07-02-2011, 19:10
Nie jestem do końca pewien, czy to najodpowiedniejszy dział, no ale.
Cholerne, cholernie kręte ścieżki! Co za neurocymbał je tak pokręcił, hę? Jakby nie mogła być prosta droga, idziesz sobie i oglądasz. Nie, bo po co. Nie można ułatwiać ludziom życia. Muszą się poskręcać tak z kilka razy, o z tamtą, z tą, siamtą, o i jeszcze z owamtą ze cztery razy. Czy proszę o tak wiele? Zwykła prosta trasa wzdłuż wszystkich wystaw. Dajcie mi cegłę. No dajcie coś do rzucenia, a zaraz rozwalę to szkło. Dobra, spokojnie. Tłok jak to w piątkowe wieczory w centrum miasta, albo na otwarciu galerii z MediaMarktem, czy czymś takim. Idziemy, dziarski chód, łokcie szeroko i pracujemy nimi. Jakoś przez tą ciżbę trzeba się przebić. Cofam się i cofam w nieskończoność przez ten labirynt szklanych korytarzy. Do diaska! Znów wróciłem się za daleko! W lewo czy w prawo? Hmm… O jest! Nareszcie znalazłem, to musi być ta wystawa. Podszedłem do szkła, odgradzającego dwa światy. Tak… to jest to czego szukałem. Oglądałem przemijające sceny uśmiechając się do siebie. Powoli opadłem na kolana, sunąc dłonią po zimnym szkle, bijąc w nie pięścią drugiej. Patrzyłem urzeczony, nie mogąc oderwać wzroku. Bijąc pięśćmi szybę, próbowałem dostać się na drugą stronę. Znów wszystko to na nic. Po raz kolejny wstałem, otrzepałem kurz z kolan i zawróciłem, snując się jak duch z pochyloną głową krętymi ścieżkami. Nagle rzeczywistość wokół mnie rozwiała się jak domek z kart. Zniknęły szyby, tłok, ścieżki i wszystko co tu znałem, zastąpione przez dziwny krajobraz. Najdziwniejszy jaki widziałem. Niebo przypominające to w czasie zachodzącego słońca, tylko owego słońca brak, a kolory jakby żywsze, jaskrawsze.
- Zjawił się!
- Jest tu!
Usłyszałem za sobą głosy, odwróciłem się. Stałem otoczony postaciami w kolorowych strojach, wszystkie twarze wykrzywione były przez szerokie uśmiechy, niektóre wystawiały języki, inne szczerząc się, dumnie ukazywały różnego stanu uzębienie. Ogrodzony przez gromadę błaznów, śmiejących się, żartujących, kpiących, czułem się nieswojo, a zarazem dziwnie na miejscu. Nagle znikąd wybuchły dookoła ogniska, największe tuż za mną. Błazny rozpoczęły chorobliwy taniec wokół mnie podskakując, popychając i szturchając się nawzajem, padając plackiem na ziemi, niektóre robiły salta, inne fikołki. Nagle zorientowałem się, że jestem przywiązany do słupa w samym centrum błazeńskiej zabawy. Dziwnie podrygując, mijali mnie jeden za drugim tańcząc w okręgu, którego centrum byłem. Podskakiwali nieskładnie wymachując rękoma i nogami, a dzwoneczki na ich błazeńskich czapkach dzwoniły wtrącając swoje nuty do kakofonii śmiechu i błazenady. Niektórzy podchodzili, wpatrywali się we mnie, stroili miny, przedrzeźniali, szydzili.
- Co się tu dzieje? – wykrzyknąłem z całych sił, z nadzieją na przekrzyczenie gwaru zabawy.
- Pyta, co się dzieje! – zarechotał jeden z nich. Reszta wybuchła nową falą gromkiego śmiechu.
- Nie wiesz co tu robisz? – spytał inny, szczerząc swe żółte zęby tuż pod moim nosem, po czym się oddalił tańcząc.
- Wiesz co tu robisz – dodał następny.
Mijając mnie, podchodzili przybliżając swe uradowane twarze do mnie. Kpili, szydzili, żartowali i wybuchali co chwilę gromkim śmiechem.
- Czego chcesz?
- O czym marzysz?
- Co osiągnąłeś?
- Czego ci brak?
- Za czym tęsknisz? Czego pożądasz?
- O co wam chodzi?! – wykrzyknąłem, a moja desperacja wywołała kolejną falę radości.
- O co nam chodzi?
- Wiesz – wysyczał jeden, opluwając mi twarz, po czym padł na ziemię, trzymając się za brzuch i wijąc się ze śmiechu.
- Jesteś jednym z nas! Jesteś błaznem – odparł kolejny.
- Puść to wszystko, zostaw to co zostało – powiedział następny, machając mi dłonią przed oczyma, a uczepione jego bufiastego mankietu dzwoneczki, hałasowały ostro – i uwolnij się z okowów, aby uwięzić się w nich na nowo. – Strzelił mnie palcem w nos i odszedł podskakując i śmiejąc się do rozpuku.
Obserwowałem i słuchałem nic nie rozumiejąc.
- Nie pamiętaj!
- Nie zapomnij!
- Nie łudź się!
- Nie powrócisz!
- Nie zaznasz!
- Nigdy!
- Zawsze!
- Błaźnie!
Dwóch kolorowych błaznów wyszło z kręgu i podeszło do mnie. Jeden w kraciastym stroju koloru lawendy, błękitu, i fioletu. Drugi w różowe, czerwone, żółte i pomarańczowe pasy. W niepojęty sposób zerwali ze mnie ubranie, by po chwili, równie absurdalnie, przebrać mnie w strój błazna. Kilku kolejnych postawiło przede mną sporych rozmiarów lustro. Widziałem swe odbicie. Bufiasto wykończone rękawy i nogawki, przyozdobione nieregularnymi zawijasami różnej kolorystyki. Był tam błękit, czerwień, żółć, czerń, zieleń, a na głowie błazeńska czapka – z zawieszonymi na trzech rogach dzwoneczkami - wymieszana kolorami i dodatkową szarością. Przyglądałem się sobie uważnie, myśląc jak kuriozalnie wyglądam. Nagle odbicie w lustrze odchyliło się do tyłu, złapało się dłonią za czoło, a drugą ręką wskazało na mnie i ryknęło śmiechem. Moje własne odbicie naśmiewało się ze mnie bez opamiętania. Puścili lustro, które stłukło się na miliony kawałeczków i powrócili do tańczącego kręgu; wymachującego kończynami, chichoczącego bez opamiętania.
- Brzemię mu! – zawołał jeden z nich.
- Brzemię jako błazen!
- Tak, błazen, błazen.
- Brzemię? Jakie brzemię? – spytałem. Wciąż nie mogąc ogarnąć co się właściwie dzieje.
- On nie wie jakie brzemię! – Wybuchnęli kolejną falą śmiechu.
- Nie wie!
- Nie wie!
- Brzemię!
- Tak! Brzemię!
- Brzemię błazna!
- Ogień! Tak!
- Obejrzyj się do tyłu!
- Palić żywym ogniem będzie! Tak!
- Ciepło, gorąc!
- Uwolniony z łańcuchów!
- Zakuty na powrót w kajdanach!
- Więźniem! Błaznem!
- Jesteś błaznem! Jesteś jednym z nas – orzekł błazen, trącając dzwoneczki na mojej czapce, które brzęknęły „dzyń, dzyń”.
Powieki mnie zapiekły, przymknąłem je i po chwili na powrót otworzyłem. Kalejdoskop kolorów uderzył, ranił me nowe oczy. Nowe spojrzenie, nowy błazeński wzrok. I wówczas zauważyłem, choć wciąż nic nie rozumiałem. Śmiali się, radowali, żartowali, kpili i szydzili, tańczyli dziko podskakując, wymachując rękoma na wszelkie strony, stawiając stopy w poprzek, kopiąc się nawzajem. Każdy różny w swym szczególe, a jednak identyczni w nich. A do pleców przytroczone krzyże, słupy, belki, ołowiane kule oraz inne najprzeróżniejsze, ciężkie przedmioty. Rechotali, trącali się nawzajem, wykrzywiali twarze nosząc swe ciężary na plecach. Jester. Joker. Klaun. Błazen. Wesołek. Doradca Królów. Nadworny Prześmiewca. Dołączyłem do tego zaszczytnego grona potępionych dusz. Z moich ust wydobył się cichy chichot, który narastał przemieniając się w śmiech. Rechotałem i zaczynałem rozumieć. W końcu ryknąłem z całych sił, śmiejąc się do rozpuku i wszystko już pojąłem. W tym momencie przemieniłem się w błazna.
Cholerne, cholernie kręte ścieżki! Co za neurocymbał je tak pokręcił, hę? Jakby nie mogła być prosta droga, idziesz sobie i oglądasz. Nie, bo po co. Nie można ułatwiać ludziom życia. Muszą się poskręcać tak z kilka razy, o z tamtą, z tą, siamtą, o i jeszcze z owamtą ze cztery razy. Czy proszę o tak wiele? Zwykła prosta trasa wzdłuż wszystkich wystaw. Dajcie mi cegłę. No dajcie coś do rzucenia, a zaraz rozwalę to szkło. Dobra, spokojnie. Tłok jak to w piątkowe wieczory w centrum miasta, albo na otwarciu galerii z MediaMarktem, czy czymś takim. Idziemy, dziarski chód, łokcie szeroko i pracujemy nimi. Jakoś przez tą ciżbę trzeba się przebić. Cofam się i cofam w nieskończoność przez ten labirynt szklanych korytarzy. Do diaska! Znów wróciłem się za daleko! W lewo czy w prawo? Hmm… O jest! Nareszcie znalazłem, to musi być ta wystawa. Podszedłem do szkła, odgradzającego dwa światy. Tak… to jest to czego szukałem. Oglądałem przemijające sceny uśmiechając się do siebie. Powoli opadłem na kolana, sunąc dłonią po zimnym szkle, bijąc w nie pięścią drugiej. Patrzyłem urzeczony, nie mogąc oderwać wzroku. Bijąc pięśćmi szybę, próbowałem dostać się na drugą stronę. Znów wszystko to na nic. Po raz kolejny wstałem, otrzepałem kurz z kolan i zawróciłem, snując się jak duch z pochyloną głową krętymi ścieżkami. Nagle rzeczywistość wokół mnie rozwiała się jak domek z kart. Zniknęły szyby, tłok, ścieżki i wszystko co tu znałem, zastąpione przez dziwny krajobraz. Najdziwniejszy jaki widziałem. Niebo przypominające to w czasie zachodzącego słońca, tylko owego słońca brak, a kolory jakby żywsze, jaskrawsze.
- Zjawił się!
- Jest tu!
Usłyszałem za sobą głosy, odwróciłem się. Stałem otoczony postaciami w kolorowych strojach, wszystkie twarze wykrzywione były przez szerokie uśmiechy, niektóre wystawiały języki, inne szczerząc się, dumnie ukazywały różnego stanu uzębienie. Ogrodzony przez gromadę błaznów, śmiejących się, żartujących, kpiących, czułem się nieswojo, a zarazem dziwnie na miejscu. Nagle znikąd wybuchły dookoła ogniska, największe tuż za mną. Błazny rozpoczęły chorobliwy taniec wokół mnie podskakując, popychając i szturchając się nawzajem, padając plackiem na ziemi, niektóre robiły salta, inne fikołki. Nagle zorientowałem się, że jestem przywiązany do słupa w samym centrum błazeńskiej zabawy. Dziwnie podrygując, mijali mnie jeden za drugim tańcząc w okręgu, którego centrum byłem. Podskakiwali nieskładnie wymachując rękoma i nogami, a dzwoneczki na ich błazeńskich czapkach dzwoniły wtrącając swoje nuty do kakofonii śmiechu i błazenady. Niektórzy podchodzili, wpatrywali się we mnie, stroili miny, przedrzeźniali, szydzili.
- Co się tu dzieje? – wykrzyknąłem z całych sił, z nadzieją na przekrzyczenie gwaru zabawy.
- Pyta, co się dzieje! – zarechotał jeden z nich. Reszta wybuchła nową falą gromkiego śmiechu.
- Nie wiesz co tu robisz? – spytał inny, szczerząc swe żółte zęby tuż pod moim nosem, po czym się oddalił tańcząc.
- Wiesz co tu robisz – dodał następny.
Mijając mnie, podchodzili przybliżając swe uradowane twarze do mnie. Kpili, szydzili, żartowali i wybuchali co chwilę gromkim śmiechem.
- Czego chcesz?
- O czym marzysz?
- Co osiągnąłeś?
- Czego ci brak?
- Za czym tęsknisz? Czego pożądasz?
- O co wam chodzi?! – wykrzyknąłem, a moja desperacja wywołała kolejną falę radości.
- O co nam chodzi?
- Wiesz – wysyczał jeden, opluwając mi twarz, po czym padł na ziemię, trzymając się za brzuch i wijąc się ze śmiechu.
- Jesteś jednym z nas! Jesteś błaznem – odparł kolejny.
- Puść to wszystko, zostaw to co zostało – powiedział następny, machając mi dłonią przed oczyma, a uczepione jego bufiastego mankietu dzwoneczki, hałasowały ostro – i uwolnij się z okowów, aby uwięzić się w nich na nowo. – Strzelił mnie palcem w nos i odszedł podskakując i śmiejąc się do rozpuku.
Obserwowałem i słuchałem nic nie rozumiejąc.
- Nie pamiętaj!
- Nie zapomnij!
- Nie łudź się!
- Nie powrócisz!
- Nie zaznasz!
- Nigdy!
- Zawsze!
- Błaźnie!
Dwóch kolorowych błaznów wyszło z kręgu i podeszło do mnie. Jeden w kraciastym stroju koloru lawendy, błękitu, i fioletu. Drugi w różowe, czerwone, żółte i pomarańczowe pasy. W niepojęty sposób zerwali ze mnie ubranie, by po chwili, równie absurdalnie, przebrać mnie w strój błazna. Kilku kolejnych postawiło przede mną sporych rozmiarów lustro. Widziałem swe odbicie. Bufiasto wykończone rękawy i nogawki, przyozdobione nieregularnymi zawijasami różnej kolorystyki. Był tam błękit, czerwień, żółć, czerń, zieleń, a na głowie błazeńska czapka – z zawieszonymi na trzech rogach dzwoneczkami - wymieszana kolorami i dodatkową szarością. Przyglądałem się sobie uważnie, myśląc jak kuriozalnie wyglądam. Nagle odbicie w lustrze odchyliło się do tyłu, złapało się dłonią za czoło, a drugą ręką wskazało na mnie i ryknęło śmiechem. Moje własne odbicie naśmiewało się ze mnie bez opamiętania. Puścili lustro, które stłukło się na miliony kawałeczków i powrócili do tańczącego kręgu; wymachującego kończynami, chichoczącego bez opamiętania.
- Brzemię mu! – zawołał jeden z nich.
- Brzemię jako błazen!
- Tak, błazen, błazen.
- Brzemię? Jakie brzemię? – spytałem. Wciąż nie mogąc ogarnąć co się właściwie dzieje.
- On nie wie jakie brzemię! – Wybuchnęli kolejną falą śmiechu.
- Nie wie!
- Nie wie!
- Brzemię!
- Tak! Brzemię!
- Brzemię błazna!
- Ogień! Tak!
- Obejrzyj się do tyłu!
- Palić żywym ogniem będzie! Tak!
- Ciepło, gorąc!
- Uwolniony z łańcuchów!
- Zakuty na powrót w kajdanach!
- Więźniem! Błaznem!
- Jesteś błaznem! Jesteś jednym z nas – orzekł błazen, trącając dzwoneczki na mojej czapce, które brzęknęły „dzyń, dzyń”.
Powieki mnie zapiekły, przymknąłem je i po chwili na powrót otworzyłem. Kalejdoskop kolorów uderzył, ranił me nowe oczy. Nowe spojrzenie, nowy błazeński wzrok. I wówczas zauważyłem, choć wciąż nic nie rozumiałem. Śmiali się, radowali, żartowali, kpili i szydzili, tańczyli dziko podskakując, wymachując rękoma na wszelkie strony, stawiając stopy w poprzek, kopiąc się nawzajem. Każdy różny w swym szczególe, a jednak identyczni w nich. A do pleców przytroczone krzyże, słupy, belki, ołowiane kule oraz inne najprzeróżniejsze, ciężkie przedmioty. Rechotali, trącali się nawzajem, wykrzywiali twarze nosząc swe ciężary na plecach. Jester. Joker. Klaun. Błazen. Wesołek. Doradca Królów. Nadworny Prześmiewca. Dołączyłem do tego zaszczytnego grona potępionych dusz. Z moich ust wydobył się cichy chichot, który narastał przemieniając się w śmiech. Rechotałem i zaczynałem rozumieć. W końcu ryknąłem z całych sił, śmiejąc się do rozpuku i wszystko już pojąłem. W tym momencie przemieniłem się w błazna.