20-01-2011, 23:57
Witam wszystkich po dłuższej nieobecności spowodowanej... może lepiej się nie chwalić . Przedstawiam Wam drodzy forumowicze tekst, który napisałem dość niedawno. Proszę o komentarze i wskazówki. Będę dozgonnie wdzięczny.
Błękitna suknia Elizy Roche
Francja, rok 1759. Rouen, zwane również Miastem Śmierci.
Na ulicy de Crebeliene mieścił się wspaniały sklep z antykami i używanymi ubraniami. Prowadziła go wdowa, niejaka Josephine Volie, która całe swoje życie, podczas licznych podróży, zbierała przedmioty domowego użytku oraz wspaniałe suknie.
Wnętrze owego sklepu wyglądało przewspaniale. Pośrodku stał olbrzymi, owalny, mahoniowy stół, wysoki na około dwie i pół stopy, z ponad ośmiometrową średnicą blatu. Dookoła niego było przystawionych dwanaście krzeseł – ręcznie wykonane na specjalne zamówienie, pomalowane na czarno i z niesamowicie wysokimi oparciami, bogato zdobionymi rzeźbieniami, które przedstawiały nocne zwierzęta – kruki, nietoperze, sowy i wilki. Na stole znajdował się szydełkowy obrus zasłaniający cały blat, w całości wykonany przez matkę pani Volie – Eufemie. Nie mogło oczywiście zabraknąć porcelanowej zastawy i lamp nocnych. Te, tak samo jak i świeczniki ustawione na komodach wielkiego sklepu, ciągle świeciły jasnym i ciepłym blaskiem. To konieczność, ponieważ wszystkie okna były szczelnie zasłonięte czarnymi zasłonami, tak, że człowiek nie wiedział, czy nadal jest dzień, czy już zmierzcha. Jak wiadomo było w całym Rouen, Pani Volie cierpiała na światłowstręt. Podobno jej ostatni małżonek Gousuane nie oszczędzał swej lubej i gdy tylko wracał do domu z pijalni, fundował jej podróż do piekła, która odcisnęła na nieszczęsnej Josephine piętno na całe życie. Aby zapomnieć o wszelkich nieszczęściach i żeby zarobić na miejsce pochówku dla siebie i matki na Pont Neuf, otworzyła ów sklep z antykami.
Największe zyski sklep notował w niedziele, wtedy to bowiem przychodziło najwięcej kupujących. Ludzie mieli sporo wolnego czasu, a gustowne wnętrze dorobku pani Volie było najlepszym miejscem na spędzenie go w miłej i tajemniczej atmosferze. Oprócz mebli i ubrań można było także dostać filiżankę wybornej herbaty oraz maślane ciasteczka pieczone przez panią Eufemię. W jedną z tych niedziel do sklepu wybrała się Eliza Roche.
Eliza była skromną dziewczyną, znaną w mieście ze swego gołębiego serca i anielskiej urody. Mieszkała w kamienicy na de Pamerienne na czwartym piętrze. Uwielbiała pomagać starszym osobom i pielęgnować swój skromny ogródek, który zajmował mały skrawek ziemi między ruchliwą ulicą i ową kamienicą. To prześliczne miejsce było obsadzone z umiarem, kilkoma pospolitymi, drobnymi gatunkami, i sprawiało miłe wrażenie. Chamomilla suaveolens, Achillea millefolium, Artemisia vulgaris, Arctium tomentosum, Stellaria media, to tylko niektóre z roślin, co w normalnym krajobrazie nie wyróżniały się niczym, lecz u Elizy nabierały blasku i stanowiły nieodłączny element kolorowych piękności. Ogródek był jedynym miejscem w Rouen, które pobudzało wzrok i zmysły innymi kolorami niż odcienie czerni i szarości.
Mieszkańcy miasteczka zastanawiali się często nad życiem Elizy. Na przykład, bardzo intrygowała ich kwestia jej panieństwa. Dziewczyna o tak zjawiskowej urodzie już od dawna powinna mieć bogatego męża, jednak ona wciąż była sama, a miała już lat dwadzieścia osiem. Mawiano, że jej nieskalane lico onieśmiela wszystkich adoratorów, tak samo jak cudne oczy. W ich olbrzymich źrenicach można było utopić duszę i wcale tego nie żałować. Ludzie mawiali też, że jest leśną nimfą. W tym przekonaniu utwierdzał ich fakt, że rodzice Elizy byli nieznani. Od małego wychowywała się w sierocińcu znajdującym się na ulicy Chavannesa, który opuściła w wieku lat dziewiętnastu.
Rzadko widywano ją na ulicach miasta. Najczęściej były to wyprawy po zakupy do sklepu, na cmentarz lub do ogródka. Na specjalne okazje ubierała przepiękną czarną krynolinę z kloszem o średnicy prawie pięciu stóp, związywała włosy granatową wstążką a na głowę wkładała stylowy kapelusz w tym samym kolorze. W takim właśnie stroju pojawiła się w sklepie pani Josephine.
Uchylając drzwi wejściowe, młoda dama wpuściła wątły snop światła, który został stłamszony przez mrok ogarniający pomieszczenie. W środku było około dwudziestu osób, które krzątały się dookoła wystaw, lub siedziały przy olbrzymim stole. Eliza postawiła swoją satynową torebkę na jednej z półek, obok cynowego gasidła i świecznika z ledwo tlącymi się świecami. Podeszła do pani Volie, która stała w kącie na końcu pomieszczenia obok drewnianego zegara i bacznie obserwowała klientelę.
– Dzień doby Josephino – zwróciła się do niej Eliza.
– Witaj moja droga – odpowiedziała Josephine nie spuszczając wzroku z interesantów.
– Przyszłam po tę suknię.
Na te słowa Josephine Volie zapomniała o małym rozgardiaszu panującym w jej sklepie i przeniosła wzrok na Elizę.
– Kochanie, ale ta suknia jest niezwykle droga. Przyjechała prosto z Paryża.
– Wiem – odpowiedziała – tu jest cała kwota i skromny napiwek. Wręczyła właścicielce sklepu kopertę wypchaną pieniędzmi i uroczo się uśmiechnęła. Madame Volie zaniemówiła.
– Moja droga, po co ci ta suknia? Wychodzisz za mąż?
– Czy kobieta kupująca coś pięknego, zawsze musi być kobietą robiącą to dla mężczyzny? – odpowiedziała, po czym obie cicho się zaśmiały.
– Proszę cię, Josephino, zapakuj ją ładnie. Śpieszy mi się.
Eliza prędko zaniosła pakunek do domu. Przez dłuższą chwilę zwlekała z otwarciem, była bardzo podekscytowana. Z szuflady wyjęła krawieckie nożyce i ceremonialnie przecięła wstążkę na pudełku tak, jak to robi burmistrz miasta oddając jakiś obiekt do użytku. Gdy podniosła wieko jej oczom ukazała się rzecz nadzwyczajna. Eliza nie mogła powstrzymać łez. Na dnie tekturowego pudła leżała najpiękniejsza suknia na ziemi. Błękitna suknia. Nie był to jednak błękit, do którego przyzwyczajony jest ludzki wzrok. To był niebiański błękit, błękit wszechogarniający i wypełniający serce niesamowitymi emocjami. Nie czekając długo chwyciła kawałek pergaminu i naskrobała parę słów wiecznym piórem, po czym przebrała się w wymarzoną suknię. Otworzyła okno wychodzące na ulicę Miasta Śmierci i wzięła ostatni głęboki oddech powietrza wypełnionego wonią rozkładających się ciał i płonących zniczy. Stanęła na parapecie, zamknęła oczy i skoczyła.
Z łoskotem uderzyła o kostkę brukową. Woźnica widząc ciało na ulicy gwałtownie skręcił powozem w prawo. Koła pojazdu przemieliły cały ogródek, nie oszczędzając żadnej z roślin. Wokół zwłok pojawiła się gęsta czerwona plama, a po chwili zaczął się zbierać tłum gapiów. Eliza Roche popełniła samobójstwo.
To był kolejny wieczór spędzony w chłodni zakładu pogrzebowego Atropos. Młody czeladnik – Ichabod Barrie doskonale pamiętał pierwszy raz, kiedy zawitał tu na praktyki do Mistrza Cheniex’a.
Chłodnia znajdowała się głęboko pod ziemią, schodzili do niej ponad kwadrans. Po otwarciu ostatnich drzwi ujrzał olbrzymią hale. Przypominało to trochę magazyn portowy, ale było znacznie większe. Okien nie było, bo całość znajdowała się głęboko pod ziemią. Ściany pokryte były lodem, każdy wydech tworzył kłębki pary. Było tu około czterdzieści stołów, na większości leżały sine zwłoki, Mistrz wyjaśnił, że są one zwożone specjalnym mechanizmem z pokoju nr 27, do którego tylko on ma wstęp. Wracają potem znowu do pokoju nr 27 i tam są prowadzone ostatnie przygotowania przed ceremonią pogrzebową. Chłodnia wyglądała jak lodowa grota, a ciała na stołach jak nieszczęśnicy, którzy pobłądzili podczas zamieci.
Ichabod coraz bardziej odczuwał zmęczenie spowodowane napiętym planem dnia. Z przemyśleń wyrwał go głos dochodzący z głośników:
– Nr 14.
Chłopiec udał się w stronę stołu numer 14. Na stołach jak zwykle rezydował komplet sinych zwłok. Zanim wcisnął guzik, spojrzał na osobę, leżącą na stole…
– Nr 14 powiedziałem, co się dzieje chłopcze? – zapytał przez megafon Cheniex.
– Mistrzu! – krzyknął Ichabod. Echo poniosło jego głos wprost do głośników. – Mam prośbę!
– Prośbę? Jaką znowu prośbę?
– Czy mógłbym przygotować ciało ze stołu nr 14?
Antoine Cheniex przez długi czas nie wiedział, co powiedzieć i ten stan utrzymywał się w nim do momentu, w którym stanął przed swym uczniem.
– Dziecko, czy ty wiesz, o co mnie prosisz? – zapytał.
– Tak Mistrzu i bardzo chcę cię przeprosić za swoją zuchwałość. Wiem, że nie mam żadnego doświadczenia twoim zdaniem, jednak jestem przekonany, że przygotowałbym ją pięknie.
– Przygotowałbyś ją pięknie mówisz? Co zatem zrobiłbyś na samym początku?
– Na początku zdjąłbym z niej ubrania i biżuterię. Następnie wezmę się za spuszczanie krwi z jednoczesnym wprowadzaniem fluidu, i…
– Skąd to wszystko wiesz? – Cheniex nie krył zdziwienia.
– Wszystko wyczytałem z książek Mistrzu. Bardzo dużo czytam i bardzo to lubię.
- Książki to nie wszystko chłopcze.
- Nie zawiedziesz się Mistrzu! Przysięgam! – Cheniex nie był pewien, czy to co zamierza zrobić jest dobrym pomysłem, jednak wszelkie wątpliwości rozwiała determinacja chłopca.
– Dobrze zatem… mam tylko jedno pytanie. Dlaczego właśnie ją chcesz przygotować?
– Przypomina mi matkę. Nie miałem możliwości przygotować swojej matki, Mistrzu.
Cheniex przyniósł wszystkie potrzebne rzeczy do przygotowania zwłok do chłodni. Akcesoria mieściły się w trzech średniej wielkości torbach. Mistrz wręczył jeszcze skrawek papieru Ichabodowi i powiedział, że zmarła zostawiła to na biurku w mieszkaniu. Choć tekstu nie było dużo chłopiec przeczytał go kilka razy:
Postanowiłam popełnić samobójstwo. Żegnam wszystkie cienie, które o mnie pamiętały i pamiętają. Moja jedyna prośba jest taka, żebym w trumnie była ubrana w moją błękitną suknię.
Eliza Roche
Mistrz nagle zwrócił się do chłopca: – Nie będę ci przeszkadzać. Pracuj w skupieniu.
Po czym udał się z powrotem do pokoju nr 27. Ichabod w końcu został sam na sam ze zwłokami Elizy. Pomimo licznych obrażeń wyglądała wprost ślicznie. Była niemal identyczna jak jego matka – Rozalie. Chłopiec nachylił się nad nią i wyszeptał jej do ucha:
– Zrobię cię jeszcze piękniejszą niż byłaś.
Z DZIENNIKA ICHABODA BARRIE
Eliza Roche była piękna. Miała strasznie pokiereszowaną twarz… wyglądała jak zepsuta lalka. Musiałem jej pomóc. Wybrała sobie wspaniałą suknię, więc reszta musiała współgrać ze strojem. Przygotowując ją myślałem o matce.
Początek jest standardowy - ciało musi być rozebrane, pozbawione wszelkich dodatków (spinki, kolczyki, etc.). Zaczynam od fluidów. Robię kilkucentymetrowe nacięcie z prawej strony dołu szyi. To właśnie tam odnajdziemy najgrubszy odcinek żyły głównej i tętnicy. Są zaraz obok siebie - obie wykorzystam: jedną do wprowadzania roztworu fluidów (mieszanina formaldehydu, koagulantów i barwników), drugą do drenażu krwi z ciała. Sprawa jest prosta – do żyły i tętnicy podpinam kaniule (są to metalowe igły, zakończone wyjściem na wężyk).
Końcówka węża z kaniuli tętniczej ma swój początek przy maszynie do balsamowania - końcowka wężyka z kaniuli żylnej trafia do pojemnika na krew. Maszyna do balsamowania jest niczym innym, jak zbiornikiem z odczynnikami konserwującymi, do którego podłączony jest mechanizm pompujący – w tym wypadku ręczna pompką. Istotne jest ciśnienie - nie może być zbyt duże. Sprawa jest prosta - ciśnienie podawanego do tętnic roztworu powoduje wypieranie krwi, która kaniulą żylną wydostaje się z ciała. Co istotne - jeśli będą zatory lub jeśli ciało ma "nieszczelne" arterie lub żyły (głębokie rany, poważne defekty lub brak kończyn), będzie wyciek. W przypadku Pani Roche mamy do czynienia z udem i czaszką. Udo było dość mocno uszkodzone. Drogi krwi należało spiąć w najniższym punkcie. Do odłączonej w ten sposób kończyny fluidy dostarczyłem strzykawką - punktowo.
Przed iniekcją zaaplikowałem jeszcze środek rozcieńczający krew - likwiduje zatory. Podczas iniekcji ważne jest, by obserwować ciało i lekko masować kończyny.
Najcięższą częścią była twarz. Nos był lekko wgięty do środka, z niektórych nacięć wyszły ścięgna, na dodatek część potyliczna głowy była pęknięta. Jednak z twarzą poszło szybciej niż mi się wydawało, przy czym bardzo pomocne były druty, którymi zrobiłem „rusztowanie”. Zostaną już tam na stałe. Na początku nie wiedziałem jak się zabrać za czaszkę nie goląc pięknych, pachnących włosów Elizy, jednak i z tym sobie poradziłem.
Pozostaje jeszcze jama brzuszna - tu pojawia się "miecz balsamisty" - Trokar. Jest to potężna igła z końcówką na wężyk. Wężyk podłączony jest do rozdzielacza, do którego trafia wężyk z podciśnienia. Za pomocą trokara wysysam całą zawartość jelit. Aby uzyskać podciśnienie na trokarze stosujemy w Atropos, specjalny, robiony na zamówienie parowy hydroaspirator. Jest to nic innego jak odpowiedni zawór zwrotny, który pod wpływem przepływającej wody "podaje" podciśnienie i powoduje zasysanie powietrza przez trokar. Końcówka wężyka z trokara trafia do zbiornika na odpady lub odpływ. Igła zanurzona w jelita zasysa całą ich zawartość.
Wężyk jest grubszy niż przy iniekcji płynów. Igła ma średnio 40-60cm i zakończona jest ostrym grotem, którym przebijam skórę i dostaję się do jelit. Otwór po drenażu zatykam specjalną zatyczką z polietylenu.
Koniec dozowania fluidów ma miejsce w momencie całkowitego wypełnienia układu krwionośnego podawanym odczynnikiem.
Usuwam kaniule i podwiązuję tętnicę oraz żyłę. Zaszywam powstałą przy operacji ranę. Reszta jest mniej techniczna – zabezpieczam wszystkie otwory w ciele specjalnymi wacikami: otwory nosowe, gardło, pochwę, odbyt. Dopiero wtedy zabieram się do ogólnego mycia ciała, włosów, obcinania paznokci.
Aby zamknąć oczy na stałe, używam podkładek (plastikowe kształtki, które swoją chropowatą fakturą powodują przyleganie powiek do powierzchni tejże kształtki, są przeźroczyste, wkładane pod powiekę). Można użyć kleju, lub specjalnego nadmuchu ciepłym powietrzem (osusza to gałkę oczną, na którą następnie nakłada się powiekę), jednak te metody jakoś mi nie odpowiadają. Do zamknięcia ust używam Iniektora – specjalnego zszywacza. Przyrząd działa na zasadzie sprężynowej, przy odpowiednim nacisku blokada spuszcza ściśniętą sprężynę, która uwalnia tłok. Tłok w ułamku sekundy popycha końcówkę maszyny, do której doczepiony jest malutki grot ze stalowa żyłką. Jeden grot trafia w górne dziąsła, drugi w dolne. Domykam szczękę związując zagruntowane w ten sposób żyłki, jej nadmiar odcinam, a domknięte już usta odpowiednio układam.
Rany i ubytki załatwi wosk. Potrafi idealnie pokryć najgłębsze rany. W ognisko zasinienia robię mały zastrzyk fluidu, a na to nakładam lekki puder. Teraz muszę wrócić jeszcze na moment do głowy. Pomimo „rusztowań” wgniecenia są jeszcze widoczne, dlatego aby wypełnić ubytki stosuję sylikonowe odlewy. Doklejam je po prostu w odpowiednie miejsca. Wszystkie niedociągnięcia modeluję woskiem, niczym rzeźbiarz.
Na gotowe dzieło nakładam precyzyjny makijaż, jednak wcześniej ubieram panią Roche, w czym pomaga mi Mistrz. Suknia musiała wiele znaczyć dla zmarłej, więc staraliśmy się to robić najdelikatniej. Robię to przed malowaniem, dlatego, żeby nic się nie rozmazało. Na koniec zostają perfumy... w gablocie mamy akurat takie jakie podobały się mojej matce…
Po wszystkich zabiegach Eliza wyglądała jakby miała za chwilę wstać i wrócić do swoich codziennych obowiązków. Jej pogrzeb miał odbyć się na drugi dzień. Mistrz pozwolił mi pójść.
Pierwszy raz Ichabod przygotował zwłoki do ostatniej drogi w wieku szesnastu lat. Idąc na pogrzeb zastanawiał się nad swoją pracą i nad jej sensem. Nie mógł uwierzyć, że w chłodni spędził pięć godzin. Gdy wychodził, już świtało. Myślał tylko o tym, że jego praca będzie podziwiana wyłącznie przez ten moment, w którym trumna będzie otwarta. Jednak melancholia nie trwała długo. Po otwarciu trumny w kościele zrobiło się spore zamieszanie. Dwóch mężczyzn i trzy kobiety rzuciły się do ciała i chciały „wybudzać” biedną Elizę. Osoby siedzące w przednich ławach zaczęły szarpać i odciągać lamentujących i krzyczących „wybawicieli”. Ichabod widząc to czuł szczęście i po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Błękitna suknia Elizy Roche
Francja, rok 1759. Rouen, zwane również Miastem Śmierci.
Na ulicy de Crebeliene mieścił się wspaniały sklep z antykami i używanymi ubraniami. Prowadziła go wdowa, niejaka Josephine Volie, która całe swoje życie, podczas licznych podróży, zbierała przedmioty domowego użytku oraz wspaniałe suknie.
Wnętrze owego sklepu wyglądało przewspaniale. Pośrodku stał olbrzymi, owalny, mahoniowy stół, wysoki na około dwie i pół stopy, z ponad ośmiometrową średnicą blatu. Dookoła niego było przystawionych dwanaście krzeseł – ręcznie wykonane na specjalne zamówienie, pomalowane na czarno i z niesamowicie wysokimi oparciami, bogato zdobionymi rzeźbieniami, które przedstawiały nocne zwierzęta – kruki, nietoperze, sowy i wilki. Na stole znajdował się szydełkowy obrus zasłaniający cały blat, w całości wykonany przez matkę pani Volie – Eufemie. Nie mogło oczywiście zabraknąć porcelanowej zastawy i lamp nocnych. Te, tak samo jak i świeczniki ustawione na komodach wielkiego sklepu, ciągle świeciły jasnym i ciepłym blaskiem. To konieczność, ponieważ wszystkie okna były szczelnie zasłonięte czarnymi zasłonami, tak, że człowiek nie wiedział, czy nadal jest dzień, czy już zmierzcha. Jak wiadomo było w całym Rouen, Pani Volie cierpiała na światłowstręt. Podobno jej ostatni małżonek Gousuane nie oszczędzał swej lubej i gdy tylko wracał do domu z pijalni, fundował jej podróż do piekła, która odcisnęła na nieszczęsnej Josephine piętno na całe życie. Aby zapomnieć o wszelkich nieszczęściach i żeby zarobić na miejsce pochówku dla siebie i matki na Pont Neuf, otworzyła ów sklep z antykami.
Największe zyski sklep notował w niedziele, wtedy to bowiem przychodziło najwięcej kupujących. Ludzie mieli sporo wolnego czasu, a gustowne wnętrze dorobku pani Volie było najlepszym miejscem na spędzenie go w miłej i tajemniczej atmosferze. Oprócz mebli i ubrań można było także dostać filiżankę wybornej herbaty oraz maślane ciasteczka pieczone przez panią Eufemię. W jedną z tych niedziel do sklepu wybrała się Eliza Roche.
Eliza była skromną dziewczyną, znaną w mieście ze swego gołębiego serca i anielskiej urody. Mieszkała w kamienicy na de Pamerienne na czwartym piętrze. Uwielbiała pomagać starszym osobom i pielęgnować swój skromny ogródek, który zajmował mały skrawek ziemi między ruchliwą ulicą i ową kamienicą. To prześliczne miejsce było obsadzone z umiarem, kilkoma pospolitymi, drobnymi gatunkami, i sprawiało miłe wrażenie. Chamomilla suaveolens, Achillea millefolium, Artemisia vulgaris, Arctium tomentosum, Stellaria media, to tylko niektóre z roślin, co w normalnym krajobrazie nie wyróżniały się niczym, lecz u Elizy nabierały blasku i stanowiły nieodłączny element kolorowych piękności. Ogródek był jedynym miejscem w Rouen, które pobudzało wzrok i zmysły innymi kolorami niż odcienie czerni i szarości.
Mieszkańcy miasteczka zastanawiali się często nad życiem Elizy. Na przykład, bardzo intrygowała ich kwestia jej panieństwa. Dziewczyna o tak zjawiskowej urodzie już od dawna powinna mieć bogatego męża, jednak ona wciąż była sama, a miała już lat dwadzieścia osiem. Mawiano, że jej nieskalane lico onieśmiela wszystkich adoratorów, tak samo jak cudne oczy. W ich olbrzymich źrenicach można było utopić duszę i wcale tego nie żałować. Ludzie mawiali też, że jest leśną nimfą. W tym przekonaniu utwierdzał ich fakt, że rodzice Elizy byli nieznani. Od małego wychowywała się w sierocińcu znajdującym się na ulicy Chavannesa, który opuściła w wieku lat dziewiętnastu.
Rzadko widywano ją na ulicach miasta. Najczęściej były to wyprawy po zakupy do sklepu, na cmentarz lub do ogródka. Na specjalne okazje ubierała przepiękną czarną krynolinę z kloszem o średnicy prawie pięciu stóp, związywała włosy granatową wstążką a na głowę wkładała stylowy kapelusz w tym samym kolorze. W takim właśnie stroju pojawiła się w sklepie pani Josephine.
Uchylając drzwi wejściowe, młoda dama wpuściła wątły snop światła, który został stłamszony przez mrok ogarniający pomieszczenie. W środku było około dwudziestu osób, które krzątały się dookoła wystaw, lub siedziały przy olbrzymim stole. Eliza postawiła swoją satynową torebkę na jednej z półek, obok cynowego gasidła i świecznika z ledwo tlącymi się świecami. Podeszła do pani Volie, która stała w kącie na końcu pomieszczenia obok drewnianego zegara i bacznie obserwowała klientelę.
– Dzień doby Josephino – zwróciła się do niej Eliza.
– Witaj moja droga – odpowiedziała Josephine nie spuszczając wzroku z interesantów.
– Przyszłam po tę suknię.
Na te słowa Josephine Volie zapomniała o małym rozgardiaszu panującym w jej sklepie i przeniosła wzrok na Elizę.
– Kochanie, ale ta suknia jest niezwykle droga. Przyjechała prosto z Paryża.
– Wiem – odpowiedziała – tu jest cała kwota i skromny napiwek. Wręczyła właścicielce sklepu kopertę wypchaną pieniędzmi i uroczo się uśmiechnęła. Madame Volie zaniemówiła.
– Moja droga, po co ci ta suknia? Wychodzisz za mąż?
– Czy kobieta kupująca coś pięknego, zawsze musi być kobietą robiącą to dla mężczyzny? – odpowiedziała, po czym obie cicho się zaśmiały.
– Proszę cię, Josephino, zapakuj ją ładnie. Śpieszy mi się.
Eliza prędko zaniosła pakunek do domu. Przez dłuższą chwilę zwlekała z otwarciem, była bardzo podekscytowana. Z szuflady wyjęła krawieckie nożyce i ceremonialnie przecięła wstążkę na pudełku tak, jak to robi burmistrz miasta oddając jakiś obiekt do użytku. Gdy podniosła wieko jej oczom ukazała się rzecz nadzwyczajna. Eliza nie mogła powstrzymać łez. Na dnie tekturowego pudła leżała najpiękniejsza suknia na ziemi. Błękitna suknia. Nie był to jednak błękit, do którego przyzwyczajony jest ludzki wzrok. To był niebiański błękit, błękit wszechogarniający i wypełniający serce niesamowitymi emocjami. Nie czekając długo chwyciła kawałek pergaminu i naskrobała parę słów wiecznym piórem, po czym przebrała się w wymarzoną suknię. Otworzyła okno wychodzące na ulicę Miasta Śmierci i wzięła ostatni głęboki oddech powietrza wypełnionego wonią rozkładających się ciał i płonących zniczy. Stanęła na parapecie, zamknęła oczy i skoczyła.
Z łoskotem uderzyła o kostkę brukową. Woźnica widząc ciało na ulicy gwałtownie skręcił powozem w prawo. Koła pojazdu przemieliły cały ogródek, nie oszczędzając żadnej z roślin. Wokół zwłok pojawiła się gęsta czerwona plama, a po chwili zaczął się zbierać tłum gapiów. Eliza Roche popełniła samobójstwo.
To był kolejny wieczór spędzony w chłodni zakładu pogrzebowego Atropos. Młody czeladnik – Ichabod Barrie doskonale pamiętał pierwszy raz, kiedy zawitał tu na praktyki do Mistrza Cheniex’a.
Chłodnia znajdowała się głęboko pod ziemią, schodzili do niej ponad kwadrans. Po otwarciu ostatnich drzwi ujrzał olbrzymią hale. Przypominało to trochę magazyn portowy, ale było znacznie większe. Okien nie było, bo całość znajdowała się głęboko pod ziemią. Ściany pokryte były lodem, każdy wydech tworzył kłębki pary. Było tu około czterdzieści stołów, na większości leżały sine zwłoki, Mistrz wyjaśnił, że są one zwożone specjalnym mechanizmem z pokoju nr 27, do którego tylko on ma wstęp. Wracają potem znowu do pokoju nr 27 i tam są prowadzone ostatnie przygotowania przed ceremonią pogrzebową. Chłodnia wyglądała jak lodowa grota, a ciała na stołach jak nieszczęśnicy, którzy pobłądzili podczas zamieci.
Ichabod coraz bardziej odczuwał zmęczenie spowodowane napiętym planem dnia. Z przemyśleń wyrwał go głos dochodzący z głośników:
– Nr 14.
Chłopiec udał się w stronę stołu numer 14. Na stołach jak zwykle rezydował komplet sinych zwłok. Zanim wcisnął guzik, spojrzał na osobę, leżącą na stole…
– Nr 14 powiedziałem, co się dzieje chłopcze? – zapytał przez megafon Cheniex.
– Mistrzu! – krzyknął Ichabod. Echo poniosło jego głos wprost do głośników. – Mam prośbę!
– Prośbę? Jaką znowu prośbę?
– Czy mógłbym przygotować ciało ze stołu nr 14?
Antoine Cheniex przez długi czas nie wiedział, co powiedzieć i ten stan utrzymywał się w nim do momentu, w którym stanął przed swym uczniem.
– Dziecko, czy ty wiesz, o co mnie prosisz? – zapytał.
– Tak Mistrzu i bardzo chcę cię przeprosić za swoją zuchwałość. Wiem, że nie mam żadnego doświadczenia twoim zdaniem, jednak jestem przekonany, że przygotowałbym ją pięknie.
– Przygotowałbyś ją pięknie mówisz? Co zatem zrobiłbyś na samym początku?
– Na początku zdjąłbym z niej ubrania i biżuterię. Następnie wezmę się za spuszczanie krwi z jednoczesnym wprowadzaniem fluidu, i…
– Skąd to wszystko wiesz? – Cheniex nie krył zdziwienia.
– Wszystko wyczytałem z książek Mistrzu. Bardzo dużo czytam i bardzo to lubię.
- Książki to nie wszystko chłopcze.
- Nie zawiedziesz się Mistrzu! Przysięgam! – Cheniex nie był pewien, czy to co zamierza zrobić jest dobrym pomysłem, jednak wszelkie wątpliwości rozwiała determinacja chłopca.
– Dobrze zatem… mam tylko jedno pytanie. Dlaczego właśnie ją chcesz przygotować?
– Przypomina mi matkę. Nie miałem możliwości przygotować swojej matki, Mistrzu.
Cheniex przyniósł wszystkie potrzebne rzeczy do przygotowania zwłok do chłodni. Akcesoria mieściły się w trzech średniej wielkości torbach. Mistrz wręczył jeszcze skrawek papieru Ichabodowi i powiedział, że zmarła zostawiła to na biurku w mieszkaniu. Choć tekstu nie było dużo chłopiec przeczytał go kilka razy:
Postanowiłam popełnić samobójstwo. Żegnam wszystkie cienie, które o mnie pamiętały i pamiętają. Moja jedyna prośba jest taka, żebym w trumnie była ubrana w moją błękitną suknię.
Eliza Roche
Mistrz nagle zwrócił się do chłopca: – Nie będę ci przeszkadzać. Pracuj w skupieniu.
Po czym udał się z powrotem do pokoju nr 27. Ichabod w końcu został sam na sam ze zwłokami Elizy. Pomimo licznych obrażeń wyglądała wprost ślicznie. Była niemal identyczna jak jego matka – Rozalie. Chłopiec nachylił się nad nią i wyszeptał jej do ucha:
– Zrobię cię jeszcze piękniejszą niż byłaś.
Z DZIENNIKA ICHABODA BARRIE
Eliza Roche była piękna. Miała strasznie pokiereszowaną twarz… wyglądała jak zepsuta lalka. Musiałem jej pomóc. Wybrała sobie wspaniałą suknię, więc reszta musiała współgrać ze strojem. Przygotowując ją myślałem o matce.
Początek jest standardowy - ciało musi być rozebrane, pozbawione wszelkich dodatków (spinki, kolczyki, etc.). Zaczynam od fluidów. Robię kilkucentymetrowe nacięcie z prawej strony dołu szyi. To właśnie tam odnajdziemy najgrubszy odcinek żyły głównej i tętnicy. Są zaraz obok siebie - obie wykorzystam: jedną do wprowadzania roztworu fluidów (mieszanina formaldehydu, koagulantów i barwników), drugą do drenażu krwi z ciała. Sprawa jest prosta – do żyły i tętnicy podpinam kaniule (są to metalowe igły, zakończone wyjściem na wężyk).
Końcówka węża z kaniuli tętniczej ma swój początek przy maszynie do balsamowania - końcowka wężyka z kaniuli żylnej trafia do pojemnika na krew. Maszyna do balsamowania jest niczym innym, jak zbiornikiem z odczynnikami konserwującymi, do którego podłączony jest mechanizm pompujący – w tym wypadku ręczna pompką. Istotne jest ciśnienie - nie może być zbyt duże. Sprawa jest prosta - ciśnienie podawanego do tętnic roztworu powoduje wypieranie krwi, która kaniulą żylną wydostaje się z ciała. Co istotne - jeśli będą zatory lub jeśli ciało ma "nieszczelne" arterie lub żyły (głębokie rany, poważne defekty lub brak kończyn), będzie wyciek. W przypadku Pani Roche mamy do czynienia z udem i czaszką. Udo było dość mocno uszkodzone. Drogi krwi należało spiąć w najniższym punkcie. Do odłączonej w ten sposób kończyny fluidy dostarczyłem strzykawką - punktowo.
Przed iniekcją zaaplikowałem jeszcze środek rozcieńczający krew - likwiduje zatory. Podczas iniekcji ważne jest, by obserwować ciało i lekko masować kończyny.
Najcięższą częścią była twarz. Nos był lekko wgięty do środka, z niektórych nacięć wyszły ścięgna, na dodatek część potyliczna głowy była pęknięta. Jednak z twarzą poszło szybciej niż mi się wydawało, przy czym bardzo pomocne były druty, którymi zrobiłem „rusztowanie”. Zostaną już tam na stałe. Na początku nie wiedziałem jak się zabrać za czaszkę nie goląc pięknych, pachnących włosów Elizy, jednak i z tym sobie poradziłem.
Pozostaje jeszcze jama brzuszna - tu pojawia się "miecz balsamisty" - Trokar. Jest to potężna igła z końcówką na wężyk. Wężyk podłączony jest do rozdzielacza, do którego trafia wężyk z podciśnienia. Za pomocą trokara wysysam całą zawartość jelit. Aby uzyskać podciśnienie na trokarze stosujemy w Atropos, specjalny, robiony na zamówienie parowy hydroaspirator. Jest to nic innego jak odpowiedni zawór zwrotny, który pod wpływem przepływającej wody "podaje" podciśnienie i powoduje zasysanie powietrza przez trokar. Końcówka wężyka z trokara trafia do zbiornika na odpady lub odpływ. Igła zanurzona w jelita zasysa całą ich zawartość.
Wężyk jest grubszy niż przy iniekcji płynów. Igła ma średnio 40-60cm i zakończona jest ostrym grotem, którym przebijam skórę i dostaję się do jelit. Otwór po drenażu zatykam specjalną zatyczką z polietylenu.
Koniec dozowania fluidów ma miejsce w momencie całkowitego wypełnienia układu krwionośnego podawanym odczynnikiem.
Usuwam kaniule i podwiązuję tętnicę oraz żyłę. Zaszywam powstałą przy operacji ranę. Reszta jest mniej techniczna – zabezpieczam wszystkie otwory w ciele specjalnymi wacikami: otwory nosowe, gardło, pochwę, odbyt. Dopiero wtedy zabieram się do ogólnego mycia ciała, włosów, obcinania paznokci.
Aby zamknąć oczy na stałe, używam podkładek (plastikowe kształtki, które swoją chropowatą fakturą powodują przyleganie powiek do powierzchni tejże kształtki, są przeźroczyste, wkładane pod powiekę). Można użyć kleju, lub specjalnego nadmuchu ciepłym powietrzem (osusza to gałkę oczną, na którą następnie nakłada się powiekę), jednak te metody jakoś mi nie odpowiadają. Do zamknięcia ust używam Iniektora – specjalnego zszywacza. Przyrząd działa na zasadzie sprężynowej, przy odpowiednim nacisku blokada spuszcza ściśniętą sprężynę, która uwalnia tłok. Tłok w ułamku sekundy popycha końcówkę maszyny, do której doczepiony jest malutki grot ze stalowa żyłką. Jeden grot trafia w górne dziąsła, drugi w dolne. Domykam szczękę związując zagruntowane w ten sposób żyłki, jej nadmiar odcinam, a domknięte już usta odpowiednio układam.
Rany i ubytki załatwi wosk. Potrafi idealnie pokryć najgłębsze rany. W ognisko zasinienia robię mały zastrzyk fluidu, a na to nakładam lekki puder. Teraz muszę wrócić jeszcze na moment do głowy. Pomimo „rusztowań” wgniecenia są jeszcze widoczne, dlatego aby wypełnić ubytki stosuję sylikonowe odlewy. Doklejam je po prostu w odpowiednie miejsca. Wszystkie niedociągnięcia modeluję woskiem, niczym rzeźbiarz.
Na gotowe dzieło nakładam precyzyjny makijaż, jednak wcześniej ubieram panią Roche, w czym pomaga mi Mistrz. Suknia musiała wiele znaczyć dla zmarłej, więc staraliśmy się to robić najdelikatniej. Robię to przed malowaniem, dlatego, żeby nic się nie rozmazało. Na koniec zostają perfumy... w gablocie mamy akurat takie jakie podobały się mojej matce…
Po wszystkich zabiegach Eliza wyglądała jakby miała za chwilę wstać i wrócić do swoich codziennych obowiązków. Jej pogrzeb miał odbyć się na drugi dzień. Mistrz pozwolił mi pójść.
Pierwszy raz Ichabod przygotował zwłoki do ostatniej drogi w wieku szesnastu lat. Idąc na pogrzeb zastanawiał się nad swoją pracą i nad jej sensem. Nie mógł uwierzyć, że w chłodni spędził pięć godzin. Gdy wychodził, już świtało. Myślał tylko o tym, że jego praca będzie podziwiana wyłącznie przez ten moment, w którym trumna będzie otwarta. Jednak melancholia nie trwała długo. Po otwarciu trumny w kościele zrobiło się spore zamieszanie. Dwóch mężczyzn i trzy kobiety rzuciły się do ciała i chciały „wybudzać” biedną Elizę. Osoby siedzące w przednich ławach zaczęły szarpać i odciągać lamentujących i krzyczących „wybawicieli”. Ichabod widząc to czuł szczęście i po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech.