Via Appia - Forum

Pełna wersja: Dwie miniatury
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
OSACZENIE
Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok. Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika, trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.

Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być nieopodal, doganiali, prawie deptali po piętach. Miałem wrażenie jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie. Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki, wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las.

Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta, miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się tak blisko mojej kryjówki, że aż kusiło, by ich dotknąć. Spoglądałem na nich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział razem z nimi, pogrążony w przyjaznej rozmowie, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących mnie do niczego.

Wyobraziłem sobie, że tropiciele, którzy podążali moim śladem, pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wyobraziłem sobie, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowy, jak jest wściekły, że zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.

Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie jestem i dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach i niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół czułem szpitalny odór w akompaniamencie jadowitych rechotów.

Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach, podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał marszrutę od wzmożonego ruchu na korytarzach i zaspanych dialogów pierwszych obudzonych. Następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.

KOŁO FORTUNY
Przebywam w miejscu, o którym nie wypada mówić w superlatywach. Psy wieszać, czemu nie: można. Chwalić natomiast nie należy. Któregoś dnia i do mnie uśmiechnęło się nieszczęście: aktualny furtian rzekł, że w drodze losowania wygrałem frajdę w postaci spaceru. Zasugerował, iż jest to do pewnego stopnia wyróżnienie za posłuszeństwo wobec tych, co sobie flaki wypruwają, abym czuł się z nimi jak człowiek.

Ucieszyłem się z powodu radości. Oto musiałem sam siebie pochwalić za to, że potrafiłem dotrwać do chwili, gdy o własnych siłach mogę jeszcze rozprostować gnaty. Już snułem rojenia co do świetlanego jutra, kiedy w drzwiach stanął furtian i nakazał, bym co rychlej zrezygnował z przydługich marzeń i bez dodatkowego certolenia udał się tam, gdzie kazano mi napawać się swobodą.

Należało uszanować rozkaz, co uczyniłem z nader wprawną skwapliwością. Na śmigłych dopalaczach ruszyłem z pryczy obleśny tyłek. Krokiem wazeliniarza poszedłem do parku i znalazłem się pośród smętnych ludzi w szlafrokach.

Dotarło do mnie, że nie jest tu tak źle, jak się sądzi; przecież można tu żyć, jeżeli furtiani stwierdzą brak ku temu przeciwwskazań. Bo czy nie pozwolono mi zaczerpnąć powietrza, nie obarczono zaufaniem, czy pośrednio nie wybaczono mi, że ośmieliłem się być niewinnym, czy nie dano mi dojść do muru, za którym rozciąga się mój przyszły niebyt?

Uch. Jeszcze parę takich tekstów i trafię do psychiatryka.
Błędów nie znalazłam. W tym miejscu
Cytat:Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca.
nie pasuje mi trochę, brakuje czegoś bardziej klaustrofobicznego. Może coś w stylu "Tam, skąd uciekałem, panował mrok i histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem się spodziewać ciszy i słońca, albo ciszy i jeszcze głębszego mroku." To tylko luźny pomysł, tak jak jest, jest bardzo dobrze.
jak zwykle poziom światowy. tematyka jakby nie moja, ale nie treść oceniam, ale warsztat - a ten jest, co tu dużo mówić, powalający. po lekturze takich utworów, chwalę swoją decyzję o zaprzestaniu pisania, bo i po cóż? przenigdy nie dorównam mistrzom... niemniej, w moje kaprawe oczęta wpadło nadmierne używanie przecinków. ja osobiście porozdzielałbym to kropkami, przynajmniej gdzieniegdzie. ale co ja tam?!... pozdrawiam, Bart
Niebywale posługujesz się przymiotnikami i przysłówkami, nadając smaczku całości, bo bez tej okrasy text martwym jest...
No i tradycyjny humor, z przymrużeniem oka.