie jest potrzebny.

Enter 77 napisał(a):I nie ważne, że za całe 3 funty, które wydał, obsługa kawiarni mogła postarać się lepiej.
Liczebnik powinieneś napisać słownie.

Enter 77 napisał(a):Widocznie byli równie zaspani jak on sam. To były jednak nieistotne sprawy. Ważne było to, że...
Powtórzenia.

Enter 77 napisał(a):Ważne było to, że w tym samym momencie, po drugiej stronie Atlantyku trwała noc – ostatnia w panieńskim życiu Carol, wielkiej niespełnionej miłości Billa.
Przecinek po „momencie” niepotrzebny.

Enter 77 napisał(a):Od dawna chciał zemścić się za to, w jakiś sposób został przez nią potraktowany, za to, jak zabawiła się jego uczuciami.
Czy w „jakiś” to nie literówka? Nie chodziło Ci przypadkiem o „jaki”?

Enter 77 napisał(a):Lot 919 startował za 20 minut.
Nie jestem przekonany, czy to trafny dobór słów. Lot chyba nie może startować...

Enter 77 napisał(a):Przejście 13. Przeciskając się przez coraz większy tłum, podążył w tamtym kierunku.
Gdzieś po lewej stronie krzyknęła kobieta. Bill odruchowo odwrócił się w tamtym kierunku, lecz nie zauważył niczego niepokojącego.
Powtórzenia.

Enter 77 napisał(a):- Przepraszam. - Zaczął niepewnie Bill. - Czy my się znamy?
Powinieneś przy myślnikach zaczynać małą literą i pozbyć się kropek.

- Wiem(,) co chcesz zrobić – rzekł w końcu nieznajomy.

Enter 77 napisał(a):Najważniejsze, aby zdążyć na ten pierdolony samolot.
Wulgaryzm jest tu zupełnie zbędny i szpeci tylko tekst.

Enter 77 napisał(a):Planowany odlot miał nastąpić już za kilka minut, więc wypadało by się w końcu pospieszyć.
„Wypadałoby” piszemy łącznie.

Enter 77 napisał(a):Po jakiejś minucie znalazł się na świeżym powietrzu.
Chyba lepiej by było napisać, że znalazł się za zewnątrz po prostu.

Nie powiem, żeby mnie jakoś specjalnie to opowiadanie porwało. Bardzo przeciętne niestety, nie wyróżnia się raczej niczym szczególnym.
Może ja się nie znam, ale jak ktoś chce kogoś wyeliminować, to raczej stosuje jakieś dyskretniejsze środki niż karabin i bomba...
II


Coś było nie tak.
Kaszel, który pojawił się tak nagle, męczył go już od dobrych czterdziestu minut. Na dodatek czuł się coraz gorzej, a przecież kiedy wstawał wczesnym rankiem, był zdrów jak ryba. Dzień zapowiadał się tak wspaniale – w Nowym Jorku czekał na niego kontrakt wart trzy miliardy dolarów. Za takie pieniądze mógł mieć wszystko. Nic więc dziwnego, że organizm zaczynał odmawiać posłuszeństwa.
Jednak jeszcze niecałą godzinę temu, kiedy przejeżdżał przez ulice Londynu swoim Bentleyem Continentalem GT, nic nie zapowiadało, że może wydarzyć się coś złego. Prowadząc luksusowy samochód (nigdy nie wynajął szofera, zawsze wszędzie docierał sam) obserwował pierwsze promienie słońca, rozpraszające zalegającą nisko mgłę. Wszystko układało się wyśmienicie.
Tymczasem kilkadziesiąt minut później, siedząc na pokładzie samolotu linii Delta, coraz wyraźniej odczuwał oznaki choroby. Lot miał rozpocząć się za kilkanaście minut. Pod warunkiem, że nie będzie żadnych opóźnień, w Nowym Jorku zjawi się o dziesiątej rano czasu wschodnio-amerykańskiego. Miał nadzieję, że do tego czasu przestanie męczyć go chociaż ten cholerny kaszel. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem i podpisze umowę, pójdzie odpocząć. Do diabła, należało mu się to! Solidny relaks - ot to, czego potrzebował. A dopiero potem będzie zastanawiał się, na co przeznaczyć gotówkę.
John Clencey ciężko oddychając, zapiął pasy i zamknął oczy. Kilka siedzeń za nim, para w średnim wieku wszczęła kolejną kłótnię, nie pozwalając mu zdrzemnąć się chociażby na moment. I chyba miał gorączkę. Zaczynało robić się niewesoło.
W tym momencie silniki samolotu ożyły z hukiem. Na pokład wszedł jeden z ostatnich pasażerów. John otworzył oczy i jego wzrok zatrzymał się na niewysokim mężczyźnie, który niespiesznie kroczył przejściem między fotelami szukając swojego miejsca. Było w nim coś dziwnego. Wyglądał na niezwykle opanowanego i spokojnego, ale jego rozbiegane, piwne oczy zdawały się mówić kompletnie co innego.
Zupełnie, jakby uciekł ze szpitala psychiatrycznego, pomyślał John. Była to myśl zabawna i jednocześnie na swój sposób przerażająca.
A może to jakiś terrorysta? I wysadzi nas wszystkich w chol…
- Przepraszam – odezwał się nagle delikatny, kobiecy głos. Zamyślony Clencey odwrócił głowę. Seksowna stewardessa uśmiechała się życzliwie, lecz jej twarz zdradzała lekki niepokój. – Wszystko w porządku?
John zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
- Wygląda pan strasznie blado. Czy to pański pierwszy lot?
- Wszystko jest w porzą… - urwał, ponieważ dostał nagłego ataku kaszlu. Zatykając dłonią usta, pozostawił na niej dziwnie wyglądającą zielono-żółtą flegmę. Zażenowany, szybko odnalazł chusteczkę.
Kobieta patrzyła na niego z coraz większym niepokojem.
- Naprawdę, nic mi nie jest – oznajmił John, kiedy w końcu zdołał się uspokoić. – To tylko lekka niedyspozycja.
- Mam nadzieję – powiedziała stewardessa bez przekonania. – Gdyby pan czegoś potrzebował, jestem do usług.
Mężczyzna skinął głową, kończąc rozmowę. Po chwili znów był sam ze swoimi myślami. Kłócąca się para (wieloletnie małżeństwo, sądząc po niektórych słowach, które przypadkowo usłyszał) na moment ucichła, więc po raz kolejny przymknął oczy, próbując zasnąć. I wtedy do głowy przyszła mu myśl tak dziwna, że przez ciało przeszedł dreszcz.
Ten człowiek, którego spotkałem przed lotniskiem… to wtedy się zaczęło!
Tak, miał całkowitą rację. Mianowicie, tuż przed godziną dziewiątą czuł się jeszcze wybornie. Kiedy minął przypatrującego się mu faceta, wszystko zaczęło się pogarszać. Ów siwowłosy jegomość w długim płaszczu stał przed budynkiem lotniska. I John mógłby przysiąc, że czekał tam na niego. Oczy, podobne do dwóch małych węgielków przeszywały go po prostu na wylot. A kiedy Clencey go mijał, nachylił się do niego i wyszeptał mu do ucha jedno proste zdanie: Nie uda się. Kilka sekund później John był już w budynku terminalu nr 5 i bardzo szybko zapomniał o tym groteskowym incydencie. To był po prostu dziwak, jakich w Londynie nie brakowało. Ale wtedy zdarzyło się coś jeszcze. Pełen energii John Clencey po raz pierwszy tego poranka zakaszlał.
- O mój Boże – wyszeptał.
Ten sukinsyn mnie czymś zaraził! Ten sukinsyn mnie zaraził!
Czy to było w ogóle możliwe? Żadna choroba nie postępuje przecież w ten sposób, w takim szybkim tempie. To tylko przypadek.
Mam nadzieję, że to tylko przez stres, pomyślał i zdołał się trochę uspokoić. Wziął kilka głębokich oddechów. Jego myśli uleciały gdzieś daleko i po paru minutach spał niczym niemowlę.
Tymczasem nikt z obecnych na pokładzie pasażerów oraz załogi nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. John Clencey zainfekowany został bowiem nowym rodzajem grypy, jej kolejną zmutowaną odmianą. Wsiadając do samolotu naraził zdrowie wszystkich trzystu osiemdziesięciu pięciu osób na niebezpieczeństwo. A dla niego samego nie było już ratunku. Pozostały mu tylko trzy godziny życia.
Przeczytałam i nie wiem, co powiedzieć. Jedyne, co mi się ciśnie na usta to: "takie se". Czytałam gorsze rzeczy, a jednocześnie nie znalazłam w tym tekście nic, co by mnie zaciekawiło, a samemu utworowi nadało jakiejś wyjątkowości. Drażni mnie zwłaszcza, że wykładasz wszystko tak "kawa na ławę". Końcówka rozdziału drugiego pokazuje to dobrze.
III

- Przestań w końcu narzekać – powiedziała Elvira Totenhagen do mężczyzny siedzącego obok. – Masz trzydzieści dziewięć lat, a zachowujesz się, jak małe dziecko.
Mężczyzną tym był jej mąż, Olivier. Oboje wracali do domu z wycieczki po Europie, którą urządzili sobie, aby świętować piętnastą rocznicę ślubu. Teraz jednak, siedząc w ogromnym Boeingu 747, który niebawem miał wzbić się w powietrze, nie było im wcale do śmiechu. Prawie dwutygodniowa podróż nie wyszła tak, jak ją sobie wyobrażali.
- Nie narzekam – odparł Olivier. – Jestem cholernie zły.
- Znów na mnie? Spokojnie, opanuj się. Wracamy do domu.
- Dobrze wiesz, że nie o ciebie chodzi.
Elvira wymamrotała coś niezrozumiałego, po czym odwróciła się do okna. Spędzili w Londynie trzy ostatnie dni, a dopiero teraz widziała tutaj tak pięknie świecące słońce. Pogoda była jednym z czynników, które zadecydowały o tym, że ich wyjazd wyglądał tak, jak wyglądał. Oprócz tego mieli inne kłopoty. A największym było to, że nie potrafili się ze sobą dogadać. Elvira zastanawiała się czy czterdzieści jeden lat to nie za dużo na rozwód. Już od kilku miesięcy czuła, że w ich małżeństwie nie układa się zbyt dobrze. Myślała, że wspólny wyjazd może coś zmienić na lepsze, że poprawi pogarszające się stosunki. Boleśnie przekonała się, w jakim była błędzie. A najgorszy był fakt, że jej mąż zdawał się nie dostrzegać problemu.
Gdybym teraz od niego odeszła, mogłabym ułożyć sobie jeszcze życie z kimś innym.
Ale czy nie była na to za stara?
- Nie jestem – wyszeptała, wpatrując się w kołujące samoloty na płycie lotniska. – Nigdy nie jest na nic za późno.
Olivier odwrócił się do niej.
- Mówiłaś coś?
- Tak – odparła. – Piękna dziś pogoda. – To właśnie powiedziałam.
Olivier skinął głową. – Jak zwykle, kiedy trzeba wyjeżdżać.
- Znowu zaczynasz.
- A ty znowu masz do mnie jakieś ale.
- Nie zachowuj się jak dziecko! – podniosła głos. Kilka osób popatrzyło na nią z konsternacją. Wśród nich był mężczyzna, w zasadzie jeszcze młody chłopak, siedzący trzy rzędy przed nimi. Elvira zdążyła zaobserwować, że wyglądał na poważnie chorego. Był tak blady, iż pomyślała z lekkim przestrachem i rozbawieniem jednocześnie, że zaraz puści pawia. Nic takiego jednak się nie stało.
- Mów ciszej – upomniał ją mąż. – Chcesz, żeby ktoś pomyślał, że mamy jakieś problemy?
A nie mamy?, pomyślała. Na całe szczęście nie wypowiedziała tego na głos i nie doprowadziła do kolejnej kłótni. Kiwnęła tylko głową, siląc się na uśmiech. Tymczasem Olivier kontynuował:
- Ten wyjazd nie był może najlepszy, ale potrzebny. W końcu mieliśmy siebie.
Nienajlepszy, akurat. Był fatalny. I przestań co pięć minut zmieniać zdanie! Jak baba.
Elvira rozejrzała się po pokładzie samolotu, rozmyślając ile to jeszcze czasu potrwa. Powoli dochodziła do wniosku, że rozwód to najlepsze rozwiązanie. Prawdopodobnie jedyne możliwe. Jak na ironię, Olivier w tym samym momencie oznajmił:
- Kocham cię.
Drgnęła, zaskoczona. Mężczyzna, z którym od ponad piętnastu lat dzieliła łoże, nie był typem człowieka wymawiającego zbyt często takie słowa. Dlaczego powiedział je właśnie teraz, w momencie kiedy wszystko chyliło się ku upadkowi?
Nie rozumiała tego.
- Też cię kocham – odparła, w myśląc dodając: Chyba żartujesz.
Odpowiedział jej ciepłym uśmiechem. Na moment zapadła cisza. Elvira Totenhagen w dalszym ciągu obserwowała przestronny pokładu samolotu. Jej wzrok utkwił w siwowłosym mężczyźnie, siedzącym kilka foteli dalej, po prawej stronie. Na kolanach trzymał dosyć grubą książkę, w twardej, czerwonej okładce. Patrzył prosto przed siebie, pustym, nieobecnym wzrokiem czarnych oczu. Elvira wzdrygnęła się. W tym człowieku było coś niepokojąco dziwnego. Rzadko spotyka się przecież ludzi o takich ciemnych oczach. I czy nie słyszała gdzieś, że są oni źli do szpiku kości? Że przynoszą pecha tym, którzy ich zobaczą? Na samą myśl o czymś takim przeszedł ją zimny dreszcz.
- Oliver – szepnęła do męża. – Spójrz tam.
On jednak już jej nie słyszał. Ze zdumieniem dostrzegła, że zdołał już zasnąć i teraz cicho pochrapywał.
Mój Boże, pomyślała. Z kim ja się związałam? Jaka byłam ślepa. Pomocy!
W tym momencie wszystkie silniki samolotu pracowały na maksymalnych obrotach. Lot 919 miał rozpocząć się w przeciągu najbliższych pięciu minut.
II
Cytat:Kilka sekund później John był już w budynku terminalu nr 5 i bardzo szybko zapomniał o tym groteskowym incydencie.
Lepiej raczej zapisał bez skrótu i słownie.

Tylko to mi zgrzytnęło w części drugiej, bo pierwsza została wytknięta. A jeśli o całość chodzi, nie potrafię wykrzesać jakichś emocji. Podobało się, to pewne, wciągnęło nawet, ale dawno nie czytałam nic tak bardzo obyczajowego, tak z życia wziętego, że się odzwyczaiłam. Ale fakt, że wyniosłych emocji nie było nie znaczy przecież, że tekst jest zły. Sprawił, że chcę przeczytać kolejne części - a to duży plus.


III
Cytat:A nie mamy?, pomyślała.
Nie pasuje mi ten zapis, znak zapytania, przecinek etc, ale nie mam aktualnie pomysłu, jakby to można zmienić.

Cytat:- Też cię kocham – odparła, w myśląc dodając: Chyba żartujesz.
mała litera.

Tutaj to samo. Jest, taki życiowe, trochę melodramatyczne, ale przyjemne, bo napisane poprawnie. warsztat masz, pomysł widocznie też, teraz tylko popracować nad tym, że było więcej akcji, tajemnicy, ciekawości - czegoś, co jeszcze bardziej zachwyci czytelnika.
IV

Pozostało mu niecałe dziesięć godzin.
Zamierzał wykonać szalony plan i doskonale wiedział, że musi się do niego odpowiednio przygotować. Powoli układał sobie w myślach wszystko, co uczyni, kiedy wyląduje w Nowym Jorku. Wewnętrzny spokój, który odczuwał jeszcze kilka minut temu, przed wejściem na pokład, ustępował miejsca coraz większemu zdenerwowaniu. Zacisnął więc mocno palce na oparciu fotela i zamknął oczy.
Miejsce 23C, na którym siedział usytuowane było mniej więcej pośrodku samolotu. Miał stąd widok na wszystko, co działo się dookoła. Z przodu, po jego lewej stronie siedziała para, którą zauważył (a raczej usłyszał) od razu po wejściu na pokład. Mężczyzna wydał mu się znajomy, ale nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie mógł go wcześniej spotkać. To było jednak niezbyt istotne. Teraz należało się przede wszystkim skupić.
Bill Jones poczuł, jak olbrzymia maszyna powoli przetacza się w kierunku pasa startowego. Za parę minut znajdzie się w powietrzu, na drodze do przeznaczenia. Czy była nim śmierć? Czy naprawdę przyjdzie mu dziś zakończyć życie?
Jeżeli ostatecznie zdecyduje się na zrobienie tego, co zamierzał, to z pewnością tak się stanie. Na samą myśl o tym poczuł, że drży. I czy na pewno był na to gotowy?
Możesz jeszcze zawrócić. Iść swoją drogą. Zostawić Carol daleko w tyle i…
Nigdy! Nie pozwolę, aby ten sukinsyn się z nią ożenił. Nie pozwolę! To nie facet dla niej!

- Przestańcie – szepnął, próbując wyrzucić nękające go głosy z umysłu. Głosy, które od pewnego czasu odzywały się w najmniej oczekiwanych momentach, budzące o drugiej nad ranem, będące na swój okrutny sposób częścią jego podświadomości. I to przecież one kazały mu wsiąść w ten pieprzony samolot i lecieć do Nowego Jorku. One powiedziały, że istnieje tylko jedno, jedyne wyjście z tej ciężkiej sytuacji. Były jego częścią, tak samo, jak on był częścią Carol. No, przynajmniej w jego własnym mniemaniu.
Bill wziął głęboki oddech, wsłuchując się w komunikat stewardessy, przypominającej pasażerom o zapięciu pasów i życzącej przyjemnego lotu. Ktoś głośno zakaszlał. Samolot czekał na pasie startowym, gotów do odlotu.
Caroline, wymówił w myślach imię swojej ukochanej. Dlaczego mi to zrobiłaś?
To było pytanie, które miało pozostać bez odpowiedzi. Carol bowiem nigdy nic nie czuła do Billa. Był dla niej tylko przyjacielem. A on wyobrażając sobie zbyt dużo, teraz widział tylko jedno rozwiązanie. Jeżeli ją zabije, nigdy więcej nie będzie musiał przez nią cierpieć. I wcale nie wydawało mu się to szalone. Wiedział, że tak po prostu należy postąpić. Karabin? Materiały wybuchowe? Jak najbardziej. Dziś po południu zrobi krwawą jatkę. Usunie z drogi kogo będzie trzeba, był już o tym przekonany. I jeśli nikt nie zrobi tego wcześniej, na końcu z pewnością odbierze życie także sobie.
Tymczasem kilkanaście miejsc z przodu siedział siwowłosy, wysoki człowiek. Bill nie zauważył go przy wchodzeniu na pokład, nie dostrzegł go również teraz. Gdyby to zrobił, wiele rzeczy, które się potem wydarzyło, mogłoby przybrać zupełnie inny obrót. Mężczyzna wpatrywał się przed siebie pustym, beznamiętnym wzrokiem. Na kolanach trzymał książkę zatytułowaną Bezsenność. Nagle uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby – idealnie równe i lśniące. Jego czarne oczy zaświeciły blaskiem. To było to, na co czekał. Od tysięcy lat pojawiał się tam, gdzie zaczynało dziać się coś złego. Zawsze wykorzystywał sytuację, starając się uczynić jak najwięcej szkód i krzywd. Napawał się cierpieniem i złem, czerpiąc z nich ogromną satysfakcję. I kiedy kończył, znikał zadowolony, by po pewnym czasie pojawić się znów w innym miejscu. Tak samo jak w tym przypadku. Teraz bowiem wyczuwał moc, gromadzącą się w tym samolocie. Zło czaiło się tutaj, gotowe ujawnić się, kiedy będzie gotowe. Wkrótce rozpęta się prawdziwe piekło.
Już wkrótce.
V

Nawet tuż przed świtem na lotnisku im. Johna Kennedy’ego w Nowym Jorku panował spory ruch. Kontrolerzy powoli kończący nocną zmianę, co kilka minut przyjmowali i odprawiali nowe samoloty. Pasażerowie tłoczyli się w oświetlonych budynkach terminali, wypatrując na wielkich tablicach odpowiednich lotów. Wszystko układało się tak, jak każdego ranka. Na jednej z dwóch wież kontroli lotów, Ethan Willson zapalił papierosa, zaciągając się mocno dymem.
- Zwariowałeś, Ethan? – zapytał siedzący przy konsolecie młody mężczyzna. – Dobrze wiesz, że tutaj nie wolno palić.
Ethan skinął głową, ale nie odpowiedział.
- Wszystko w porządku? – ciągnął tamten. – Czy coś cię gryzie?
Ethan strzepnął popiół do kosza na śmieci. – Coś jest nie tak.
- Słucham?
- Coś nie tak – powtórzył. – Czuje, że coś się wydarzy. Pokłóciłem się z Abby.
- Och, czyli nici z porannego seksu.
- Zamknij się, Ed!
- Spokojnie, tylko żartowałem. Ale widzę, że coś z tobą nie halo. Przez całą noc zachowywałeś się normalnie. Zgaś w końcu tego papierosa!
Ethan westchnął. Z roztargnieniem spojrzał na elektroniczny zegar na przyrządach. Ogromne czerwone cyfry pokazywały czwartą trzydzieści sześć.
- Naprawdę się pokłóciliście? – spytał Eddie, na co Ethan przytaknął. – Kiedy?
- Wczoraj wieczorem. To błahostka, ale teraz sobie przypomniałem i… coś naprawdę jest nie w porządku.
- Przesadzasz. Nic się nie dzieje. Za godzinę kończymy pracę i… Jezus Maria, Ethan, co to takiego?!
Ethan drgnął, zaskoczony. Przez chwilę nie rozumiał, co chce pokazać mu kolega. Eddie wyraźnie wskazywał na coś, znajdującego się na płycie lotniska. Willson wytężył wzrok, próbując dostrzec coś przez wzmacnianą szybę. Kiedy zobaczył, jego serce gwałtownie podskoczyło.
- Kurwa mać, tam ktoś jest!
- Jak on się tam dostał?
- Nie wiem, port jest przecież doskonale chroniony. Dzwoń do chłopaków!
Eddie chwycił za słuchawkę telefonu, będącego częścią wyposażenia wieży. Po wstukaniu kilku klawiszy odczekał parę sekund, po czym wymamrotał coś niezrozumiałego. Kilka chwil później rozsuwane drzwi po lewej otworzyły się i do środka wpadło trzech mężczyzn.
- Co to ma znaczyć?! – krzyknął jeden z nich, patrząc wprost na Ethana. Willson kompletnie zapomniał o tym, że w dłoni trzyma wciąż zapalonego Pall Malla. Popiół z papierosa spadał na podłogę. Zorientowawszy się, na co patrzy współpracownik, Ethan pospiesznie wyrzucił papieros do kosza, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co właśnie zrobił.
- Tam! – rzucił tymczasem Eddie. – Patrzcie! Szybko!
Mężczyźni spojrzeli przez szybę.
- Co to jest?
- Wygląda zupełnie jak…
- Tak, tam ktoś wszedł. Nie wiemy w jaki sposób. Gdzie do cholery podziała się ochrona?!
- Wezwijcie Alana – oznajmił Eddie. – I niech ktoś zatrzyma w powietrzu wszystkie samoloty! Ethan – spojrzał na towarzysza. – Schodzisz na dół.
Ethan wzdrygnął się. – Ja? Dlaczego?
- Nie pytaj, tylko biegnij! – Sprawdź, co jest grane. Pospiesz się, mamy mało czasu!
Willson z niechęcią spełnił polecenie. Szybko zbiegł krętymi schodami na sam dół i znalazł się na zewnątrz. Z ciemnego nieba zaczęły sączyć się pierwsze, zimne krople deszczu. W promieniu dobrych kilkudziesięciu metrów nie było żywej duszy. Tylko na pasie nr 12 stał samolot, gotowy do odlotu. Piloci czekali jedynie na odpowiednie polecenie z wieży. Ethan pomodlił się w duchu o to, aby żadna maszyna nie zaczęła podchodzić teraz do lądowania. Miał nadzieję, że Eddie i spółka zdołają na chwilę przytrzymać wszystkie loty w powietrzu. Stawką było w końcu życie człowieka, który ni stąd ni zowąd pojawił się na jednym z pasów, jakimś cholernym cudem omijając strażników patrolujących teren. Zresztą, ich obecne położenie także było wielką zagadką. A stawka mogła być dużo wyższa.
Ethan ostrożnie podbiegł do metalowego ogrodzenia oddzielającego pasy startowe od terenu wieży, próbując wypatrzeć po przeciwnej stronie ludzką sylwetkę, którą widzieli z góry. Ze zdumieniem dostrzegł, że w jednym miejscu stalowego płotu widnieje niewielka dziura, przez którą ten ktoś z pewnością się przecisnął. Z oddali dobiegały głosy pasażerów, stłoczonych w położonym najbliżej terminalu. Być może wieści o potencjalnym niebezpieczeństwie już się rozeszły. I możliwe, że właśnie tam znajdowali się jacyś strażnicy.
Tymczasem tuż po drugiej stronie ogrodzenia Ethan ujrzał ciemny kształt. Serce zabiło mocniej, kiedy uświadomił sobie, że to człowiek. Z pewnym trudem przecisnął się przez powstałą w niewyjaśnionych okolicznościach dziurę i szybko podszedł do leżącego na ziemi wartownika. Strażnik miał otwarte oczy, lecz oddychał płytko. Z jego boku ciekła krew, tworząca ciemnoczerwoną plamę na coraz to bardziej mokrej płycie lotniska. Jakim cudem ani on ani Eddie nie zauważyli tego, co tutaj się stało? Kto, do cholery zrobił tą dziurę? I gdzie byli pozostali strażnicy? Gdzie był ktokolwiek?
Cała ta sytuacja przypomniała sceny wyjęte wprost z horroru.
- Tam – wyszeptał strażnik. Ethan pochylił się nad nim w gęstniejącym deszczu. – Tam.
Wartownik próbował wskazać coś palcem, ale brakowało mu sił. Z całą pewnością chodziło o człowieka na pasie.
- Zaskoczył nas. – Mężczyzna leżący na ziemi mówił bardzo cicho, ale wyraźnie. – Nie wiem jakim cudem, ale zdołał zabić ponad połowę naszych. – Głos mu się załamał. – Pozostali zdołali zbiec do terminalu. Chcieli ochronić ludzi. Biegnij za nim.
Ethan zastanowił się nad tym, czy facet mógł wyrządzić tyle szkód w pojedynkę. Spojrzał na strażnika, a potem przeniósł wzrok na lotnisko. Niewyraźna postać zamajaczyła gdzieś w oddali i wyglądało na to, że się zatrzymała. Po niebie przetoczył się huk silników samolotu, kołującego nad lotniskiem. Ethan usłyszał też wyraźne zawodzenie syren strażackich. Pomoc była w drodze, ale czy zdąży na czas? Ten człowiek był nieobliczalny.
Należało podjąć szybką decyzję.
- Leż spokojnie i nie ruszaj się – powiedział Ethan. – Zabiorę twoją broń.
Ranny przytaknął i zamknął oczy. Ethan przestraszył się, że ten skonał, ale odetchnął, kiedy zobaczył unoszącą się klatkę piersiową. Broń była ciężka, ale dziwnie dobrze leżała w dłoni. I, mimo że Ethan nigdy nie strzelał, nie był tym przerażony. Na myślenie przyjdzie czas potem, kiedy będzie po wszystkim. Jeśli przeżyje.
Ethan Willson powoli ruszył w kierunku tajemniczego mężczyzny. W górze rozległ się grzmot. Była godzina czwarta pięćdziesiąt.