11-02-2011, 10:15
Wyruszając do Hakramu można zabrać ze sobą wiele przydatnych rzeczy. Rozsądnie jest mieć przy sobie solidny karabin bo to niebezpieczne miejsce. Warto mieć ze sobą nawet kilka karabinów bo miejscowi bardzo chętnie je kupują. Warto zabrać ze sobą zapasy żywności bo bywa z nią tutaj trudno. Można wynająć przewodnika który potrafi odnaleźć się w tym lodowym krajobrazie. Ale najważniejszym jest zabrać ciepłe buty, grubą kurtkę i solidne, skórzane rękawice. Bo w Hakramie zawsze jest piekielnie zimno. Zwłaszcza zimą. I przede wszystkim nocą.
Właśnie w takich okolicznościach przyszło mi po raz kolejny przeklinać, chociaż uważam to za czyn niegodny szlachcica. Siedziałem z podkulonymi nogami, trzęsąc się z zimna i modląc do Smokobójczyni by w końcu ta noc dobiegła końca. Niestety miałem świadomość, że to będzie jeden z najdłuższych wieczorów mojego życia. Strzepnąłem z rękawic płatki śniegu i dmuchnąłem w dłonie mając nadzieję, że pomoże mi się to rozgrzać. Zawsze bawił mnie widok pary unoszącej się z moich ust. Z przygnębiającym uśmiechem podniosłem głowę.
Obok mnie, wsparty o ten sam kawałek murku siedział Kaav. Jego twarz miała zacięty wyraz, jakby temperatura zmroziła mu wszystkie mięśnie twarzy. Wiedziałem, że cierpi i nie chce dać tego po sobie poznać. Miał na sobie ciężką, wręcz gigantyczną zbroję, która nadawała niesamowitej masy jego i tak imponująco wielkiemu ciału. Teraz pod pancerzem pełno było dodatkowych szmat i ubrań by jak najdokładniej oddzielić lodowaty, oszroniony metal od ciała. Musiało być mu gorąco oraz piekielnie niewygodnie. Wszyscy namawiali go by zostawił ten pancerz, ale uparł się, że zbroja jest dla rycerza drugą skórą. I że tylko wąż zmienia skórę. Chcieli dać mu karabin, ale upierał się, że od zawsze wystarczył mu jego bitewny młot, którego nikt inny nawet nie był w stanie podnieść. Dopiął swego. A teraz widziałem, że cierpi. Dumny wojownik o kamiennej twarzy w którego oczach szkliły się łzy zmęczenia. Jego duch nie słabł, ale ciało nie nadążało za jego dumą. Już wyciągałem w jego kierunku dłoń by poklepać go po ramieniu i podać mu butelkę wina. Zrezygnowałem jednak czując, że nie powinienem mu przeszkadzać. To była jego najważniejsza walka. Z pewnością ważniejsza niż sama bitwa.
Odwróciłem od niego spojrzenie by przyjrzeć się jak znoszą te warunki rodowici Hakramowie. W pierwszej chwili poczułem zazdrość widząc jak siedzą podzieleni w grupki przy ogniskach, nie dając po sobie poznać, że temperatura robi na nich jakiekolwiek wrażenie. Byli spięci i zdeterminowani, ale wynikało to raczej z naszej sytuacji niż z pogody. Ale nie potrafiłem im się dziwić. Żyli od dziecka w tych przeklętych górach, często lepiąc bałwany nawet latem. Należało im się od życia by teraz mogli czuć się lepiej od ludzi z południa jak ja i Kaav. Nie rozmawiali zbyt wiele ze sobą. Większość liczyła amunicję, doglądała broni. Wszyscy mieli nowe, karabiny z sześciopociskowymi bębnami ładowanymi pociskami zdolnymi przebić nawet żelazną ścianę wagonu. Byłem z siebie dumny. To właśnie ja odpowiadałem za to, że ładunek broni nie trafił do Zakonu, a w ręce rebeliantów z którymi od dawna współpracowałem. Teraz każdy z nich spoglądał na mnie z uznaniem, często pochylali z szacunkiem głowami. No, prawie każdy...
W tej chwili moje spojrzenie utkwiło na Hari Warssen. Jak zwykle miała sztywną postawę oraz surowy wyraz twarzy. Jak zwykle nosiła na sobie mundur w randze porucznika. Przyzwyczaił się już do widoku umundurowanej hakramskiej szlachty, mimo że dowodzili oni jedynie oddziałami wyjętych spod prawa partyzantów. Zresztą Hakram nie potrzebował munduru by dowieść swego szlachetnego pochodzenia. Cała tajemnica tkwiła w ich włosach. Otóż w Hakramie nie pojawiali się ludzie rudzi, blondyni, bruneci. Każdy człowiek zrodzony pośród tych gór miał włosy czarne jak smoła. Bez wyjątków. Jedynie ludzie w których krążyła szlachetna krew wyłamywali się z tej zasady. Na ich głowach pośród czarnych włosów pojawiały się białe pasemka. Często było ich tylko kilka w różnych miejscach. Niektórzy jednak miewali na głowie liczne białe kosmyki układające się w różne wzory pośród czerni. Wśród ludzi krążyły legendy, że Hakram zostanie wyzwolony gdy władzę przejmie król o śnieżnobiałych włosach. Póki co nigdy się taki nie urodził, ale przywiązanie do włosów było dla tych ludzi silniejsze niż wojskowe stopnie. Wszyscy odruchowo podporządkowywali się tym którzy mieli na głowie więcej bieli. Uważano takich ludzi po prostu za lepszych od innych. Hari miała jedno grube pasmo białych włosów po prawej stronie głowy. Zapuściła je tak by było znacznie dłuższe od reszty jej fryzury i wiązała je w warkocz z równie długim pasmem czarnych włosów. I faktycznie była lepsza od innych. Dla mnie wręcz doskonała. Gdybym jej nie poznał. Gdyby w moim sercu nie rozpalał się ogień na myśl o tej królowej lodu. Gdyby nie możliwość służenia w jej oddziale.. nigdy by mnie tutaj nie było. Nigdy nie naraziłbym życia w tej skazanej na porażkę wojnie.
Ale ta grupa straceńców to nie było wszystko. Mimo że zawsze z dala od ciepła ognisk, zawsze na osobności, zawsze w cieniu, wiedziałem, że mogę go znaleźć w okolicy. Długo musiałem walczyć z ciemnością i zasłoną opadającego z nieba śniegu, nim zdołałem go ujrzeć. Stał na skraju wzgórza, spoglądając w dół zbocza. Był skupiony na bitwie która nas czeka. W myślach pewnie cieszył się już tym starciem. Przeklęty Aircorn. Powiedziałbym, że wszyscy Aircornowie są tacy sami. Drapieżni, niebezpieczni i okrutni. Na szczęście Dervis był jedynym Aircornem jakiego znałem, chociaż z tego powodu to właśnie on kształtował mój pogląd o tych potworach. Bo czy nie jest potworem ktoś kogo palce kończą się szponami i kto zamiast zębów ma same ostre kły, jak u wilka? Do tego ubrany był jedynie w cienkie, płócienne spodnie. Słyszałem, że jego rodacy żyją na gorącej wyspie gdzie jest wieczne lato. Dervis jednak wspaniale czuł się w zimnie. Jego skóra zawsze miała bladosiny odcień, a on zdawał się przybierać na sile właśnie w największe śnieżyce. Przy pasie miał pistolet, ale dobrze wiedziałem, że prawie nigdy go nie używa. Szpony oraz kły też były jego ostatecznością. Jego prawdziwą bronią był lód który potrafił przyzywać i kontrolować. Magia. Każdy człowiek doskonale wie, że na tym świecie magią potrafią posługiwać się tylko demony oraz Aircornowie. Większość w ogóle nie dostrzega różnicy.
- William, długo będziemy musieli jeszcze czekać?- głos siedzącego przy mnie Kaava wydawał się bardzo odległy. Odwróciłem się w jego stronę przez chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Przykro mi przyjacielu, ale nie wiem. Dla mnie każda chwila będzie dobra. Chciałbym wreszcie zasnąć, sam wiesz. Ale porucznik sądzi, że musimy czekać do godziny po północy. Wtedy mróz ma być największy co nam da przewagę, a wroga złamie i bardzo utrudni mu jakiekolwiek działanie- powiedziałem tyle ile wiedziałem, ale Kaav wydał się urażony tym stwierdzeniem.
- A nam zimno nie szkodzi?! Cholera! Ja tutaj już ledwo się ruszam!- w końcu musiał dać ujście swojemu zdenerwowaniu. Wiedziałem, że tak zareaguje. Znałem go od lat.
- Otóż to. Jesteśmy z południa. W zasadzie jesteśmy dla tych rebeliantów wskazówką jak bardzo cierpieć będą nasi wrogowie. Są Vallidami jak ja. I tak samo jak ja nie są przyzwyczajeni do tego lodowego piekła. To nasza największa przewaga- Kaav rzucił jeszcze tylko jakieś szpetne przekleństwo. Wiedział, że mam rację. Ale wcale mu się to nie podobało. Mi zresztą też nie. Nienawidziłem zimna. Dlaczego Hari musi być akurat hakramską szlachcianką. Wolałbym gdyby pochodziła z Afilii. Pustynna piękność, żyjąca w ciepłym, egzotycznym kraju... Nie. To właśnie lód jej duszy najbardziej mnie pociągał. Chyba z wiekiem nabieram zapotrzebowania na dążenie do samounicestwienia.
Pragnąc chociaż trochę rozruszać skostniałe nogi spróbowałem się podnieć. Wsparłem się o karabin i przeniosłem na niego cały ciężar swojego ciała. Nawet nie odczułem chwili gdy stałem już wyprostowany. Stopy miałem tak skostniałe, że odnosiłem raczej wrażenie jakbym unosił się w powietrzu... Dopiero po chwili stopy postanowiły o sobie przypomnieć bolesnym mrowieniem. Pozbawionym ducha krokiem podszedłem do pani porucznik. Partyzanci spoglądali na mnie zaciekawieni. Mieli nadzieję, że może usłyszą coś ciekawego.
- Ile jeszcze czasu do ataku, pani porucznik?- zapytałem na dobry początek rozmowy. Ona spojrzała w moim kierunku swoimi szarymi oczyma. Twarz miała skupioną, pełną determinacji. W takich chwilach, gdy jej usta były mocno zaciśnięte, a stres uwydatniał wszystkie rysy jej twarzy, zdawałem sobie sprawę z tego jaka jest piękna. Jak można wysyłać na wojnę takie cudowne istoty? Vallidzi wychodzili z założenia, że mężczyzna powinien walczyć i bronić kobiety. Hakram był jednak państwem praktycznym. Skoro potrafiła i chciała walczyć to czemu miałaby tego nie robić?
- Przecież masz swój zegarek, panie Harqunett- nienawidziłem gdy zwraca się do mnie po nazwisku.. Chociaż zawsze to robiła. Może jednak trochę to lubiłem. Zwłaszcza gdy moje nazwisko padało z jej ust. No i miała rację. Znałem godzinę. Mieliśmy jeszcze kwadrans. Ale to znaczyło, że najpóźniej za pół godziny padną pierwsze strzały i walka rozpocznie się na dobre. Jedynie bogowie wiedzieli czy wyjdziemy z tego cało. A chciałem mieć możliwość porozmawiania z nią nim rozpocznie się piekło. Tak na wszelki wypadek.
- To bardzo zimna noc. Ludzie są przemarznięci... Dawno nie było takiego mrozu- zawsze w jej obecności traciłem swój urok i zdolność prowadzenia rozmowy na poziomie wyższym niż zawstydzony dzieciak.
Przez chwilę miałem wrażenie, że się uśmiecha. Zrzucam to jednak na barki swojej wyobraźni.
- To ty zamarzasz. A to znaczy, że twoi rodacy także marzą jedynie o ciepłym łóżku. Wykorzystamy to i zdobędziemy ten magazyn.
W odpowiedzi skinąłem jej głową. Na nic więcej nie miałem pomysłu. Wróciłem by ogrzać przy ogniu na te kilka minut przed wymarszem.
Droga prowadziła w dół stromego zbocza. Było nas trzydzieści osób, a ścieżka była trudna i wąska. Wyglądaliśmy pewnie jak czarny wąż wijący się po białych zboczach gór. Stopy zapadały nam się w śniegu. Trudno było trafić na pewny grunt. Starałem się maszerować po śladach poprzedników ale nie było to łatwe. Potykaliśmy się jakby był to pochód kalek, a nie żołnierzy.
Ktoś wskazał dłonią przed siebie. Światło w dole zbocza. Wszyscy na chwilę zamarliśmy w bezruchu. Tutaj mieliśmy się rozstać. Kilka porozumiewawczych spojrzeń i bez słowa rozdzieliliśmy się na trzy grupy po dziesięć osób. W moim oddziale znalazł się Kaav. Cieszyłem się z tego. Nigdy jeszcze mnie nie zawiódł.
W dół, przez śnieg i skały. Nikt się nie odzywa, wszyscy wydają się być bardzo skupieni. Jak na złość w mojej głowie krążą dowcipy, ale trzymam język za zębami. Baza Smoczego Zakonu była otoczona płotem ze splecionego ze sobą drutu, który bez wątpienia podłączony był gdzieś do baterii pełnej błyskawic. Dotknąć tego to śmierć na miejscu. Bolesna śmierć. A my mieliśmy znaleźć i zniszczyć właśnie źródło mocy. Do tego jednak trzeba było przebić się przez bramę. Skinąłem na Kaava. Pozostali ludzie rozproszyli się, zajmując pozycje strzeleckie.
Przy bramie stało dwóch vallidzkich żołnierzy, ale zamiast mundurów mieli na sobie niezwykle grube skórzane płaszcze. Rozmawiali ze sobą. Z ich ust ciągle wylatywały chmury pary. Kaav poprawił łańcuch do którego przymocowana była jego broń. Ja, skulony, skradałem się łukiem w kierunku bramy. Jednak nawet najzdolniejszy złodziej czy skrytobójca nie sprawi by śnieg nie skrzypiał mu pod butami. Nie było sposobu bym nie został usłyszany jakieś pięć lub sześć kroków od bramy. Jeden ze strażników zaczął odwracać się szybko..
Zerwałem się do biegu. W tej samej chwili zza skały za którą krył się Kaav wyleciał jego młot i uderzył w tors tego, który stał dalej ode mnie. Siła ciosu Rozerwała go na dwie części jakby w ogóle nie miał w sobie kości. Drugi nie zdążył podnieść karabinu gdy złapałem go za twarz. Wlałem w jego umysł tyle strumieni myśli, że normalny człowiek natychmiast by oszalał. W takich chwilach mózg podejmuje bardzo rozsądną decyzję. Wyłącza się. Puściłem nieprzytomnego wartownika, spoglądając na Kaava. Wolałem aby jak najmniej osób wiedziało o stosowanym przeze mnie rodzaju magii. Krew na śniegu zamieniła się w świecące czerwienią kryształki.
Tak jak sądziłem sama brama była niepodłączona do baterii z błyskawicami. Otworzyłem ją lekko i prześlizgnąłem się do wnętrza. Zaraz za mną do środka wszedł Kaav i czterech ludzi. Pozostali osłaniali nas z zewnątrz.
Niewielki, kamienny budynek, stosunkowo blisko bramy. Prawdopodobnie tam właśnie znajdowała się bateria, biorąc pod uwagę standardowy sposób budowania fortec przez Smoczy Zakon. Zaczęliśmy powoli sunąć w tamtą stronę.
W końcu ktoś jednak zauważył, że wewnątrz obozu znajduje się nadmiarowy oddział. Krzyknął, podrywając broń. Nasz nie wytrzymał i strzelił mu prosto w pierś, zabijając go na miejscu. To wystarczyło by wszędzie rozległy się krzyki oraz wrzaski.
Wszyscy rzuciliśmy się biegiem w stronę kamiennego budynku. Próbowałem strzelić do strażnika przy drzwiach. W biegu jednak wypaliłem po prostu w powietrze, nie trafiając nawet ściany. Hakramczycy byli zdecydowanie lepszymi strzelcami. Ktoś trafił go w głowę. Zaraz to padłem do drzwi, szarpiąc się z klamką. Ale nie było na to czasu. Kaav wywalił je za pomocą młota.
Wpadłem do środka. W ostatniej chwili. Strzały. Tynk i kamienie odrywające się od strzał. Padłem na ziemi. Do środka wbiegł Kaav, trzech naszych. Ostatni nie dobiegł. Wyobraziłem sobie jego ciało rozszarpane, na parującym, czerwonym śniegu.
Jeden z naszych zaczął strzelać przez wyważone drzwi, odpowiedziała mu kolejna salwa. Ściany były mocne. Wszędzie tylko pełno pyłu. Dopiero wtedy zdałem usłyszałem wrzaski wewnątrz. Dwóch techników klęczało na ziemi, wrzeszcząc i błagając o litość. Jednak Davren, najmłodszy z nas, nie wytrzymał. W akcie zemsty i złości strzelił jednemu z nich prosto w tors. Z tak małej odległości pocisk wyszarpał wielką dziurę w torsie Vallida. W ostatniej chwili złapałem jego karabin za lufę i poderwałem ją do góry. Pocisk trafił w sufit, zamiast zamienić łeb drugiego technika w krwawy ochłap.
- Opanuj się, Davren!- wrzeszczałem na cały głos. Nasi ludzie strzelali, z zewnątrz nasz budynek rozpadał się w pył pod salwą żołnierzy Zakonu. Huk był ogłuszający. Odwróciłem się do technika.- Gadaj jak wyłączyć to cholerstwo!- palcem wskazałem stojący pod ścianą wielki generator.
Mężczyzna spojrzał na mnie z wyciętym wyrazem twarzy. W jego oczach widziałem dumę i pogardę. Od razu zrozumiałem, że jego serce oddane jest Zakonowi. Wolałby zginąć niż zdradzić. Nie miałem czasu za dyskusje. Chwyciłem go, ściskając dłoń na jego twarzy. Próbował się szarpać, ale ból, którym wypełniłem jego mózg, sparaliżował go natychmiast. Zacząłem przeczesywać jego myśli i pamięć. W końcu dostrzegłem obraz generatora, prac przy nim. Nie słyszałem już strzałów. Widziałem tylko tę cholerną maszynę, jej reperację, obsługę. Musiała być bardzo wadliwa. Jest! Wyjęcie baterii nie było takie trudne. Puściłem nieprzytomnego technika. Padł na ziemię jak kłoda drewna. W tej samej chwili zobaczyłem jak płomienie wpadły do budynku przez okno, okrywając głowę jednego z naszych ludzi. Wrzasnął przerażająco. Płonęły mu ramiona, a ten wił się na ziemi trzymając się za twarz. Resztki włosów ciągle dymiły.
- Darven, zastąp go!- wrzasnąłem do przerażonego chłopaka. Ten dopiero teraz opuścił karabin i odwrócił się do okna. W ostatniej chwili strzelił do zakonnika próbującego wpuścić nam do środka kolejną falę ognia. Sam zajął się płomieniami, drąc się jak opętany.
Ale to było już bez znaczenia. Jeden sus i już stałem przy maszynie. Nożem podważyłem kilka płytek i zacząłem grzebać w mechanizmie. Wiedząc gdzie ukryta jest bateria było to wyjątkowo proste. Ostrożnie wyjąłem znalezisko, widząc jak wnętrze maszyny z upiornego niebieskiego blasku ginie w ciemności.
Zakonnicy próbowali wedrzeć się do środka. Kaav w przejściu powalił jednego z nich młotem, gdy w jego tors uderzyła salwa z karabinu. Metal przetrzymał to, ale tylko kwestią czasu było, aż jakiś pocisk trafi go w głowę. Szybko odpiąłem od pasa niewielkie, metalowe jajko. Wyrwałem z niego długi pręt i wyrzuciłem za okno. Na zewnątrz przez chwilę zrobiło się jasno jak za dnia, gdy eksplozja pokryła płomieniami spory kawałek ziemi. Wtedy nastała cisza. Wróg zwątpił.
I wtedy nadeszła kolejna salwa. Nasi przedarli się przez ogrodzenie, nacierając prosto na magazyny. Wróg wpadł w panikę. Nasza przybudówka była już bez znaczenia. Wszyscy rzucili się by odeprzeć kolejną falę wroga. Kilku zabiliśmy przy ich marnej próbie odwrotu. Nadeszło zmęczenie. Hakram stojący przy drzwiach padł na ziemię, trzymając się za ramię. Jego mundur był w tym miejscu ciemny od krwi. Darven i Kaav sapali ciężko spoglądając na mnie. Marzyłem o tym by położyć się na ziemi. Dwukrotnie skorzystałem ze swojej mocy, nie byłem przyzwyczajony do takiej ilości adrenaliny. Ale wiedziałem, że nie mogę tak usiąść gdy nasi walczyli o życie.
- Idziemy dalej! Do magazynu!- mówiłem głosem, który miałem nadzieję brzmiał stanowczo. Darven skinął głową na leżącego na ziemi człowieka. Właśnie wyciągał z kabury pistolet bo najwidoczniej nie miał już sił utrzymać karabinu. On na pewno już się nie podniesie.
Ranny, mężczyzna o kruczoczarnych włosach i złośliwym uśmiechu, spojrzał na mnie z powagą. W jego oczach widziałem już odpowiedź, nic nie musiał mówić. Chciał tutaj zostać. Skinąłem mu jedynie głową. Darven podbiegł do okna na wypadek gdyby potrzebne było wsparcie ogniowe. Ja i ereński rycerz wybiegliśmy na zewnątrz, pędząc w kierunku najbliższych zabudowań. Mijałem martwych zakonników. Wtedy usłyszałem strzał. I poczułem ból w boku. Natychmiast doszła do mnie świadomość, że ktoś na ziemi żył. I miał na tyle sił aby podnieść broń, strzelając w moje plecy. Bolało jak diabli, ale tylko chwilę. Rana musiała być poważna bo czułem jak momentalnie słabnę. Osunąłem się na ziemię, padając twarzą w mieszaninę śniegu i krwi. Stało mi się dziwnie obojętne to co działo się w okolicy. Nie zważałem na to kto wygra. Ani czy Kaav dobije tego kto właśnie powalił mnie na ziemię... Spoglądałem na wzory układające się na czerwonym lodzie.
To musiała być bardzo zimna noc.
I bardzo ciemna.
Właśnie w takich okolicznościach przyszło mi po raz kolejny przeklinać, chociaż uważam to za czyn niegodny szlachcica. Siedziałem z podkulonymi nogami, trzęsąc się z zimna i modląc do Smokobójczyni by w końcu ta noc dobiegła końca. Niestety miałem świadomość, że to będzie jeden z najdłuższych wieczorów mojego życia. Strzepnąłem z rękawic płatki śniegu i dmuchnąłem w dłonie mając nadzieję, że pomoże mi się to rozgrzać. Zawsze bawił mnie widok pary unoszącej się z moich ust. Z przygnębiającym uśmiechem podniosłem głowę.
Obok mnie, wsparty o ten sam kawałek murku siedział Kaav. Jego twarz miała zacięty wyraz, jakby temperatura zmroziła mu wszystkie mięśnie twarzy. Wiedziałem, że cierpi i nie chce dać tego po sobie poznać. Miał na sobie ciężką, wręcz gigantyczną zbroję, która nadawała niesamowitej masy jego i tak imponująco wielkiemu ciału. Teraz pod pancerzem pełno było dodatkowych szmat i ubrań by jak najdokładniej oddzielić lodowaty, oszroniony metal od ciała. Musiało być mu gorąco oraz piekielnie niewygodnie. Wszyscy namawiali go by zostawił ten pancerz, ale uparł się, że zbroja jest dla rycerza drugą skórą. I że tylko wąż zmienia skórę. Chcieli dać mu karabin, ale upierał się, że od zawsze wystarczył mu jego bitewny młot, którego nikt inny nawet nie był w stanie podnieść. Dopiął swego. A teraz widziałem, że cierpi. Dumny wojownik o kamiennej twarzy w którego oczach szkliły się łzy zmęczenia. Jego duch nie słabł, ale ciało nie nadążało za jego dumą. Już wyciągałem w jego kierunku dłoń by poklepać go po ramieniu i podać mu butelkę wina. Zrezygnowałem jednak czując, że nie powinienem mu przeszkadzać. To była jego najważniejsza walka. Z pewnością ważniejsza niż sama bitwa.
Odwróciłem od niego spojrzenie by przyjrzeć się jak znoszą te warunki rodowici Hakramowie. W pierwszej chwili poczułem zazdrość widząc jak siedzą podzieleni w grupki przy ogniskach, nie dając po sobie poznać, że temperatura robi na nich jakiekolwiek wrażenie. Byli spięci i zdeterminowani, ale wynikało to raczej z naszej sytuacji niż z pogody. Ale nie potrafiłem im się dziwić. Żyli od dziecka w tych przeklętych górach, często lepiąc bałwany nawet latem. Należało im się od życia by teraz mogli czuć się lepiej od ludzi z południa jak ja i Kaav. Nie rozmawiali zbyt wiele ze sobą. Większość liczyła amunicję, doglądała broni. Wszyscy mieli nowe, karabiny z sześciopociskowymi bębnami ładowanymi pociskami zdolnymi przebić nawet żelazną ścianę wagonu. Byłem z siebie dumny. To właśnie ja odpowiadałem za to, że ładunek broni nie trafił do Zakonu, a w ręce rebeliantów z którymi od dawna współpracowałem. Teraz każdy z nich spoglądał na mnie z uznaniem, często pochylali z szacunkiem głowami. No, prawie każdy...
W tej chwili moje spojrzenie utkwiło na Hari Warssen. Jak zwykle miała sztywną postawę oraz surowy wyraz twarzy. Jak zwykle nosiła na sobie mundur w randze porucznika. Przyzwyczaił się już do widoku umundurowanej hakramskiej szlachty, mimo że dowodzili oni jedynie oddziałami wyjętych spod prawa partyzantów. Zresztą Hakram nie potrzebował munduru by dowieść swego szlachetnego pochodzenia. Cała tajemnica tkwiła w ich włosach. Otóż w Hakramie nie pojawiali się ludzie rudzi, blondyni, bruneci. Każdy człowiek zrodzony pośród tych gór miał włosy czarne jak smoła. Bez wyjątków. Jedynie ludzie w których krążyła szlachetna krew wyłamywali się z tej zasady. Na ich głowach pośród czarnych włosów pojawiały się białe pasemka. Często było ich tylko kilka w różnych miejscach. Niektórzy jednak miewali na głowie liczne białe kosmyki układające się w różne wzory pośród czerni. Wśród ludzi krążyły legendy, że Hakram zostanie wyzwolony gdy władzę przejmie król o śnieżnobiałych włosach. Póki co nigdy się taki nie urodził, ale przywiązanie do włosów było dla tych ludzi silniejsze niż wojskowe stopnie. Wszyscy odruchowo podporządkowywali się tym którzy mieli na głowie więcej bieli. Uważano takich ludzi po prostu za lepszych od innych. Hari miała jedno grube pasmo białych włosów po prawej stronie głowy. Zapuściła je tak by było znacznie dłuższe od reszty jej fryzury i wiązała je w warkocz z równie długim pasmem czarnych włosów. I faktycznie była lepsza od innych. Dla mnie wręcz doskonała. Gdybym jej nie poznał. Gdyby w moim sercu nie rozpalał się ogień na myśl o tej królowej lodu. Gdyby nie możliwość służenia w jej oddziale.. nigdy by mnie tutaj nie było. Nigdy nie naraziłbym życia w tej skazanej na porażkę wojnie.
Ale ta grupa straceńców to nie było wszystko. Mimo że zawsze z dala od ciepła ognisk, zawsze na osobności, zawsze w cieniu, wiedziałem, że mogę go znaleźć w okolicy. Długo musiałem walczyć z ciemnością i zasłoną opadającego z nieba śniegu, nim zdołałem go ujrzeć. Stał na skraju wzgórza, spoglądając w dół zbocza. Był skupiony na bitwie która nas czeka. W myślach pewnie cieszył się już tym starciem. Przeklęty Aircorn. Powiedziałbym, że wszyscy Aircornowie są tacy sami. Drapieżni, niebezpieczni i okrutni. Na szczęście Dervis był jedynym Aircornem jakiego znałem, chociaż z tego powodu to właśnie on kształtował mój pogląd o tych potworach. Bo czy nie jest potworem ktoś kogo palce kończą się szponami i kto zamiast zębów ma same ostre kły, jak u wilka? Do tego ubrany był jedynie w cienkie, płócienne spodnie. Słyszałem, że jego rodacy żyją na gorącej wyspie gdzie jest wieczne lato. Dervis jednak wspaniale czuł się w zimnie. Jego skóra zawsze miała bladosiny odcień, a on zdawał się przybierać na sile właśnie w największe śnieżyce. Przy pasie miał pistolet, ale dobrze wiedziałem, że prawie nigdy go nie używa. Szpony oraz kły też były jego ostatecznością. Jego prawdziwą bronią był lód który potrafił przyzywać i kontrolować. Magia. Każdy człowiek doskonale wie, że na tym świecie magią potrafią posługiwać się tylko demony oraz Aircornowie. Większość w ogóle nie dostrzega różnicy.
- William, długo będziemy musieli jeszcze czekać?- głos siedzącego przy mnie Kaava wydawał się bardzo odległy. Odwróciłem się w jego stronę przez chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Przykro mi przyjacielu, ale nie wiem. Dla mnie każda chwila będzie dobra. Chciałbym wreszcie zasnąć, sam wiesz. Ale porucznik sądzi, że musimy czekać do godziny po północy. Wtedy mróz ma być największy co nam da przewagę, a wroga złamie i bardzo utrudni mu jakiekolwiek działanie- powiedziałem tyle ile wiedziałem, ale Kaav wydał się urażony tym stwierdzeniem.
- A nam zimno nie szkodzi?! Cholera! Ja tutaj już ledwo się ruszam!- w końcu musiał dać ujście swojemu zdenerwowaniu. Wiedziałem, że tak zareaguje. Znałem go od lat.
- Otóż to. Jesteśmy z południa. W zasadzie jesteśmy dla tych rebeliantów wskazówką jak bardzo cierpieć będą nasi wrogowie. Są Vallidami jak ja. I tak samo jak ja nie są przyzwyczajeni do tego lodowego piekła. To nasza największa przewaga- Kaav rzucił jeszcze tylko jakieś szpetne przekleństwo. Wiedział, że mam rację. Ale wcale mu się to nie podobało. Mi zresztą też nie. Nienawidziłem zimna. Dlaczego Hari musi być akurat hakramską szlachcianką. Wolałbym gdyby pochodziła z Afilii. Pustynna piękność, żyjąca w ciepłym, egzotycznym kraju... Nie. To właśnie lód jej duszy najbardziej mnie pociągał. Chyba z wiekiem nabieram zapotrzebowania na dążenie do samounicestwienia.
Pragnąc chociaż trochę rozruszać skostniałe nogi spróbowałem się podnieć. Wsparłem się o karabin i przeniosłem na niego cały ciężar swojego ciała. Nawet nie odczułem chwili gdy stałem już wyprostowany. Stopy miałem tak skostniałe, że odnosiłem raczej wrażenie jakbym unosił się w powietrzu... Dopiero po chwili stopy postanowiły o sobie przypomnieć bolesnym mrowieniem. Pozbawionym ducha krokiem podszedłem do pani porucznik. Partyzanci spoglądali na mnie zaciekawieni. Mieli nadzieję, że może usłyszą coś ciekawego.
- Ile jeszcze czasu do ataku, pani porucznik?- zapytałem na dobry początek rozmowy. Ona spojrzała w moim kierunku swoimi szarymi oczyma. Twarz miała skupioną, pełną determinacji. W takich chwilach, gdy jej usta były mocno zaciśnięte, a stres uwydatniał wszystkie rysy jej twarzy, zdawałem sobie sprawę z tego jaka jest piękna. Jak można wysyłać na wojnę takie cudowne istoty? Vallidzi wychodzili z założenia, że mężczyzna powinien walczyć i bronić kobiety. Hakram był jednak państwem praktycznym. Skoro potrafiła i chciała walczyć to czemu miałaby tego nie robić?
- Przecież masz swój zegarek, panie Harqunett- nienawidziłem gdy zwraca się do mnie po nazwisku.. Chociaż zawsze to robiła. Może jednak trochę to lubiłem. Zwłaszcza gdy moje nazwisko padało z jej ust. No i miała rację. Znałem godzinę. Mieliśmy jeszcze kwadrans. Ale to znaczyło, że najpóźniej za pół godziny padną pierwsze strzały i walka rozpocznie się na dobre. Jedynie bogowie wiedzieli czy wyjdziemy z tego cało. A chciałem mieć możliwość porozmawiania z nią nim rozpocznie się piekło. Tak na wszelki wypadek.
- To bardzo zimna noc. Ludzie są przemarznięci... Dawno nie było takiego mrozu- zawsze w jej obecności traciłem swój urok i zdolność prowadzenia rozmowy na poziomie wyższym niż zawstydzony dzieciak.
Przez chwilę miałem wrażenie, że się uśmiecha. Zrzucam to jednak na barki swojej wyobraźni.
- To ty zamarzasz. A to znaczy, że twoi rodacy także marzą jedynie o ciepłym łóżku. Wykorzystamy to i zdobędziemy ten magazyn.
W odpowiedzi skinąłem jej głową. Na nic więcej nie miałem pomysłu. Wróciłem by ogrzać przy ogniu na te kilka minut przed wymarszem.
Droga prowadziła w dół stromego zbocza. Było nas trzydzieści osób, a ścieżka była trudna i wąska. Wyglądaliśmy pewnie jak czarny wąż wijący się po białych zboczach gór. Stopy zapadały nam się w śniegu. Trudno było trafić na pewny grunt. Starałem się maszerować po śladach poprzedników ale nie było to łatwe. Potykaliśmy się jakby był to pochód kalek, a nie żołnierzy.
Ktoś wskazał dłonią przed siebie. Światło w dole zbocza. Wszyscy na chwilę zamarliśmy w bezruchu. Tutaj mieliśmy się rozstać. Kilka porozumiewawczych spojrzeń i bez słowa rozdzieliliśmy się na trzy grupy po dziesięć osób. W moim oddziale znalazł się Kaav. Cieszyłem się z tego. Nigdy jeszcze mnie nie zawiódł.
W dół, przez śnieg i skały. Nikt się nie odzywa, wszyscy wydają się być bardzo skupieni. Jak na złość w mojej głowie krążą dowcipy, ale trzymam język za zębami. Baza Smoczego Zakonu była otoczona płotem ze splecionego ze sobą drutu, który bez wątpienia podłączony był gdzieś do baterii pełnej błyskawic. Dotknąć tego to śmierć na miejscu. Bolesna śmierć. A my mieliśmy znaleźć i zniszczyć właśnie źródło mocy. Do tego jednak trzeba było przebić się przez bramę. Skinąłem na Kaava. Pozostali ludzie rozproszyli się, zajmując pozycje strzeleckie.
Przy bramie stało dwóch vallidzkich żołnierzy, ale zamiast mundurów mieli na sobie niezwykle grube skórzane płaszcze. Rozmawiali ze sobą. Z ich ust ciągle wylatywały chmury pary. Kaav poprawił łańcuch do którego przymocowana była jego broń. Ja, skulony, skradałem się łukiem w kierunku bramy. Jednak nawet najzdolniejszy złodziej czy skrytobójca nie sprawi by śnieg nie skrzypiał mu pod butami. Nie było sposobu bym nie został usłyszany jakieś pięć lub sześć kroków od bramy. Jeden ze strażników zaczął odwracać się szybko..
Zerwałem się do biegu. W tej samej chwili zza skały za którą krył się Kaav wyleciał jego młot i uderzył w tors tego, który stał dalej ode mnie. Siła ciosu Rozerwała go na dwie części jakby w ogóle nie miał w sobie kości. Drugi nie zdążył podnieść karabinu gdy złapałem go za twarz. Wlałem w jego umysł tyle strumieni myśli, że normalny człowiek natychmiast by oszalał. W takich chwilach mózg podejmuje bardzo rozsądną decyzję. Wyłącza się. Puściłem nieprzytomnego wartownika, spoglądając na Kaava. Wolałem aby jak najmniej osób wiedziało o stosowanym przeze mnie rodzaju magii. Krew na śniegu zamieniła się w świecące czerwienią kryształki.
Tak jak sądziłem sama brama była niepodłączona do baterii z błyskawicami. Otworzyłem ją lekko i prześlizgnąłem się do wnętrza. Zaraz za mną do środka wszedł Kaav i czterech ludzi. Pozostali osłaniali nas z zewnątrz.
Niewielki, kamienny budynek, stosunkowo blisko bramy. Prawdopodobnie tam właśnie znajdowała się bateria, biorąc pod uwagę standardowy sposób budowania fortec przez Smoczy Zakon. Zaczęliśmy powoli sunąć w tamtą stronę.
W końcu ktoś jednak zauważył, że wewnątrz obozu znajduje się nadmiarowy oddział. Krzyknął, podrywając broń. Nasz nie wytrzymał i strzelił mu prosto w pierś, zabijając go na miejscu. To wystarczyło by wszędzie rozległy się krzyki oraz wrzaski.
Wszyscy rzuciliśmy się biegiem w stronę kamiennego budynku. Próbowałem strzelić do strażnika przy drzwiach. W biegu jednak wypaliłem po prostu w powietrze, nie trafiając nawet ściany. Hakramczycy byli zdecydowanie lepszymi strzelcami. Ktoś trafił go w głowę. Zaraz to padłem do drzwi, szarpiąc się z klamką. Ale nie było na to czasu. Kaav wywalił je za pomocą młota.
Wpadłem do środka. W ostatniej chwili. Strzały. Tynk i kamienie odrywające się od strzał. Padłem na ziemi. Do środka wbiegł Kaav, trzech naszych. Ostatni nie dobiegł. Wyobraziłem sobie jego ciało rozszarpane, na parującym, czerwonym śniegu.
Jeden z naszych zaczął strzelać przez wyważone drzwi, odpowiedziała mu kolejna salwa. Ściany były mocne. Wszędzie tylko pełno pyłu. Dopiero wtedy zdałem usłyszałem wrzaski wewnątrz. Dwóch techników klęczało na ziemi, wrzeszcząc i błagając o litość. Jednak Davren, najmłodszy z nas, nie wytrzymał. W akcie zemsty i złości strzelił jednemu z nich prosto w tors. Z tak małej odległości pocisk wyszarpał wielką dziurę w torsie Vallida. W ostatniej chwili złapałem jego karabin za lufę i poderwałem ją do góry. Pocisk trafił w sufit, zamiast zamienić łeb drugiego technika w krwawy ochłap.
- Opanuj się, Davren!- wrzeszczałem na cały głos. Nasi ludzie strzelali, z zewnątrz nasz budynek rozpadał się w pył pod salwą żołnierzy Zakonu. Huk był ogłuszający. Odwróciłem się do technika.- Gadaj jak wyłączyć to cholerstwo!- palcem wskazałem stojący pod ścianą wielki generator.
Mężczyzna spojrzał na mnie z wyciętym wyrazem twarzy. W jego oczach widziałem dumę i pogardę. Od razu zrozumiałem, że jego serce oddane jest Zakonowi. Wolałby zginąć niż zdradzić. Nie miałem czasu za dyskusje. Chwyciłem go, ściskając dłoń na jego twarzy. Próbował się szarpać, ale ból, którym wypełniłem jego mózg, sparaliżował go natychmiast. Zacząłem przeczesywać jego myśli i pamięć. W końcu dostrzegłem obraz generatora, prac przy nim. Nie słyszałem już strzałów. Widziałem tylko tę cholerną maszynę, jej reperację, obsługę. Musiała być bardzo wadliwa. Jest! Wyjęcie baterii nie było takie trudne. Puściłem nieprzytomnego technika. Padł na ziemię jak kłoda drewna. W tej samej chwili zobaczyłem jak płomienie wpadły do budynku przez okno, okrywając głowę jednego z naszych ludzi. Wrzasnął przerażająco. Płonęły mu ramiona, a ten wił się na ziemi trzymając się za twarz. Resztki włosów ciągle dymiły.
- Darven, zastąp go!- wrzasnąłem do przerażonego chłopaka. Ten dopiero teraz opuścił karabin i odwrócił się do okna. W ostatniej chwili strzelił do zakonnika próbującego wpuścić nam do środka kolejną falę ognia. Sam zajął się płomieniami, drąc się jak opętany.
Ale to było już bez znaczenia. Jeden sus i już stałem przy maszynie. Nożem podważyłem kilka płytek i zacząłem grzebać w mechanizmie. Wiedząc gdzie ukryta jest bateria było to wyjątkowo proste. Ostrożnie wyjąłem znalezisko, widząc jak wnętrze maszyny z upiornego niebieskiego blasku ginie w ciemności.
Zakonnicy próbowali wedrzeć się do środka. Kaav w przejściu powalił jednego z nich młotem, gdy w jego tors uderzyła salwa z karabinu. Metal przetrzymał to, ale tylko kwestią czasu było, aż jakiś pocisk trafi go w głowę. Szybko odpiąłem od pasa niewielkie, metalowe jajko. Wyrwałem z niego długi pręt i wyrzuciłem za okno. Na zewnątrz przez chwilę zrobiło się jasno jak za dnia, gdy eksplozja pokryła płomieniami spory kawałek ziemi. Wtedy nastała cisza. Wróg zwątpił.
I wtedy nadeszła kolejna salwa. Nasi przedarli się przez ogrodzenie, nacierając prosto na magazyny. Wróg wpadł w panikę. Nasza przybudówka była już bez znaczenia. Wszyscy rzucili się by odeprzeć kolejną falę wroga. Kilku zabiliśmy przy ich marnej próbie odwrotu. Nadeszło zmęczenie. Hakram stojący przy drzwiach padł na ziemię, trzymając się za ramię. Jego mundur był w tym miejscu ciemny od krwi. Darven i Kaav sapali ciężko spoglądając na mnie. Marzyłem o tym by położyć się na ziemi. Dwukrotnie skorzystałem ze swojej mocy, nie byłem przyzwyczajony do takiej ilości adrenaliny. Ale wiedziałem, że nie mogę tak usiąść gdy nasi walczyli o życie.
- Idziemy dalej! Do magazynu!- mówiłem głosem, który miałem nadzieję brzmiał stanowczo. Darven skinął głową na leżącego na ziemi człowieka. Właśnie wyciągał z kabury pistolet bo najwidoczniej nie miał już sił utrzymać karabinu. On na pewno już się nie podniesie.
Ranny, mężczyzna o kruczoczarnych włosach i złośliwym uśmiechu, spojrzał na mnie z powagą. W jego oczach widziałem już odpowiedź, nic nie musiał mówić. Chciał tutaj zostać. Skinąłem mu jedynie głową. Darven podbiegł do okna na wypadek gdyby potrzebne było wsparcie ogniowe. Ja i ereński rycerz wybiegliśmy na zewnątrz, pędząc w kierunku najbliższych zabudowań. Mijałem martwych zakonników. Wtedy usłyszałem strzał. I poczułem ból w boku. Natychmiast doszła do mnie świadomość, że ktoś na ziemi żył. I miał na tyle sił aby podnieść broń, strzelając w moje plecy. Bolało jak diabli, ale tylko chwilę. Rana musiała być poważna bo czułem jak momentalnie słabnę. Osunąłem się na ziemię, padając twarzą w mieszaninę śniegu i krwi. Stało mi się dziwnie obojętne to co działo się w okolicy. Nie zważałem na to kto wygra. Ani czy Kaav dobije tego kto właśnie powalił mnie na ziemię... Spoglądałem na wzory układające się na czerwonym lodzie.
To musiała być bardzo zimna noc.
I bardzo ciemna.