12-01-2011, 21:40
Jest to opowiadanie, nad którym aktualnie pracuję. Proszę nie szczędzić mi słów krytyki, bo tylko pod twardą ręką (a w sumie okiem) zdołam się czegoś nauczyć. Życzę przyjemnej lektury.
- Ja pierdolę, dawno nie miałem tak kiepskiego kontrahenta - sapnął charkotliwie Lewy kryjąc się w ciemnej i wilgotnej klatce schodowej. Absurdalnie, pomimo sytuacji w jakiej się znalazł, z uciechą zauważył, że nie śmierdzi moczem.
Chociaż odrobina szczęścia w nieszczęściu, pomyślał, osunął się niemal bezwładnie po brudnej ścianie i nasłuchiwał. Zarówno pościgu, jak i tego, czy jakiegoś mieszkańca nie zainteresowały podejrzane hałasy. Nic jednak nie naruszyło zbytnio nocnej ciszy i jako, że chwilowo nie skupiała się na nim niczyja uwaga postanowił ocenić jak mocno oberwał.
Kula, która trafiła go w lewą nogę to w sumie nic wartego uwagi. Ledwo otarła się o mięśnie i pomknęła dalej, rana zaczęła się już nawet goić. Gorzej było z lewym ramieniem. Wyglądało jakby przeżuł je niedźwiedź. Albo nawet kilka pod rząd. My przynajmniej trzymamy się naszych diabelnych zasad, pomyślał gorzko. Nie żeby użytkowanie wody święconej było jakkolwiek sankcjonowane przez polskie prawo, ale pocisk rozpryskowy, którym dostał o mało nie pozbawił go ramienia. Mógł mieć więc odrobinę żalu do ludzkości. Zdjął płaszcz, usiadł na nim ostrożnie, po czym urwał prawe ramię koszuli i wspomagając się zębami obwiązał lewe ramię prowizoryczną opaską uciskową. Może i to ciało jest pod wieloma względami lepsze od ludzkiego, dodatkowo wspomagane diabelskimi mocami Lewego, ale ma swoje ograniczenia. Straci za dużo krwi, ciało umrze, a on sam wróci do bazy z niewykonanym zadaniem i koniecznością spisania wyczerpującego raportu.
- Już chyba wolę powolne zdychanie tutaj – mruknął i wyjął z kieszeni paczkę papierosów „Death”. Włożył jednego do ust, odpalił, zaciągnął się i powoli wypuścił z płuc. Ból nieco zelżał. Przyglądał się opakowaniu, aż jego wzrok zatrzymał się na dacie produkcji – marzec 1990.
- No, no. Mam nadzieję, że starzałyście się jak dobre wino – rzekł cicho w kierunku paczki i pogrążył się w rozmyślaniach co jakiś czas zaciągając się i nasłuchując.
W sumie nie dziwiła go reakcja Leszczańskiego, ale w jaki sposób udało mu się skontaktować ze Białymi i nakręcić ich do ratowania jego biednej duszyczki nie miał pojęcia. Druga rzecz była mu wprawdzie obojętna, ale intrygowała go. Nie był to przecież człowiek religijny, praktykujący, albo chociażby dobry, raczej nie modliłby się za niego jakikolwiek święty, nie wspominając o tym, że podpisał cyrograf z diabłem. Gorsza była pierwsza, gdyż podejrzewał, że być może dorobił się drugiego ogona, obok własnego, zakończonego gładką kępką czarnych włosów. Skarcił się w myślach za swoją piekielną niedbałość, mógł to wszystko przewidzieć, i nie musiałby ukrywać się teraz w zimnej bramie rozważając, czy przez najbliższe trzydzieści minut wykrwawi się, czy może jednak nie. Podszedł do tej sprawy zbyt nieroztropnie. Tak jak szczur zagoniony w kąt atakuje w ostatecznej furii, tak Leszczański przystąpił do desperackiej obrony tego, co w końcu zrozumiał, że ma najcenniejsze – duszy. Poszarpane ramię zregeneruje się najszybciej za tydzień, ale nic nie szkodzi. Nim to nastąpi, będzie miał już gotowy plan działania.
Musi to dobrze rozegrać, bo jak nie... Wzdrygnął się na myśl o stertach papierzysk. Ta sprawa nie ma prawa pójść nie po jego myśli.
Wyjął telefon i wybrał numer do Rogera. Był to diabeł na stale zainstalowany w Szczecinie. Do każdego większego miasta jest przydzielonych co najmniej kilku działających w różnych sektorach. Broszką Rogera była polityka. Ktoś w końcu musi pilnować, żeby przypadkiem nie zdziałali za dużo dobrego, albo nie zdefraudowali za mało pieniędzy.
Chwilę trwało, nim udało mu się nawiązać połączenie. Po kilkunastu sekundach w słuchawce odezwał się zmęczony głos.
- Ahoj.
- Cześć Roger, to ja Lewy. Potrzebuję pomocy.
- Czy nie mógłbyś potrzebować pomocy o jakiejś normalnej porze, a nie o powiedzmy: trzeciej nad ranem? - mruknął gniewnie Roger.
- Niestety, to niezależne ode mnie – Lewy zaśmiał się cicho w słuchawkę. - Potrzebuję się zadekować u ciebie na parę dni. Powiedzmy, że miałem mały wypadek.
- Jaki cholerny wypadek?!
Był rozdrażniony, ale Lewy słyszał, że jest już rozbudzony i krząta się po pokoju.
- Opowiem ci, jak będziemy u ciebie.
- Dobra, gdzie mam wpaść?
- Gocław.
- O kurwa - kwituje krótko Roger.
- Za ile możesz tu być? - zapytał Lewy ignorując jego błyskotliwą uwagę.
- Daj mi dwadzieścia minut.
Lewy rozłączył się i schował komórkę. Nie podziękował, bo dobrze wiedział, że gdyby nie to, że ten sukinsyn ma u niego dług, to pozwoliłby mu zdechnąć tutaj, albo w porywie łaski przybyłby po niego dopiero nad ranem.
Teraz spokojnie zapalił kolejnego papierosa i cierpliwie czekał.
Lewy
- Ja pierdolę, dawno nie miałem tak kiepskiego kontrahenta - sapnął charkotliwie Lewy kryjąc się w ciemnej i wilgotnej klatce schodowej. Absurdalnie, pomimo sytuacji w jakiej się znalazł, z uciechą zauważył, że nie śmierdzi moczem.
Chociaż odrobina szczęścia w nieszczęściu, pomyślał, osunął się niemal bezwładnie po brudnej ścianie i nasłuchiwał. Zarówno pościgu, jak i tego, czy jakiegoś mieszkańca nie zainteresowały podejrzane hałasy. Nic jednak nie naruszyło zbytnio nocnej ciszy i jako, że chwilowo nie skupiała się na nim niczyja uwaga postanowił ocenić jak mocno oberwał.
Kula, która trafiła go w lewą nogę to w sumie nic wartego uwagi. Ledwo otarła się o mięśnie i pomknęła dalej, rana zaczęła się już nawet goić. Gorzej było z lewym ramieniem. Wyglądało jakby przeżuł je niedźwiedź. Albo nawet kilka pod rząd. My przynajmniej trzymamy się naszych diabelnych zasad, pomyślał gorzko. Nie żeby użytkowanie wody święconej było jakkolwiek sankcjonowane przez polskie prawo, ale pocisk rozpryskowy, którym dostał o mało nie pozbawił go ramienia. Mógł mieć więc odrobinę żalu do ludzkości. Zdjął płaszcz, usiadł na nim ostrożnie, po czym urwał prawe ramię koszuli i wspomagając się zębami obwiązał lewe ramię prowizoryczną opaską uciskową. Może i to ciało jest pod wieloma względami lepsze od ludzkiego, dodatkowo wspomagane diabelskimi mocami Lewego, ale ma swoje ograniczenia. Straci za dużo krwi, ciało umrze, a on sam wróci do bazy z niewykonanym zadaniem i koniecznością spisania wyczerpującego raportu.
- Już chyba wolę powolne zdychanie tutaj – mruknął i wyjął z kieszeni paczkę papierosów „Death”. Włożył jednego do ust, odpalił, zaciągnął się i powoli wypuścił z płuc. Ból nieco zelżał. Przyglądał się opakowaniu, aż jego wzrok zatrzymał się na dacie produkcji – marzec 1990.
- No, no. Mam nadzieję, że starzałyście się jak dobre wino – rzekł cicho w kierunku paczki i pogrążył się w rozmyślaniach co jakiś czas zaciągając się i nasłuchując.
W sumie nie dziwiła go reakcja Leszczańskiego, ale w jaki sposób udało mu się skontaktować ze Białymi i nakręcić ich do ratowania jego biednej duszyczki nie miał pojęcia. Druga rzecz była mu wprawdzie obojętna, ale intrygowała go. Nie był to przecież człowiek religijny, praktykujący, albo chociażby dobry, raczej nie modliłby się za niego jakikolwiek święty, nie wspominając o tym, że podpisał cyrograf z diabłem. Gorsza była pierwsza, gdyż podejrzewał, że być może dorobił się drugiego ogona, obok własnego, zakończonego gładką kępką czarnych włosów. Skarcił się w myślach za swoją piekielną niedbałość, mógł to wszystko przewidzieć, i nie musiałby ukrywać się teraz w zimnej bramie rozważając, czy przez najbliższe trzydzieści minut wykrwawi się, czy może jednak nie. Podszedł do tej sprawy zbyt nieroztropnie. Tak jak szczur zagoniony w kąt atakuje w ostatecznej furii, tak Leszczański przystąpił do desperackiej obrony tego, co w końcu zrozumiał, że ma najcenniejsze – duszy. Poszarpane ramię zregeneruje się najszybciej za tydzień, ale nic nie szkodzi. Nim to nastąpi, będzie miał już gotowy plan działania.
Musi to dobrze rozegrać, bo jak nie... Wzdrygnął się na myśl o stertach papierzysk. Ta sprawa nie ma prawa pójść nie po jego myśli.
Wyjął telefon i wybrał numer do Rogera. Był to diabeł na stale zainstalowany w Szczecinie. Do każdego większego miasta jest przydzielonych co najmniej kilku działających w różnych sektorach. Broszką Rogera była polityka. Ktoś w końcu musi pilnować, żeby przypadkiem nie zdziałali za dużo dobrego, albo nie zdefraudowali za mało pieniędzy.
Chwilę trwało, nim udało mu się nawiązać połączenie. Po kilkunastu sekundach w słuchawce odezwał się zmęczony głos.
- Ahoj.
- Cześć Roger, to ja Lewy. Potrzebuję pomocy.
- Czy nie mógłbyś potrzebować pomocy o jakiejś normalnej porze, a nie o powiedzmy: trzeciej nad ranem? - mruknął gniewnie Roger.
- Niestety, to niezależne ode mnie – Lewy zaśmiał się cicho w słuchawkę. - Potrzebuję się zadekować u ciebie na parę dni. Powiedzmy, że miałem mały wypadek.
- Jaki cholerny wypadek?!
Był rozdrażniony, ale Lewy słyszał, że jest już rozbudzony i krząta się po pokoju.
- Opowiem ci, jak będziemy u ciebie.
- Dobra, gdzie mam wpaść?
- Gocław.
- O kurwa - kwituje krótko Roger.
- Za ile możesz tu być? - zapytał Lewy ignorując jego błyskotliwą uwagę.
- Daj mi dwadzieścia minut.
Lewy rozłączył się i schował komórkę. Nie podziękował, bo dobrze wiedział, że gdyby nie to, że ten sukinsyn ma u niego dług, to pozwoliłby mu zdechnąć tutaj, albo w porywie łaski przybyłby po niego dopiero nad ranem.
Teraz spokojnie zapalił kolejnego papierosa i cierpliwie czekał.