01-03-2011, 16:55
I
Jestem zmęczony. Mimo to, jak na złość, sen nie chce zaszczycić mnie swoją kojącą obecnością. Przestałem liczyć bezsenne noce, to nie ma głębszego sensu. Ale co mogę z tym zrobić? Iść do lekarza po jeszcze silniejsze tabletki, które sprawią, że pogrążę się w zaćpanym otumanieniu? Potrzebuję tylko, żeby Morfeusz na kilka godzin wziął mnie w swoje objęcia. Kiedy to się zaczęło? Nie wiem. A może nie chcę pamiętać? Od kilku miesięcy wychodzę z domu tylko na zakupy do sklepu całodobowego dwie przecznice stąd. Raz w tygodniu odwiedza mnie doktor Miller, z kolejną dawką Veronalu. Na początku było cudownie – jedna tabletka i sześć godzin spokojnego snu. Coś wspaniałego. Niestety szybko wzrosła moja tolerancja na to gówno – zacząłem brać więcej i więcej, byle tylko odlecieć do sennej krainy. Był jeszcze jeden powód, dla którego zwiększałem dawki i chyba od niego powinienem zacząć swoją opowieść. Znów mogłem śnić, a w snach pojawiała się Ona.
II
Przy zdrowych zmysłach utrzymuje mnie nowy obraz. Zawsze kończę swoje prace, tak będzie i tym razem. Chyba zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Alex Arlington. Być może słyszeliście już to nazwisko. Moja twórczość cieszy się dość dużą popularnością podczas wystaw w Stanach i Europie. Kojarzycie mnie także z pierwszych stron gazet. Byłem na nich dość gorącym tematem pół roku temu. „Słynny malarz opłakuje żonę”, „Tragedia bogatego artysty” czy „Alex Arlington pogrążony w żałobie”. Takie nagłówki zawsze przyciągają uwagę. Dziwne, że The Times dopiero wtedy poświęcił cenne miejsce na pierwszej stronie mojej skromnej osobie, wcześniej wspominając o niej jedynie półsłówkami, w działach plotkarskich i artystycznych.
Próbuję przywołać obraz ze snu i przenieść go na płótno. Maluję zwykle z zamkniętymi oczami, ale dziś nie potrafię myśleć kolorami i ruchami pędzla. Wyglądam przez okno, jednak nie mogę znaleźć natchnienia w kolorowych neonach Broadwayu. Mój luksusowy apartament na Manhattanie jest przerażająco pusty. Zabijam ciszę muzyką, z głośników dobiega mnie cicha „Sonata Księżycowa” Beethovena. Butelka Jacka Danielsa powinna pomóc mi przetrwać noc. Rozsiadłem się w fotelu na balkonie. Ludzie na dole są zajęci swoimi sprawami. Młoda para wraca pewnie z jakiegoś klubu. Anonimowy pijak wypróżnia się w cieniu, po drugiej stronie ulicy, zapewne obiecując sobie, że nigdy więcej nie weźmie alkoholu do ust. Kobieta w średnim wieku macha na pędzącą taksówkę, bezskutecznie. Grupa nastoletnich chłopców zmierza gdzieś chwiejnym krokiem, pociągając co kilka kroków z przekazywanej z rąk do rąk butelki. Ludzie nie zauważają siebie nawzajem. O tej porze po ulicach krążą głównie samochody dostawcze, służby porządkowe i taksówki. Ktoś w sąsiednim mieszkaniu chyba testuje sprzęt audio. Szkoda, że wybrał do tego muzykę techno. W oddali słychać syreny policyjne lub strażackie. Siedemdziesiątą szóstą pędzi karetka na sygnale. Nowy Jork nigdy nie zasypia – a ja wraz z nim. Jutro odwiedzi mnie doktor Miller, będę mógł kontynuować pracę. Do świtu pozostały jakieś cztery godziny i pół butelki whiskey. Natłok myśli jest skutkiem czy powodem bezsenności? Nie mam pojęcia. Wiem, że każdej nocy w mojej głowie rozgrywa się istna defilada wspomnień, niekoniecznie pożądanych. Walczę z nimi na różne sposoby – alkohol potrafi je spłycić, Veronal daje zbawienny sen. Mimo to, nie da się przed nimi uciekać w nieskończoność. Pewnego dnia będę musiał stawić im czoło. A może nie? Moja egzystencja to jeden wielki znak zapytania.
III
Wskazówki starego, kolonialnego zegara w salonie ułożyły się w pionową kreskę. Moich uszu dobiegł głęboki, subtelny dźwięk. Wybiła szósta, słońce wkradło się przez wielkie, widokowe okno. Jego promienie zalały pokój ciepłym światłem, obrazując, jak bardzo zapuściłem to mieszkanie przez kilka ostatnich miesięcy. Chyba czas tu posprzątać. Zacząłem od układania rozmaitych przedmiotów na właściwe miejsca. Na podłodze walały się ubrania, książki, opakowania po chipsach, puszki i butelki. Szklany stolik był zawalony stertą brudnych talerzy, misek, kubków i szklanek. Kiedy włączyłem zmywarkę i wyrzuciłem śmieci do zsypu, rozległ się dzwonek telefonu. Na początku poczułem zdziwienie. Ostatnimi czasy raczej nikt nie chciał ze mną rozmawiać – zniknąłem dla świata towarzyskiego. Niepewnie podniosłem słuchawkę i powiedziałem :
- Alex Arlington, słucham?
- Witam, panie Arlington, z tej strony doktor Miller. Niestety nie uda mi się dzisiaj wpaść z wizytą. Musiałem pilnie wyjechać do New Jersey. Sprawy rodzinne, proszę o zrozumienie… Wracam za dwa dni i niezwłocznie pana odwiedzę. Mam nadzieję, tabletki jeszcze się nie skończyły? - Doktor mówił przepraszającym tonem, a mimo to poczułem narastający gniew. Co on sobie wyobraża?! Płacę mu grube pieniądze za cotygodniowe wizyty i porcję prochów, a on wyjeżdża do New Jersey?!
- Nic nie szkodzi, mam jeszcze kilka pigułek – skłamałem, próbując się uspokoić – Proszę jednak koniecznie mnie odwiedzić za dwa dni. Chyba nie chce pan, żebym źle sypiał, prawda? – zmusiłem się do kiepskiego żartu.
- Oczywiście, że nie! Jeszcze raz serdecznie pana przepraszam i dziękuję za wyrozumiałość. Życzę miłego dnia i przespanej nocy. Do widzenia. – Odłożyłem słuchawkę nie odpowiadając. Byłem wściekły, chodziłem jak w amoku po całym mieszkaniu, próbując nieudolnie sprzątać.
-Mam wytrzymać jeszcze dwa dni, bez ani jednej tabletki?! – powiedziałem do siebie – Gdybym dorwał tego zasranego doktorka, skopałbym jego tłuste dupsko tak, że nie mógłby na nim usiąść przez miesiąc ! – krzyknąłem i w furii cisnąłem pod łóżko podniesioną przed chwilą z podłogi książkę.
Kiedy trochę się uspokoiłem, nalałem pół szklanki whiskey, wrzuciłem dwie kostki lodu i zrobiłem potężnego łyka. Postanowiłem wziąć się z powrotem za porządki. Sięgnąłem pod łóżko, które jako jedyne w całym domu nie wymagało żadnych działań. Od kilku miesięcy stało bowiem nieużywane, idealnie pościelone i nieskazitelne. No, może z lekka się zakurzyło. Nie wchodziłem często do sypialni, zbyt wiele tu wspomnień. Kiedy już udało mi się zasnąć, układałem się na kanapie w salonie, lub zatapiałem w balkonowy fotel. Zacisnąłem dłoń na jakimś twardym, podłużnym przedmiocie. Wyciągnąłem go śmiało i głośno westchnąłem. Było to etui na okulary. Nie należało jednak do mnie. Oparłem się o chłodną, metalową ramę małżeńskiego łoża i ukryłem twarz w dłoniach. Anna nie przeczyta już żadnej książki.