Via Appia - Forum

Pełna wersja: Błękitna suknia Elizy Roche (trupizm/steampunk)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Witam wszystkich po dłuższej nieobecności spowodowanej... może lepiej się nie chwalić Big Grin. Przedstawiam Wam drodzy forumowicze tekst, który napisałem dość niedawno. Proszę o komentarze i wskazówki. Będę dozgonnie wdzięczny.

Błękitna suknia Elizy Roche



Francja, rok 1759. Rouen, zwane również Miastem Śmierci.

Na ulicy de Crebeliene mieścił się wspaniały sklep z antykami i używanymi ubraniami. Prowadziła go wdowa, niejaka Josephine Volie, która całe swoje życie, podczas licznych podróży, zbierała przedmioty domowego użytku oraz wspaniałe suknie.
Wnętrze owego sklepu wyglądało przewspaniale. Pośrodku stał olbrzymi, owalny, mahoniowy stół, wysoki na około dwie i pół stopy, z ponad ośmiometrową średnicą blatu. Dookoła niego było przystawionych dwanaście krzeseł – ręcznie wykonane na specjalne zamówienie, pomalowane na czarno i z niesamowicie wysokimi oparciami, bogato zdobionymi rzeźbieniami, które przedstawiały nocne zwierzęta – kruki, nietoperze, sowy i wilki. Na stole znajdował się szydełkowy obrus zasłaniający cały blat, w całości wykonany przez matkę pani Volie – Eufemie. Nie mogło oczywiście zabraknąć porcelanowej zastawy i lamp nocnych. Te, tak samo jak i świeczniki ustawione na komodach wielkiego sklepu, ciągle świeciły jasnym i ciepłym blaskiem. To konieczność, ponieważ wszystkie okna były szczelnie zasłonięte czarnymi zasłonami, tak, że człowiek nie wiedział, czy nadal jest dzień, czy już zmierzcha. Jak wiadomo było w całym Rouen, Pani Volie cierpiała na światłowstręt. Podobno jej ostatni małżonek Gousuane nie oszczędzał swej lubej i gdy tylko wracał do domu z pijalni, fundował jej podróż do piekła, która odcisnęła na nieszczęsnej Josephine piętno na całe życie. Aby zapomnieć o wszelkich nieszczęściach i żeby zarobić na miejsce pochówku dla siebie i matki na Pont Neuf, otworzyła ów sklep z antykami.
Największe zyski sklep notował w niedziele, wtedy to bowiem przychodziło najwięcej kupujących. Ludzie mieli sporo wolnego czasu, a gustowne wnętrze dorobku pani Volie było najlepszym miejscem na spędzenie go w miłej i tajemniczej atmosferze. Oprócz mebli i ubrań można było także dostać filiżankę wybornej herbaty oraz maślane ciasteczka pieczone przez panią Eufemię. W jedną z tych niedziel do sklepu wybrała się Eliza Roche.
Eliza była skromną dziewczyną, znaną w mieście ze swego gołębiego serca i anielskiej urody. Mieszkała w kamienicy na de Pamerienne na czwartym piętrze. Uwielbiała pomagać starszym osobom i pielęgnować swój skromny ogródek, który zajmował mały skrawek ziemi między ruchliwą ulicą i ową kamienicą. To prześliczne miejsce było obsadzone z umiarem, kilkoma pospolitymi, drobnymi gatunkami, i sprawiało miłe wrażenie. Chamomilla suaveolens, Achillea millefolium, Artemisia vulgaris, Arctium tomentosum, Stellaria media, to tylko niektóre z roślin, co w normalnym krajobrazie nie wyróżniały się niczym, lecz u Elizy nabierały blasku i stanowiły nieodłączny element kolorowych piękności. Ogródek był jedynym miejscem w Rouen, które pobudzało wzrok i zmysły innymi kolorami niż odcienie czerni i szarości.
Mieszkańcy miasteczka zastanawiali się często nad życiem Elizy. Na przykład, bardzo intrygowała ich kwestia jej panieństwa. Dziewczyna o tak zjawiskowej urodzie już od dawna powinna mieć bogatego męża, jednak ona wciąż była sama, a miała już lat dwadzieścia osiem. Mawiano, że jej nieskalane lico onieśmiela wszystkich adoratorów, tak samo jak cudne oczy. W ich olbrzymich źrenicach można było utopić duszę i wcale tego nie żałować. Ludzie mawiali też, że jest leśną nimfą. W tym przekonaniu utwierdzał ich fakt, że rodzice Elizy byli nieznani. Od małego wychowywała się w sierocińcu znajdującym się na ulicy Chavannesa, który opuściła w wieku lat dziewiętnastu.
Rzadko widywano ją na ulicach miasta. Najczęściej były to wyprawy po zakupy do sklepu, na cmentarz lub do ogródka. Na specjalne okazje ubierała przepiękną czarną krynolinę z kloszem o średnicy prawie pięciu stóp, związywała włosy granatową wstążką a na głowę wkładała stylowy kapelusz w tym samym kolorze. W takim właśnie stroju pojawiła się w sklepie pani Josephine.
Uchylając drzwi wejściowe, młoda dama wpuściła wątły snop światła, który został stłamszony przez mrok ogarniający pomieszczenie. W środku było około dwudziestu osób, które krzątały się dookoła wystaw, lub siedziały przy olbrzymim stole. Eliza postawiła swoją satynową torebkę na jednej z półek, obok cynowego gasidła i świecznika z ledwo tlącymi się świecami. Podeszła do pani Volie, która stała w kącie na końcu pomieszczenia obok drewnianego zegara i bacznie obserwowała klientelę.
– Dzień doby Josephino – zwróciła się do niej Eliza.
– Witaj moja droga – odpowiedziała Josephine nie spuszczając wzroku z interesantów.
– Przyszłam po tę suknię.
Na te słowa Josephine Volie zapomniała o małym rozgardiaszu panującym w jej sklepie i przeniosła wzrok na Elizę.
– Kochanie, ale ta suknia jest niezwykle droga. Przyjechała prosto z Paryża.
– Wiem – odpowiedziała – tu jest cała kwota i skromny napiwek. Wręczyła właścicielce sklepu kopertę wypchaną pieniędzmi i uroczo się uśmiechnęła. Madame Volie zaniemówiła.
– Moja droga, po co ci ta suknia? Wychodzisz za mąż?
– Czy kobieta kupująca coś pięknego, zawsze musi być kobietą robiącą to dla mężczyzny? – odpowiedziała, po czym obie cicho się zaśmiały.
– Proszę cię, Josephino, zapakuj ją ładnie. Śpieszy mi się.
Eliza prędko zaniosła pakunek do domu. Przez dłuższą chwilę zwlekała z otwarciem, była bardzo podekscytowana. Z szuflady wyjęła krawieckie nożyce i ceremonialnie przecięła wstążkę na pudełku tak, jak to robi burmistrz miasta oddając jakiś obiekt do użytku. Gdy podniosła wieko jej oczom ukazała się rzecz nadzwyczajna. Eliza nie mogła powstrzymać łez. Na dnie tekturowego pudła leżała najpiękniejsza suknia na ziemi. Błękitna suknia. Nie był to jednak błękit, do którego przyzwyczajony jest ludzki wzrok. To był niebiański błękit, błękit wszechogarniający i wypełniający serce niesamowitymi emocjami. Nie czekając długo chwyciła kawałek pergaminu i naskrobała parę słów wiecznym piórem, po czym przebrała się w wymarzoną suknię. Otworzyła okno wychodzące na ulicę Miasta Śmierci i wzięła ostatni głęboki oddech powietrza wypełnionego wonią rozkładających się ciał i płonących zniczy. Stanęła na parapecie, zamknęła oczy i skoczyła.
Z łoskotem uderzyła o kostkę brukową. Woźnica widząc ciało na ulicy gwałtownie skręcił powozem w prawo. Koła pojazdu przemieliły cały ogródek, nie oszczędzając żadnej z roślin. Wokół zwłok pojawiła się gęsta czerwona plama, a po chwili zaczął się zbierać tłum gapiów. Eliza Roche popełniła samobójstwo.


To był kolejny wieczór spędzony w chłodni zakładu pogrzebowego Atropos. Młody czeladnik – Ichabod Barrie doskonale pamiętał pierwszy raz, kiedy zawitał tu na praktyki do Mistrza Cheniex’a.
Chłodnia znajdowała się głęboko pod ziemią, schodzili do niej ponad kwadrans. Po otwarciu ostatnich drzwi ujrzał olbrzymią hale. Przypominało to trochę magazyn portowy, ale było znacznie większe. Okien nie było, bo całość znajdowała się głęboko pod ziemią. Ściany pokryte były lodem, każdy wydech tworzył kłębki pary. Było tu około czterdzieści stołów, na większości leżały sine zwłoki, Mistrz wyjaśnił, że są one zwożone specjalnym mechanizmem z pokoju nr 27, do którego tylko on ma wstęp. Wracają potem znowu do pokoju nr 27 i tam są prowadzone ostatnie przygotowania przed ceremonią pogrzebową. Chłodnia wyglądała jak lodowa grota, a ciała na stołach jak nieszczęśnicy, którzy pobłądzili podczas zamieci.
Ichabod coraz bardziej odczuwał zmęczenie spowodowane napiętym planem dnia. Z przemyśleń wyrwał go głos dochodzący z głośników:
– Nr 14.
Chłopiec udał się w stronę stołu numer 14. Na stołach jak zwykle rezydował komplet sinych zwłok. Zanim wcisnął guzik, spojrzał na osobę, leżącą na stole…
– Nr 14 powiedziałem, co się dzieje chłopcze? – zapytał przez megafon Cheniex.
– Mistrzu! – krzyknął Ichabod. Echo poniosło jego głos wprost do głośników. – Mam prośbę!
– Prośbę? Jaką znowu prośbę?
– Czy mógłbym przygotować ciało ze stołu nr 14?

Antoine Cheniex przez długi czas nie wiedział, co powiedzieć i ten stan utrzymywał się w nim do momentu, w którym stanął przed swym uczniem.
– Dziecko, czy ty wiesz, o co mnie prosisz? – zapytał.
– Tak Mistrzu i bardzo chcę cię przeprosić za swoją zuchwałość. Wiem, że nie mam żadnego doświadczenia twoim zdaniem, jednak jestem przekonany, że przygotowałbym ją pięknie.
– Przygotowałbyś ją pięknie mówisz? Co zatem zrobiłbyś na samym początku?
– Na początku zdjąłbym z niej ubrania i biżuterię. Następnie wezmę się za spuszczanie krwi z jednoczesnym wprowadzaniem fluidu, i…
– Skąd to wszystko wiesz? – Cheniex nie krył zdziwienia.
– Wszystko wyczytałem z książek Mistrzu. Bardzo dużo czytam i bardzo to lubię.
- Książki to nie wszystko chłopcze.
- Nie zawiedziesz się Mistrzu! Przysięgam! – Cheniex nie był pewien, czy to co zamierza zrobić jest dobrym pomysłem, jednak wszelkie wątpliwości rozwiała determinacja chłopca.
– Dobrze zatem… mam tylko jedno pytanie. Dlaczego właśnie ją chcesz przygotować?
– Przypomina mi matkę. Nie miałem możliwości przygotować swojej matki, Mistrzu.

Cheniex przyniósł wszystkie potrzebne rzeczy do przygotowania zwłok do chłodni. Akcesoria mieściły się w trzech średniej wielkości torbach. Mistrz wręczył jeszcze skrawek papieru Ichabodowi i powiedział, że zmarła zostawiła to na biurku w mieszkaniu. Choć tekstu nie było dużo chłopiec przeczytał go kilka razy:

Postanowiłam popełnić samobójstwo. Żegnam wszystkie cienie, które o mnie pamiętały i pamiętają. Moja jedyna prośba jest taka, żebym w trumnie była ubrana w moją błękitną suknię.
Eliza Roche

Mistrz nagle zwrócił się do chłopca: – Nie będę ci przeszkadzać. Pracuj w skupieniu.
Po czym udał się z powrotem do pokoju nr 27. Ichabod w końcu został sam na sam ze zwłokami Elizy. Pomimo licznych obrażeń wyglądała wprost ślicznie. Była niemal identyczna jak jego matka – Rozalie. Chłopiec nachylił się nad nią i wyszeptał jej do ucha:
– Zrobię cię jeszcze piękniejszą niż byłaś.

Z DZIENNIKA ICHABODA BARRIE

Eliza Roche była piękna. Miała strasznie pokiereszowaną twarz… wyglądała jak zepsuta lalka. Musiałem jej pomóc. Wybrała sobie wspaniałą suknię, więc reszta musiała współgrać ze strojem. Przygotowując ją myślałem o matce.
Początek jest standardowy - ciało musi być rozebrane, pozbawione wszelkich dodatków (spinki, kolczyki, etc.). Zaczynam od fluidów. Robię kilkucentymetrowe nacięcie z prawej strony dołu szyi. To właśnie tam odnajdziemy najgrubszy odcinek żyły głównej i tętnicy. Są zaraz obok siebie - obie wykorzystam: jedną do wprowadzania roztworu fluidów (mieszanina formaldehydu, koagulantów i barwników), drugą do drenażu krwi z ciała. Sprawa jest prosta – do żyły i tętnicy podpinam kaniule (są to metalowe igły, zakończone wyjściem na wężyk).
Końcówka węża z kaniuli tętniczej ma swój początek przy maszynie do balsamowania - końcowka wężyka z kaniuli żylnej trafia do pojemnika na krew. Maszyna do balsamowania jest niczym innym, jak zbiornikiem z odczynnikami konserwującymi, do którego podłączony jest mechanizm pompujący – w tym wypadku ręczna pompką. Istotne jest ciśnienie - nie może być zbyt duże. Sprawa jest prosta - ciśnienie podawanego do tętnic roztworu powoduje wypieranie krwi, która kaniulą żylną wydostaje się z ciała. Co istotne - jeśli będą zatory lub jeśli ciało ma "nieszczelne" arterie lub żyły (głębokie rany, poważne defekty lub brak kończyn), będzie wyciek. W przypadku Pani Roche mamy do czynienia z udem i czaszką. Udo było dość mocno uszkodzone. Drogi krwi należało spiąć w najniższym punkcie. Do odłączonej w ten sposób kończyny fluidy dostarczyłem strzykawką - punktowo.
Przed iniekcją zaaplikowałem jeszcze środek rozcieńczający krew - likwiduje zatory. Podczas iniekcji ważne jest, by obserwować ciało i lekko masować kończyny.
Najcięższą częścią była twarz. Nos był lekko wgięty do środka, z niektórych nacięć wyszły ścięgna, na dodatek część potyliczna głowy była pęknięta. Jednak z twarzą poszło szybciej niż mi się wydawało, przy czym bardzo pomocne były druty, którymi zrobiłem „rusztowanie”. Zostaną już tam na stałe. Na początku nie wiedziałem jak się zabrać za czaszkę nie goląc pięknych, pachnących włosów Elizy, jednak i z tym sobie poradziłem.
Pozostaje jeszcze jama brzuszna - tu pojawia się "miecz balsamisty" - Trokar. Jest to potężna igła z końcówką na wężyk. Wężyk podłączony jest do rozdzielacza, do którego trafia wężyk z podciśnienia. Za pomocą trokara wysysam całą zawartość jelit. Aby uzyskać podciśnienie na trokarze stosujemy w Atropos, specjalny, robiony na zamówienie parowy hydroaspirator. Jest to nic innego jak odpowiedni zawór zwrotny, który pod wpływem przepływającej wody "podaje" podciśnienie i powoduje zasysanie powietrza przez trokar. Końcówka wężyka z trokara trafia do zbiornika na odpady lub odpływ. Igła zanurzona w jelita zasysa całą ich zawartość.
Wężyk jest grubszy niż przy iniekcji płynów. Igła ma średnio 40-60cm i zakończona jest ostrym grotem, którym przebijam skórę i dostaję się do jelit. Otwór po drenażu zatykam specjalną zatyczką z polietylenu.
Koniec dozowania fluidów ma miejsce w momencie całkowitego wypełnienia układu krwionośnego podawanym odczynnikiem.
Usuwam kaniule i podwiązuję tętnicę oraz żyłę. Zaszywam powstałą przy operacji ranę. Reszta jest mniej techniczna – zabezpieczam wszystkie otwory w ciele specjalnymi wacikami: otwory nosowe, gardło, pochwę, odbyt. Dopiero wtedy zabieram się do ogólnego mycia ciała, włosów, obcinania paznokci.
Aby zamknąć oczy na stałe, używam podkładek (plastikowe kształtki, które swoją chropowatą fakturą powodują przyleganie powiek do powierzchni tejże kształtki, są przeźroczyste, wkładane pod powiekę). Można użyć kleju, lub specjalnego nadmuchu ciepłym powietrzem (osusza to gałkę oczną, na którą następnie nakłada się powiekę), jednak te metody jakoś mi nie odpowiadają. Do zamknięcia ust używam Iniektora – specjalnego zszywacza. Przyrząd działa na zasadzie sprężynowej, przy odpowiednim nacisku blokada spuszcza ściśniętą sprężynę, która uwalnia tłok. Tłok w ułamku sekundy popycha końcówkę maszyny, do której doczepiony jest malutki grot ze stalowa żyłką. Jeden grot trafia w górne dziąsła, drugi w dolne. Domykam szczękę związując zagruntowane w ten sposób żyłki, jej nadmiar odcinam, a domknięte już usta odpowiednio układam.
Rany i ubytki załatwi wosk. Potrafi idealnie pokryć najgłębsze rany. W ognisko zasinienia robię mały zastrzyk fluidu, a na to nakładam lekki puder. Teraz muszę wrócić jeszcze na moment do głowy. Pomimo „rusztowań” wgniecenia są jeszcze widoczne, dlatego aby wypełnić ubytki stosuję sylikonowe odlewy. Doklejam je po prostu w odpowiednie miejsca. Wszystkie niedociągnięcia modeluję woskiem, niczym rzeźbiarz.
Na gotowe dzieło nakładam precyzyjny makijaż, jednak wcześniej ubieram panią Roche, w czym pomaga mi Mistrz. Suknia musiała wiele znaczyć dla zmarłej, więc staraliśmy się to robić najdelikatniej. Robię to przed malowaniem, dlatego, żeby nic się nie rozmazało. Na koniec zostają perfumy... w gablocie mamy akurat takie jakie podobały się mojej matce…
Po wszystkich zabiegach Eliza wyglądała jakby miała za chwilę wstać i wrócić do swoich codziennych obowiązków. Jej pogrzeb miał odbyć się na drugi dzień. Mistrz pozwolił mi pójść.

Pierwszy raz Ichabod przygotował zwłoki do ostatniej drogi w wieku szesnastu lat. Idąc na pogrzeb zastanawiał się nad swoją pracą i nad jej sensem. Nie mógł uwierzyć, że w chłodni spędził pięć godzin. Gdy wychodził, już świtało. Myślał tylko o tym, że jego praca będzie podziwiana wyłącznie przez ten moment, w którym trumna będzie otwarta. Jednak melancholia nie trwała długo. Po otwarciu trumny w kościele zrobiło się spore zamieszanie. Dwóch mężczyzn i trzy kobiety rzuciły się do ciała i chciały „wybudzać” biedną Elizę. Osoby siedzące w przednich ławach zaczęły szarpać i odciągać lamentujących i krzyczących „wybawicieli”. Ichabod widząc to czuł szczęście i po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Mea culpa Smile Zgadzam się prawie ze wszystkim. Tekst przejżałem pobierznie (a wiem przecież, że z przecinkami mam częste problemy) i nic mnie tutaj nie usprawiedliwia. Tak w ogóle to był pisany na szybko, z tego względu, że miałem pomysł i bardzo chciałem go jak najprędzej przeklikać na edytor tekstu.
A jeśli chodzi o mój trupizm... nie, nie chodziło mi o turpizm. Nie chodziło mi o brzydotę, a o obrządki wykonywane przy zmarłych (od 5 klasy podstawówki chciałem być balsamistą, ale nic z tego nie wyszło Sad ), o obcowanie ze zmarłymi... korciło mnie napisać "popłuczyny po Burtonie/Steampunk" ale nie chciałem obrażać ulubionego reżysera Tongue.
Wielkie dzięki sileana za wytknięte błędy.

P.S. Zanim dostanie mi się znowu za nie sprawdzenie tekstu, wiedzcie, że naprawdę jest mi już wstyd Big Grin.
Witaj, nie znam się na balsamowaniu, ale po przeczytaniu tego tekstu jestem w stanie uwierzyć, że tak to mogło mieć miejsce. Niedopatrzenia interpunkcji, szyku zdań i innych już ci wytknięto. Język momentami trudny, gratulacje za mega przygotowanie. Parę niedociągnięć na które wskazała ci sileana jest moim zdaniem bezzasadnych.

Przygotowanie matki. A to źle że chłopak miał coś nie tego? Może tylko przy zwłokach, przy tej ciszy i powadze potrafi coś czuć (emocjonalnie). Może dla niego przygotowanie zwłok matki, aby przetrwały jak najdłużej było tym elementem żałoby którego nie miał?

Martwa Eliza ciekawsza niż żywa? A to źle? Tutaj chodzi o śmierć, o ciało nie osobowość. O mięso, płyny ustrojowe i rany. Ten człowiek jest artystą śmierci. Go nie obchodzi żywa Eliza.

Łacina w tekście? Nie jest zestawiona z polskimi odpowiednikami, polskimi nazwami. Czytałem kiedyś tekst, w którym bohater był sprawnym łacinnikiem, i co rusz wtrącał łacińskie sentencje - był też dodam lekarzem. Przypis, tłumaczący zwroty i nazwy łacińskie dla czytelnika załatwiłby sprawę.

Zarzuty odnośnie przeszłości Elizy tylko częściowo zasadne. Gdyby autor rozpisał się ze szczegółami skąd co i jak, jechalibyśmy po nim za nadmiar szczegółów. Oszczędność środków w pierwszej części wyodrębnia to co pojawiło się w notatkach naszego artysty śmierci.
Bohaterem nie jest Eliza, tylko Pan Ichabod.

Stanąłem w obronie tekstu, czyli robię coś co do mnie nie należy, ale to znaczy jednoznacznie, że mi się podobał. I uważam że jest nieco głębszy niż by się wydawało.
Właśnie, że nie Tongue. Bohaterem miał być od początku Ichabod. Tytuł jest jakby... hmmm... nazwaniem jego "pierwszego razu" Tongue
Witaj,

Czytało się płynnie i szybko, to się chwali. Brakło kilku przecinków i było kilka literówek, ale nie zaburzyło to ogólnego odbioru. Nie męczyły mnie wstawki w nawiasach, co znaczy, że ten zabieg Ci się udał.
Pierwszy raz zetknęłam się z tego typu opisem, dlatego zrobił na mnie duże wrażenie. Nieźle to opisałeś.
Nie jest jasne dla mnie tylko dlaczego opisujesz jej życie tak dokładnie: praca w ogródku, pomaganie osobom starszym, niesamowita uroda, a później nagle nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, ona się po prostu zabija i koniec tematu. Czasem taki zabieg się udaje, u Ciebie jednak pozostawił wielki znak zapytania, który nie całkiem do mnie przemówił, bo nie wiem o co bohaterce poszło i w związku z tym, czuję się trochę tak, jakbym zmarnowała swój czas.
Następna rzecz, która rzuciła mi się w oczy to moment jej samobójstwa. Jest to zbyt lakonicznie opisane wg mnie. Bo masz coś takiego: kupiła sukienkę, napisała liścik, skoczyła, koniec.
Szczególnie ten motyw: tu z nabożną czcią otwiera pakunek, a tu nagle rzuca się do pisania listu, narzuca wręcz na siebie suknię i od razu skacze. Trochę zbyt mało uwagi poświęciłeś temu momentowi, bo opisujesz jakie kwiatki miała w ogródku i jakie meble stoją w sklepie kobiety ze światłowstrętem, co akurat niewiele wnosi do akcji, a wg mnie kluczowy moment zaczynasz i kończysz w trzech zdaniach.

Perełeczka tekstu : Czy kobieta kupująca coś pięknego, zawsze musi być kobietą robiącą to dla mężczyzny? Bardzo dobre pytanie!

Jeśli martwi Cię ilość komentarzy pod tekstem zaangażuj się w życie forum. Komentuj, a zostaniesz skomentowany.

MOJE SUGESTIE:

Wnętrze owego sklepu wyglądało przewspaniale. - wytnij> owego (wiadomo, że chodzi o ten sklep), a określenie <przewspaniałe> wydaje mi się w kontekście reszty tekstu dość naiwne
obrus zasłaniający cały blat, w całości - powtórzenie: cały/całości
Stellaria media, to tylko niektóre z roślin,(.) co w normalnym krajobrazie nie wyróżniały się niczym, lecz u Elizy nabierały blasku i stanowiły nieodłączny element kolorowych piękności. - wytnij > co,
Od małego wychowywała się w sierocińcu znajdującym się na ulicy - powtórzenie : się/się
ubierała przepiękną(,) czarną krynolinę z kloszem
związywała włosy granatową wstążką(,) a na głowę wkładała - <wiązała>
– Dzień doby(,) Josephino - <dobry>
– Witaj(,) moja droga – odpowiedziała Josephine(,) nie spuszczając
napiwek. Wręczyła właścicielce - od <wręczyła> powinien być nowy akapit
burmistrz miasta(,) oddając jakiś obiekt do użytku
suknia na ziemi. Błękitna suknia. - powtórzenie: suknia/suknia
Woźnica widząc ciało na ulicy - <Widząc ciało na ulicy woźnica>
pojawiła się gęsta czerwona plama, a po chwili zaczął się - powtórzenie: się/się
ostatnich drzwi ujrzał olbrzymią hale. - <halę>
było znacznie większe. Okien nie było, bo całość znajdowała się głęboko pod ziemią. Ściany pokryte były lodem, każdy wydech tworzył kłębki pary. Było tu około - powtórzenie: było/było/były/było
leżały sine zwłoki,(.) Mistrz wyjaśnił, że
z pokoju nr 27, - nie stosujemy tego typu skrótów w opowiadaniach, liczby piszemy słownie
– Nr 14. - liczby piszemy słownie, <Numer czternaście>
stołu numer 14. Na stołach - powtórzenie: stołu/stołach
– Tak(,) Mistrzu i
wyczytałem z książek(,) Mistrzu.
- Nie zawiedziesz się(,) Mistrzu!
do balsamowania - końcowka wężyka - <końcówka>
. Igła ma średnio 40-60cm - <czterdzieści, sześćdziesiąt centymetrów>
Domykam szczękę(,) związując zagruntowane
perfumy... w gablocie mamy - <W>
Robię to przed malowaniem, dlatego, żeby nic się nie rozmazało. - <Robię to przed malowaniem, żeby nic się nie rozmazało.>

Dużo weny życzę, pozdrawiam,
Lilith