29-01-2011, 16:54
Końcówka maja. Przez szybę w oknie zagląda ciekawie poranne słońce. Czując na twarzy delikatną pieszczotę układam usta w lekkim uśmiechu. Nareszcie się pojawiło. Powróciło po długim paśmie wyjątkowo chłodnych dni, podczas których ciężkie, szare kłęby chmur szczelnie odgradzały dostęp do najlichszego nawet promyczka, dla urozmaicenia od czasu do czasu spuszczając na ziemię strugi wody, tudzież grad.
Uchylam nieco okno. Delikatny powiew wiatru głaszcze przyjemnie moją skórę. Zamykam na chwilę oczy, wsłuchując się w szelest pożółkłych liści jabłoni. Pamiętam, że drzewo to rosło pod moim oknem od zawsze. Podobno tata zasadził je niedługo przed moimi narodzinami. Obecnie jabłoń ta jest ciężko chora. Podobnie jak ja.
Moje zdrowie systematycznie się pogarsza. Czuję, jak choroba wysysa moje siły witalne. Być może zabrzmi to śmiesznie, ale proces ten od zawsze kojarzył mi się z jakimś złowieszczym odkurzaczem. Według prognoz lekarzy, nie zostało mi wiele życia. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy usłyszałam diagnozę, zdawało mi się, że ziemia zaczęła osuwać mi się spod nóg. Zamknęłam się wtedy przed całym światem, ubolewając nad swym nieszczęściem. Dziś jestem pogodzona z faktem, iż odejdę szybciej, aniżeli zdecydowana większość moich rówieśników.
Przyjaciele? Cóż, nigdy nie zaliczałam się do dusz towarzystwa, a proces naprawy zajmuje zdecydowanie więcej czasu niż destrukcja. Poza tym moja obecna aparycja zdecydowanie nie zalicza się do przyjemnych dla oka.
Powoli uchylam powieki, kierując wzrok w stronę dwóch fotografii sprzed paru lat.
Niemożliwością zdaje się fakt, iż dziewczyna obecna na zdjęciu po prawej stronie – osoba roześmiana, rumiana, pełna energii – to ja.
Na oglądanym kawałku papieru została uwieczniona także moja kotka, Bianka. Nazwałam ją tak z powodu jej ogromnych, białych łat, układających się na czarnym futerku na kształt białych pończoszek. Lubiłam przebywać z Bianką w przydomowym ogrodzie, gdzie potrafiłam, nie bacząc na nieodrobione lekcje, bawić się z nią bez końca lub po prostu siedzieć i drapać ją za uszkiem.
Po lewej stronie wisi podobizna osoby, która podarowała mi opisanego wcześniej zwierzaka - moja babcia.
Z pomarszczonego oblicza bije dostojność, mimowolnie wywołująca u obserwatora estymę. Pamiętam, że jej twarz nigdy nie wyzbyła się ów majestatu. Nawet gdy babcia spoczywała trumnie, pokonana przez tę samą chorobę, na którą ja cierpię.
Dlaczego nie przebywam w szpitalu? Po rodzinnej naradzie zostałam wypisana na własne życzenie. Po dziś dzień zarówno ja jak i mama z tatą, uważamy, że podjęliśmy dobrą decyzję. Nie lubię szpitali. Ich atmosfera przesączona cierpieniem z powodu najrozmaitszych chorób oraz smutkiem pacjentów i ich rodzin, w dodatku połączona z wszechobecnym zapachem leków, działa na mnie odpychająco. Zdecydowanie wolę przebywać w domu. Do szpitala jeżdżę teraz tylko na zabiegi.
Dzisiaj, o dziwo!, czuję się całkiem dobrze (w porównaniu z ostatnim okresem). Przy akompaniamencie szeleszczącej pościeli odwracam się na drugi bok. Stojące obok mojego łóżka drewniane krzesło jest puste – wyjątkowo nieczęste zjawisko.
Chciałabym wyjść na chwilę do ogródka. Zobaczyć, jakie zmiany zaszły podczas mojej nieobecności w nim.
Wstaję z łóżka, bez jakichś większych trudności, jednak czuję, że nie stać mnie na żadna szaleństwa. Żywię jednak nadzieję, że nie zaliczy się do nich mała przechadzka.
Rzucam przelotne spojrzenie w stronę leżącego na szafce stosu lekarstw, wyglądającego zza wazonu z białymi liliami. Jeszcze zdążę wziąć moje obrzydliwe remedia, przecież zaraz wracam.
Chwilowo nikogo, prócz mnie, nie ma w domu. Zdarza się to niezwykle rzadko i dotyczy bardzo krótkich odcinków czasowych. Nieraz odnoszę wrażenie, że rodzice przesadzają z tą troską o moją osobę.
Otwieram drzwi. Momentalnie do moich piersi wdziera się rześkie powietrze, tak inne od bytującego w domu. Przez moją głowę szybko, niemalże niezauważalnie, przemknęło porównanie z osobą, która bierze łyk świeżego tlenu po bardzo długim czasie spędzonym w lochu.
W ogrodzie unosi się cisza, nadając miejscu szczególny, uroczysty wyraz. Jedynym odgłosem od czasu do czasu zakłócającym ów bezdźwięk jest ciszy szelest-szept roślin.
Srebrzyste kropelki rosy okrywają soczystozieloną trawę, mieniąc się niby najcenniejsze diamenty. Gdzieniegdzie leżą złociste dywany, utkane z promieni słonecznych, drgające przy każdym podmuchu delikatnego wiatru.
Przez krótką chwilę siedzę w progu. Odpoczywam po wysiłku (który dziś zdaje się być mniejszym aniżeli zwykle), a po trosze nie mam śmiałości wkroczyć do świata roślin. Chociaż panująca w ogrodzie harmonia została ustalona przez człowieka, odczuwam irracjonalny strach, że moje wkroczenie mogłoby zachwiać obecną w tym miejscu równowagą.
Raptem zauważam pośród lilii zagadkowy ruch. Do mojego serca wkrada się niepokój. Co to może być? Z napięciem wpatruję się w coraz bardziej chwiejące się kwiaty.
Niespodziewanie spośród roślin wyłania się kot. Lustruję go od czubków uszu aż po ginące wśród zieleni łapy. Bicie serca z każdą chwilą staje się szybsze, mocniejsze. Przybyłe zwierzę nie jest jakimś pierwszym lepszym przedstawicielem swojego gatunku. Gdyby nie było to rzeczą nierealną, powiedziałabym, że to...
– Bianka... – cichy szept, ulatujący z moich ust chwilowo góruje nad szmerem roślin –...Bianka...Bianeczka...
Kot stoi nieruchomo. Mądre, bursztynowe oczy utkwione są w moich. Przez chwilę zdaje mi się, iż wszystko wokół przestało istnieć. Jest tylko przybyłe zwierzę, wciąż zerkające na mnie spośród kwiatów. Myśl, zalęgnięta w mojej głowie w momencie przybycia kota, coraz bardziej zapuszcza swe korzenie.
Chociaż zdaje się to być irracjonalne, upewniam się w tym coraz bardziej. Głos, mówiący, iż przecież odeszła ona parę lat temu, zostaje całkowicie zagłuszony. To musi być Bianka!
Nagle zwierzak wydaje z siebie przeciągłe miauknięcie, po czym zaczyna się oddalać.
Coś w moim wnętrzu nakazuje mi podążyć za kocicą. Nie mogę sobie pozwolić na stracenie jej z oczu! Nie teraz, gdyż czuję, że wtedy straciłabym ją po raz drugi.
Pomimo nadal towarzyszącego mi od początku choroby osłabienia, zaczynam konsekwentnie stawiać kroki. Początkowo nadal są przesycone dozą niepewności (ostatnimi czasy niewiele chodziłam), jednakże w każdej sekundzie stają się one szybsze, śmielsze. Drogę zagradza mi coraz wyższa trawa, przez co czarno-białe futerko Bianki staje się coraz mniej widoczne. Czuję się coraz bardziej nieswojo. Nie wierzę, by tata aż w takim stopniu zaniedbał kwestię trawnika.
Przez głowę, częściej niż zazwyczaj, przesuwają mi się wspomnienia z dawnych lat. Odnoszę wrażenie jakby z każdym stawianym krokiem powracały mi siły.
Nieoczekiwanie znajduję się przy lesie. Bianka przez pewien czas stoi na kamiennym, gęsto zarośniętym mostku nieruchomo niby posąg. Zdaje się czekać. Właścicielka utkwionego we mnie bursztynowego spojrzenia od czasu do czasu pomiaukuje jakby ponaglająco.
Nagle zrywa się do biegu. Z przerażeniem obserwuję coraz bardziej się oddalające, wyginające się z gracją ciałko.
Nie! Nie mogę na to pozwolić! Nie mogę stracić jej z oczu! Nie mogę...bo czuję, że to byłby koniec.
– Bianka! Bianka, zaczekaj! – Kierowana strachem, także pragnę tak szybko pomknąć . Uczynić coś, czego nie robiłam od naprawdę dawna. Nie do wiary! Mimo, iż początkowo szło mi to stosunkowo opornie, po krótkiej chwili zaczęłam biec jakbym robiła to codziennie. Wzbierające się w moim sercu coraz większe fale radości, zagłuszały cichy głosik, mówiący, że to wszystko staje się coraz dziwniejsze...
Podążam za zwierzęcą przewodniczką, nie zważając na zdradziecko wystające spod ziemi korzenie pierwszych leśnych drzew. Moje kroki odzywają się dudnieniem tłumionym przez zielono-brązową ściółkę. Szelest roślin, szum wiatru rozwiewającego mi włosy, świergot różnorakiego ptactwa – są to rzeczy zwykle zachwycające, jednakże obecnie ich urok dochodzi do mnie momentami, w szczątkowej ilości. Podobnie jak odpowiedzi podłoża na moje ruchy, schodzą na drugi plan. Teraz najważniejsza jest mknąca przede mną Bianka!
Nie obawiam się już o utratę kocicy z mojego pola widzenia, bowiem zauważyłam, że gdy dystans pomiędzy nami się zmniejsza, zwierzak zaczyna zwalniać, czasem zupełnie się zatrzymując. Odwraca wtedy łepek w moją stronę, od czasu do czasu miaucząc wyczekująco.
Przemierzam nieznaną mi część lasu. Nagle, przy akompaniamencie głośnego plusku i mlaśnięcia, jedna z moich stóp zagłębia się aż po kostkę w ukrytą pośród soczystozielonej trawy, bagnistą kałużę. Od zamoczonej nogi, w górę mojego ciała wędruje zimno. Posiada ono także swoje źródła w lodowatych kropelkach, które hojnie przyozdabiają moje ubranie, przez co przyodziewek nadaje się już tylko do prania. Nie martwię się zbytnio tym incydentem, kwituję nawet powyższy wypadek śmiechem. Niespodziewanie kocica zwalnia, bynajmniej nie z powodu mojego chwilowego postoju, gdyż zdążyłam już w wystarczającym stopniu zmniejszyć dzielącą nas odległość. Znajdujemy się na dosyć sporej, zalanej słońcem polanie. Wszystkie kolory dookoła są tak wyraziste, że aż zdają się być nierealne. Unosząca się w tym miejscu atmosfera przepełniona jest swoistego rodzaju szczęściem, beztroską płynącą z niczym niezakłócanej harmo-nii współistnienia najrozmaitszych leśnych przedstawicieli fauny oraz flory. Już nie biegnę. Idąc za przykładem Bianki – kroczę powoli, coraz wolniej. Omiatam wzrokiem otaczający mnie obraz, starając się zapamiętać z tej Arkadii jak najwięcej. Z gałęzi na gałąź przeskakuje czyżyk, świergotając beztrosko. Akompaniuje mu skryta pośród listowia zięba. Po chwili dołącza się wilga, siedząca gdzieś wśród wysokich koron. Wydawane przez nią dźwięki przez moment zdają się brzmieć jakby czyniła ona innym ptakom wyrzuty. Spośród skrzydlatej braci tylko dzięcioł, zajęty rytmicznym stukaniem w pień sosny, zdaje się nie przejmować ów poruszeniem. Będąc świadkiem podobnych ptasich rejwachów, nie da się nie uśmiechnąć. Gdzieś pomiędzy dumnie wyprostowanymi źdźbłami okalającymi nieco wygięty pień brzozy miga ruda kita wiewiórki. Ogromne, czarne niby węgle oczy siedzących w cieniu drzew saren wpatrują się we mnie bez lęku. Spojrzenia te przywodzą mi na myśl niewinny, ufny wzrok dziecka.
Ze śmiechem obracam się parę razy dookoła. Ogarnia mnie niecodzienne uczucie – odnoszę wrażenie, że zlewam się ów miejscem, staję się z nim jednością, lecz jednocześnie jakbym zaczynała unosić się ponad nim. Pierwszy raz doznaję czegoś takiego.
Raptem na końcu polanki dostrzegam staruszkę. Oszołomiona stwierdzam, iż nie jest to jakaś pierwsza lepsza seniorka, tylko...moja babcia! Ta sama, której fotografia wisi na ścianie w moim pokoju!
Obecny przez ułamek sekundy cień strachu – obrócił się w nicość. Rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatruję się w przybyłą. W żaden sposób nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie jej przybycia.
Seniorka uniosła pełne majestatu oblicze, obdarzając mnie ciepłym spojrzeniem. Bianka, pomrukując z zadowoleniem, ociera się o nogi odziane w rozchodzone łapcie oraz ręcznie robione wełniane skarpety. Czuję, że wreszcie zaczynam wracać do idealnej wewnętrznej równowagi, uprzednio nieco zachwianej przez nieoczekiwane pojawienie się staruszki. Moja twarz ponownie przyobleka się w błogi uśmiech.
– Babciu...
– Chodź, już czas. – Wyciąga pooraną zmarszczkami dłoń w moją stronę.
Cichy głosik, szepcący, że to wszystko jest irracjonalne, umilkł już jakiś czas temu. Zachęcona babcinym gestem, zaczęłam biec doń z ufnością – tak jak dawniej.
Moje przyjemne uczucie odnośnie tworzenia jedności z otaczającymi mnie elementami fauny i flory wzmaga się. Zarówno obraz jak i głosy zdają się tracić ostrość: cichnie szelest traw, milknie świergot ptactwa, rozpływa się matczyny głos z przerażeniem wołający: „Szybko dzwoń po karetkę!...”
Promienie słoneczne zaczynają świecić coraz silniej. Otacza mnie światłość, która z każdą chwilą staje się coraz silniejsza. Podobnie jak cudowne uczucie bezgranicznego szczęścia. Rozpływam się coraz bardzie i bardziej. W szczęściu, które będzie trwać wiecznie.
Uchylam nieco okno. Delikatny powiew wiatru głaszcze przyjemnie moją skórę. Zamykam na chwilę oczy, wsłuchując się w szelest pożółkłych liści jabłoni. Pamiętam, że drzewo to rosło pod moim oknem od zawsze. Podobno tata zasadził je niedługo przed moimi narodzinami. Obecnie jabłoń ta jest ciężko chora. Podobnie jak ja.
Moje zdrowie systematycznie się pogarsza. Czuję, jak choroba wysysa moje siły witalne. Być może zabrzmi to śmiesznie, ale proces ten od zawsze kojarzył mi się z jakimś złowieszczym odkurzaczem. Według prognoz lekarzy, nie zostało mi wiele życia. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy usłyszałam diagnozę, zdawało mi się, że ziemia zaczęła osuwać mi się spod nóg. Zamknęłam się wtedy przed całym światem, ubolewając nad swym nieszczęściem. Dziś jestem pogodzona z faktem, iż odejdę szybciej, aniżeli zdecydowana większość moich rówieśników.
Przyjaciele? Cóż, nigdy nie zaliczałam się do dusz towarzystwa, a proces naprawy zajmuje zdecydowanie więcej czasu niż destrukcja. Poza tym moja obecna aparycja zdecydowanie nie zalicza się do przyjemnych dla oka.
Powoli uchylam powieki, kierując wzrok w stronę dwóch fotografii sprzed paru lat.
Niemożliwością zdaje się fakt, iż dziewczyna obecna na zdjęciu po prawej stronie – osoba roześmiana, rumiana, pełna energii – to ja.
Na oglądanym kawałku papieru została uwieczniona także moja kotka, Bianka. Nazwałam ją tak z powodu jej ogromnych, białych łat, układających się na czarnym futerku na kształt białych pończoszek. Lubiłam przebywać z Bianką w przydomowym ogrodzie, gdzie potrafiłam, nie bacząc na nieodrobione lekcje, bawić się z nią bez końca lub po prostu siedzieć i drapać ją za uszkiem.
Po lewej stronie wisi podobizna osoby, która podarowała mi opisanego wcześniej zwierzaka - moja babcia.
Z pomarszczonego oblicza bije dostojność, mimowolnie wywołująca u obserwatora estymę. Pamiętam, że jej twarz nigdy nie wyzbyła się ów majestatu. Nawet gdy babcia spoczywała trumnie, pokonana przez tę samą chorobę, na którą ja cierpię.
Dlaczego nie przebywam w szpitalu? Po rodzinnej naradzie zostałam wypisana na własne życzenie. Po dziś dzień zarówno ja jak i mama z tatą, uważamy, że podjęliśmy dobrą decyzję. Nie lubię szpitali. Ich atmosfera przesączona cierpieniem z powodu najrozmaitszych chorób oraz smutkiem pacjentów i ich rodzin, w dodatku połączona z wszechobecnym zapachem leków, działa na mnie odpychająco. Zdecydowanie wolę przebywać w domu. Do szpitala jeżdżę teraz tylko na zabiegi.
Dzisiaj, o dziwo!, czuję się całkiem dobrze (w porównaniu z ostatnim okresem). Przy akompaniamencie szeleszczącej pościeli odwracam się na drugi bok. Stojące obok mojego łóżka drewniane krzesło jest puste – wyjątkowo nieczęste zjawisko.
Chciałabym wyjść na chwilę do ogródka. Zobaczyć, jakie zmiany zaszły podczas mojej nieobecności w nim.
Wstaję z łóżka, bez jakichś większych trudności, jednak czuję, że nie stać mnie na żadna szaleństwa. Żywię jednak nadzieję, że nie zaliczy się do nich mała przechadzka.
Rzucam przelotne spojrzenie w stronę leżącego na szafce stosu lekarstw, wyglądającego zza wazonu z białymi liliami. Jeszcze zdążę wziąć moje obrzydliwe remedia, przecież zaraz wracam.
Chwilowo nikogo, prócz mnie, nie ma w domu. Zdarza się to niezwykle rzadko i dotyczy bardzo krótkich odcinków czasowych. Nieraz odnoszę wrażenie, że rodzice przesadzają z tą troską o moją osobę.
Otwieram drzwi. Momentalnie do moich piersi wdziera się rześkie powietrze, tak inne od bytującego w domu. Przez moją głowę szybko, niemalże niezauważalnie, przemknęło porównanie z osobą, która bierze łyk świeżego tlenu po bardzo długim czasie spędzonym w lochu.
W ogrodzie unosi się cisza, nadając miejscu szczególny, uroczysty wyraz. Jedynym odgłosem od czasu do czasu zakłócającym ów bezdźwięk jest ciszy szelest-szept roślin.
Srebrzyste kropelki rosy okrywają soczystozieloną trawę, mieniąc się niby najcenniejsze diamenty. Gdzieniegdzie leżą złociste dywany, utkane z promieni słonecznych, drgające przy każdym podmuchu delikatnego wiatru.
Przez krótką chwilę siedzę w progu. Odpoczywam po wysiłku (który dziś zdaje się być mniejszym aniżeli zwykle), a po trosze nie mam śmiałości wkroczyć do świata roślin. Chociaż panująca w ogrodzie harmonia została ustalona przez człowieka, odczuwam irracjonalny strach, że moje wkroczenie mogłoby zachwiać obecną w tym miejscu równowagą.
Raptem zauważam pośród lilii zagadkowy ruch. Do mojego serca wkrada się niepokój. Co to może być? Z napięciem wpatruję się w coraz bardziej chwiejące się kwiaty.
Niespodziewanie spośród roślin wyłania się kot. Lustruję go od czubków uszu aż po ginące wśród zieleni łapy. Bicie serca z każdą chwilą staje się szybsze, mocniejsze. Przybyłe zwierzę nie jest jakimś pierwszym lepszym przedstawicielem swojego gatunku. Gdyby nie było to rzeczą nierealną, powiedziałabym, że to...
– Bianka... – cichy szept, ulatujący z moich ust chwilowo góruje nad szmerem roślin –...Bianka...Bianeczka...
Kot stoi nieruchomo. Mądre, bursztynowe oczy utkwione są w moich. Przez chwilę zdaje mi się, iż wszystko wokół przestało istnieć. Jest tylko przybyłe zwierzę, wciąż zerkające na mnie spośród kwiatów. Myśl, zalęgnięta w mojej głowie w momencie przybycia kota, coraz bardziej zapuszcza swe korzenie.
Chociaż zdaje się to być irracjonalne, upewniam się w tym coraz bardziej. Głos, mówiący, iż przecież odeszła ona parę lat temu, zostaje całkowicie zagłuszony. To musi być Bianka!
Nagle zwierzak wydaje z siebie przeciągłe miauknięcie, po czym zaczyna się oddalać.
Coś w moim wnętrzu nakazuje mi podążyć za kocicą. Nie mogę sobie pozwolić na stracenie jej z oczu! Nie teraz, gdyż czuję, że wtedy straciłabym ją po raz drugi.
Pomimo nadal towarzyszącego mi od początku choroby osłabienia, zaczynam konsekwentnie stawiać kroki. Początkowo nadal są przesycone dozą niepewności (ostatnimi czasy niewiele chodziłam), jednakże w każdej sekundzie stają się one szybsze, śmielsze. Drogę zagradza mi coraz wyższa trawa, przez co czarno-białe futerko Bianki staje się coraz mniej widoczne. Czuję się coraz bardziej nieswojo. Nie wierzę, by tata aż w takim stopniu zaniedbał kwestię trawnika.
Przez głowę, częściej niż zazwyczaj, przesuwają mi się wspomnienia z dawnych lat. Odnoszę wrażenie jakby z każdym stawianym krokiem powracały mi siły.
Nieoczekiwanie znajduję się przy lesie. Bianka przez pewien czas stoi na kamiennym, gęsto zarośniętym mostku nieruchomo niby posąg. Zdaje się czekać. Właścicielka utkwionego we mnie bursztynowego spojrzenia od czasu do czasu pomiaukuje jakby ponaglająco.
Nagle zrywa się do biegu. Z przerażeniem obserwuję coraz bardziej się oddalające, wyginające się z gracją ciałko.
Nie! Nie mogę na to pozwolić! Nie mogę stracić jej z oczu! Nie mogę...bo czuję, że to byłby koniec.
– Bianka! Bianka, zaczekaj! – Kierowana strachem, także pragnę tak szybko pomknąć . Uczynić coś, czego nie robiłam od naprawdę dawna. Nie do wiary! Mimo, iż początkowo szło mi to stosunkowo opornie, po krótkiej chwili zaczęłam biec jakbym robiła to codziennie. Wzbierające się w moim sercu coraz większe fale radości, zagłuszały cichy głosik, mówiący, że to wszystko staje się coraz dziwniejsze...
Podążam za zwierzęcą przewodniczką, nie zważając na zdradziecko wystające spod ziemi korzenie pierwszych leśnych drzew. Moje kroki odzywają się dudnieniem tłumionym przez zielono-brązową ściółkę. Szelest roślin, szum wiatru rozwiewającego mi włosy, świergot różnorakiego ptactwa – są to rzeczy zwykle zachwycające, jednakże obecnie ich urok dochodzi do mnie momentami, w szczątkowej ilości. Podobnie jak odpowiedzi podłoża na moje ruchy, schodzą na drugi plan. Teraz najważniejsza jest mknąca przede mną Bianka!
Nie obawiam się już o utratę kocicy z mojego pola widzenia, bowiem zauważyłam, że gdy dystans pomiędzy nami się zmniejsza, zwierzak zaczyna zwalniać, czasem zupełnie się zatrzymując. Odwraca wtedy łepek w moją stronę, od czasu do czasu miaucząc wyczekująco.
Przemierzam nieznaną mi część lasu. Nagle, przy akompaniamencie głośnego plusku i mlaśnięcia, jedna z moich stóp zagłębia się aż po kostkę w ukrytą pośród soczystozielonej trawy, bagnistą kałużę. Od zamoczonej nogi, w górę mojego ciała wędruje zimno. Posiada ono także swoje źródła w lodowatych kropelkach, które hojnie przyozdabiają moje ubranie, przez co przyodziewek nadaje się już tylko do prania. Nie martwię się zbytnio tym incydentem, kwituję nawet powyższy wypadek śmiechem. Niespodziewanie kocica zwalnia, bynajmniej nie z powodu mojego chwilowego postoju, gdyż zdążyłam już w wystarczającym stopniu zmniejszyć dzielącą nas odległość. Znajdujemy się na dosyć sporej, zalanej słońcem polanie. Wszystkie kolory dookoła są tak wyraziste, że aż zdają się być nierealne. Unosząca się w tym miejscu atmosfera przepełniona jest swoistego rodzaju szczęściem, beztroską płynącą z niczym niezakłócanej harmo-nii współistnienia najrozmaitszych leśnych przedstawicieli fauny oraz flory. Już nie biegnę. Idąc za przykładem Bianki – kroczę powoli, coraz wolniej. Omiatam wzrokiem otaczający mnie obraz, starając się zapamiętać z tej Arkadii jak najwięcej. Z gałęzi na gałąź przeskakuje czyżyk, świergotając beztrosko. Akompaniuje mu skryta pośród listowia zięba. Po chwili dołącza się wilga, siedząca gdzieś wśród wysokich koron. Wydawane przez nią dźwięki przez moment zdają się brzmieć jakby czyniła ona innym ptakom wyrzuty. Spośród skrzydlatej braci tylko dzięcioł, zajęty rytmicznym stukaniem w pień sosny, zdaje się nie przejmować ów poruszeniem. Będąc świadkiem podobnych ptasich rejwachów, nie da się nie uśmiechnąć. Gdzieś pomiędzy dumnie wyprostowanymi źdźbłami okalającymi nieco wygięty pień brzozy miga ruda kita wiewiórki. Ogromne, czarne niby węgle oczy siedzących w cieniu drzew saren wpatrują się we mnie bez lęku. Spojrzenia te przywodzą mi na myśl niewinny, ufny wzrok dziecka.
Ze śmiechem obracam się parę razy dookoła. Ogarnia mnie niecodzienne uczucie – odnoszę wrażenie, że zlewam się ów miejscem, staję się z nim jednością, lecz jednocześnie jakbym zaczynała unosić się ponad nim. Pierwszy raz doznaję czegoś takiego.
Raptem na końcu polanki dostrzegam staruszkę. Oszołomiona stwierdzam, iż nie jest to jakaś pierwsza lepsza seniorka, tylko...moja babcia! Ta sama, której fotografia wisi na ścianie w moim pokoju!
Obecny przez ułamek sekundy cień strachu – obrócił się w nicość. Rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatruję się w przybyłą. W żaden sposób nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie jej przybycia.
Seniorka uniosła pełne majestatu oblicze, obdarzając mnie ciepłym spojrzeniem. Bianka, pomrukując z zadowoleniem, ociera się o nogi odziane w rozchodzone łapcie oraz ręcznie robione wełniane skarpety. Czuję, że wreszcie zaczynam wracać do idealnej wewnętrznej równowagi, uprzednio nieco zachwianej przez nieoczekiwane pojawienie się staruszki. Moja twarz ponownie przyobleka się w błogi uśmiech.
– Babciu...
– Chodź, już czas. – Wyciąga pooraną zmarszczkami dłoń w moją stronę.
Cichy głosik, szepcący, że to wszystko jest irracjonalne, umilkł już jakiś czas temu. Zachęcona babcinym gestem, zaczęłam biec doń z ufnością – tak jak dawniej.
Moje przyjemne uczucie odnośnie tworzenia jedności z otaczającymi mnie elementami fauny i flory wzmaga się. Zarówno obraz jak i głosy zdają się tracić ostrość: cichnie szelest traw, milknie świergot ptactwa, rozpływa się matczyny głos z przerażeniem wołający: „Szybko dzwoń po karetkę!...”
Promienie słoneczne zaczynają świecić coraz silniej. Otacza mnie światłość, która z każdą chwilą staje się coraz silniejsza. Podobnie jak cudowne uczucie bezgranicznego szczęścia. Rozpływam się coraz bardzie i bardziej. W szczęściu, które będzie trwać wiecznie.