06-01-2011, 20:15
ROZDZIAŁ 1 „Pyzula”
Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Miałam nieco ponad siedem lat. Były wakacje, a ja niedługo miałam po raz pierwszy pójść do szkoły. Końcówka sierpnia była wyjątkowo słoneczna, powietrze przesycone było zapachem kwiatów z okolicznych klombów, ptaki śpiewały, przed blokiem słychać było radosny śmiech dzieci. Postanowiłam wyjść na dwór z nowym rowerem, żeby pokazać go koleżankom, które wróciły z wakacji. Niestety, na placu nie było wielu dziewczynek. Byli za to oni: grupa chłopców z osiedlowej podstawówki, którzy od razu zauważyli mój nowy pojazd.
- Pyzula! – krzyknął najwyższy – Skąd masz takie kolorowe coś? – zaśmiał się, a inni mu zawtórowali.
Łzy napłynęły mi do oczu, ale chwyciłam mocniej kierownicę i pociągnęłam rower w kierunku boiska do koszykówki. Starałam się iść pewnie, z lekko podniesioną głową, zupełnie jakbym nie usłyszała drwiny w jego głosie.
- Zadałem pytanie, Pyzula.
A jednak nie odpuścił. W dwóch susach znalazł się przy mnie i wyszarpnął mi kierownicę. Bałam się nawet na niego spojrzeć, a co dopiero odpowiedzieć na zaczepkę.
- Pyzula! – wrzasnął i pchnął mój rower na ziemię.
Zacisnęłam powieki, żeby nie rozpłakać się przy nim. Nie mogłam dać się sprowokować. Nigdy niczego mu nie zrobiłam, a jednak znęcał się nade mną i sprawiało mu to nieopisaną radość.
- Hej, Marcin! Daj jej spokój! – usłyszałam głos Ani z drugiej klatki.
Stała przy płocie placu zabaw i patrzyła to na mnie, to na niego.
- Odpuść jej! Choć, idziemy na rolki – mała, piegowata Kamila wstała z huśtawki i podeszła do nas.
- Pyzula, sieroto! – Marcin nie mógł jednak odpuścić sobie żadnej złośliwości.
Patrzył na mnie lekceważąco, a w jego dużych, zmrużonych, ciemnych oczach widziałam gniew. I zazdrość.
- Przestań – Kama złapała go za rękę i pociągnęła w stronę trzepaka.
- Sieroto! – wrzasnął jeszcze, obracając się przez ramię.
Walcząc ze łzami, pochyliłam się i podniosłam rower. Miał wgnieciony błotnik i obdrapaną kierownicę. Z ramy odprysnął kawałek farby. Poczułam dreszcze na myśl o reakcji wuja, gdy zobaczy, w jakim stanie jest prezent, jaki sprawił mi z okazji pierwszego dnia szkoły. Od razu przeszła mi ochota na chwalenie się, więc skierowałam się z powrotem do klatki. Dobiegł mnie jednak głośny śmiech Marcina.
- Już idziesz? – krzyczał – Ty ofiaro! – na chwilę się odwróciłam, a on wyrwał się koleżance i podążył w moją stronę – Skąd masz ten śmieszny rowerek, co? – zapytał, chwytając kierownicę, ale tym razem trzymałam ją mocno – Od mamusi? - zbliżył twarz do mojej – Od mamusi, który nie jest twoja?
- Marcin!!! – zawołała na cały plac Kamila, a Ania zakryła usta dłonią – Marcin, przestań!
- Niech się dowie – cedził każde słowo – Niech wie, kim jest. Podrzutkiem. Sierotą!
- Marcin – usłyszałam nagle za sobą niski, chłopięcy głos – Już wystarczy.
Odwróciłam się. Stał za mną i w skupieniu wpatrywał się w mojego oprawcę. Wielki jak na swój wiek, w jakiejś pogniecionej czarnej koszulce i lekko przekrzywionych okularach.
- Ty nie jesteś jej córką. Nie jesteś jej dzieckiem – powiedział jeszcze Marcin, wykrzywiając usta w złośliwym uśmiechu - Jesteś nikim, Pyzula.
- Powiedziałem, że wystarczy – podniósł głos i położył mi swoją grubą, trochę brudną od klombowej ziemi dłoń na moim ramieniu.
Strąciłam jego rękę, rzuciłam rower na ziemię i pobiegłam w stronę klatki. Z płaczem wpadłam do mieszkania, a z kuchni wychyliła się przestraszona Musia.
- Co się stało, Milu? – zapytała – Przewróciłaś się? – posadziła mnie na taborecie w kuchni i klęknęła obok.
Długo nie mogłam się uspokoić, jak zawsze po starciu z Marcinem z bloku obok. Gdy trochę się uspokoiłam, spojrzałam na Musię. Patrzyła na mnie z troską, trzymając ręce na moich ramionach. Musiałam od niej usłyszeć tylko jedno: że Marcin kłamał.
- On… on powiedział… że ja… że nie jestem wasza! – krzyknęłam przez łzy, a Musia gwałtownie wstała – On tak powiedział…
- Kto, dziecko?
- Marcin! Marcin Dąbrowski!
Stała pośrodku kuchni, patrząc w okno. Jej mina nie zdradzała żadnych emocji. Wytarłam nos w wyjętą z kieszeni lekko pogniecioną chusteczkę i ponownie spojrzałam na Musię.
Wpadające przez okno promienie oświetlały jej nieruchomą twarz. Zaczęłam się zastanawiać, o czym teraz myśli. Zdawała się zastanawiać nad odpowiedzią. Skoro Marcin kłamał, powinna po prostu mnie uspokoić, przytulić, a potem iść do jego matki, która podlewała kwiaty na klombach i naskarżyć na Marcina. Jednak nadal milczała. W mojej głowie pojawił się wówczas absurdalny pomysł, że Marcin… mógł mówić prawdę.
- Musia. On żartował, prawda? – zapytałam cicho.
Dopiero po dłuższej chwili przeniosła na mnie wzrok. W tym samym momencie w drzwiach kuchni stanęli wuj Konrad i ciocia Agata.
Mieszkaliśmy u nich, odkąd nasz ojciec zginął w wypadku, gdy byłam bardzo mała. Ciocia była wspaniała, pracowała w szkole, uczyła angielskiego. Była moja chrzestną i zawsze stawała po mojej stronie, gdy wuj na mnie krzyczał. Jego nie lubiłam w ogóle i czułam, że nasza obecność wcale nie jest mu na rękę. Wtargnęliśmy w jego poukładane życie i wywróciliśmy je do góry nogami.
Teraz przetarł oczy i popatrzył na nas trochę nieprzytomnym wzrokiem.
- Nawet odespać dyżuru nie można w tym domu! Co tu się wyprawia? – spytał niby mnie, niby Musię.
Ciocia Agata podeszła do nas i położyła mi swoją ciepłą dłoń na ramieniu, którym wciąż wstrząsał szloch.
- Przewróciłaś się na dworze, kochanie? – zapytała.
- Nie… ja… bo Marcin powiedział… - znów łzy napłynęły mi do oczu – Powiedział, że jestem sierotą. Że nie jestem córką Musi i taty. Wszyscy na podwórku wiedzieli. Wszyscy tylko nie ja.
W kuchni zapadła cisza. Ciocia, wciąż trzymając rękę na moim ramieniu patrzyła na wuja, wuj na Musię. Musia wpatrywała się w okno. Już wiedziałam.
- Co to za bzdury w ogóle? Gdzie masz rower? – zapytał wuj po chwili.
- Zostawiłam na dworze. Uciekłam.
Pohamował się, żeby na mnie nie krzyknąć. Widziałam to, po jego zaciśniętych pięściach.
- Wytrzyj się. Zaraz wrócę, to porozmawiamy.
Wyszedł do przedpokoju i po chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Sowa wuja dały mi jeszcze cień nadziei. Oni jednak nie zamierzali dłużej kłamać. Przegrali z osiedlowymi plotkami i musieli powiedzieć mi prawdę.
Tego dnia dowiedziałam się, że nie jestem rodzoną córką Iwony i Piotra Kalinowskich. Że Marianna i Pio-trek nie są moim rodzeństwem. Że jestem podrzutkiem, tak jak mówił Marcin.
Nie, nigdy nie mieszkałam w domu dziecka. Moi prawdziwi rodzice byli biedni, nie mieli za co mnie wychować. Znajoma wuja ze szpitala opowiedziała mu ich historię.
- Co mieli zrobić? – wzruszył ramionami, bawiąc się łyżeczką z cukiernicy, która stała na stole.
Ciocia stała za nim i patrzyła na mnie w milczeniu.
- Wszyscy wiedzieliśmy w jakiej są sytuacji. My nie mogliśmy im pomóc. Ciocia nie miała pracy, ja dopiero zaczynałem w pogotowiu. Iwona i Piotr mieszkali na wsi, mieli dom, pracę.
- Marianna miała dopiero dwa lata – wtrąciła cicho Musia - Postanowiliśmy pomóc tym ludziom. Później urodził się Piotr. Nie planowaliśmy tylu dzieci. Widocznie los chciał inaczej.
Patrzyłam na nich w milczeniu. Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Siedziałam na krześle z nogami podciągniętymi pod brodę. Byłam wtedy małą, kompletnie zagubioną dziewczynką, szykanowaną przez bandę osiedlowych chuliganów. Teraz dowiadywałam się, że moi rodzice, tak naprawdę nie są moimi rodzicami. Nie wiedziałam już, kto tak naprawdę jest po mojej stronie, komu mogę zaufać…
- Pamiętaj, że to, że mama cię nie urodziła, nie ma żadnego znaczenia – powiedziała ciocia Agata – Ko-chamy cię wszyscy tak samo, jak Mariankę i Piotrka.
- Byliśmy i jesteśmy rodziną – dodał wuj Konrad - Rozumiesz?
- Rozumiem – kiwnęłam głową.
- Porozmawiamy o tym, jak podrośniesz – wuj stał z kuchennego taboretu - Wtedy będziesz rozumiała jeszcze więcej.
Od tamtego dnia minęło prawie siedemnaście lat, a do obiecanej rozmowy nigdy nie doszło. Mimo iż czułam się w domu wujostwa w miarę bezpiecznie, nie pomogło mi to uciec od mojego przeznaczenia, którym było bezpowrotne, mógłby się wydawać, utracenie spokoju.
Nerwicę zdiagnozowano u mnie na początku podstawówki. Byłam bardzo drażliwym, trochę zalęknionym dzieckiem. Denerwowałam się z byle powodu, nie potrafiłam usiedzieć spokojnie na lekcji, wszystko wyprowadzało mnie z równowagi, nie umiałam się skupić, skoncentrować, ani zjednać sobie przyjaciół. Całe podwórko wiedziało, ze jestem podrzutkiem, nie radziłam sobie z piętnem, z jakim przyszło mi się zmierzyć w tak młodym wieku. Z dnia na dzień było coraz gorzej, nie mogłam się odnaleźć wśród ludzi. Nie chciałam żyć z nimi. Drażnili mnie i nie potrafili zaakceptować.
Wolałam być sama. Wtedy zawsze stawałam się tym, kim chciałam być. Wyobrażałam sobie swoich prawdziwych rodziców: to, jacy są, jak wyglądają, jak mówią. Byłam ich bardzo ciekawa, ale nie wiedziałam na ich temat kompletnie niczego. Próbowałam co prawda zagadnąć na ten temat Musię, gdy zaczynałam liceum, ale nie chciała mi powiedzieć nic konkretnego.
- Nie znałam tych ludzi, Milenko – zajęta obieraniem warzyw na obiad, nawet na mnie nie spojrzała – Jeśli będziesz ich chciała odnaleźć, kiedy będziesz dorosła, oczywiście pomożemy ci. A teraz nastaw proszę pranie, bo ja mam pełne ręce roboty.
Zawsze ucinali temat, a ja nigdy nie naciskałam. Zawsze byłam grzeczną, trochę zalęknioną dziewczyną. Może dlatego banda Marcina tak bezkarnie się na mnie wyżywała.
Byłam wtedy w pierwszej klasie liceum. Do szkoły dojeżdżałam tramwajem i zawsze w piątki spotykałam się na przystanku z Marianną. Była w klasie maturalnej, zupełnie tak, jak Marcin. Dzięki temu znałam jego plan i wiedziałam w jakich godzinach może kręcić się po osiedlu. Wiedziałam, że nie wagaruje, miał zbyt surową i na dodatek chorą matkę, żeby jeszcze dostarczać jej zmartwień i powodów do awantur. Gdy tylko kończył wcześniej próbowałam niezauważona przemykać osiedlem, jak najszybciej.
Tamtego piątku Marianna musiała skończyć jakiś ważny projekt z biologii i kazała mi wracać samej. Jechał tym samym tramwajem, z kolegami. Wcisnęłam się w kąt wagonu, ale i tak mnie wypatrzyli. Ruszyłam z przystanku, ile sił w nogach. Dopadłam drzwi klatki i pośpiesznie zaczęłam szukać kluczy w plecaku. Słyszałam, że Marcin jest coraz bliżej…
- Marianna, no tak… niezła, hmn… laska się z niej zrobiła – stanął ze znajomymi tuż za mną.
Najwidoczniej miał zamiar pastwić się nad Pyzulą.
- Racja, wyładniała przez wakacje – mruknął najgrubszy, Tadek, który mieszkał pod nami.
- Co ci chodzi po głowie? – zapytał inny.
- Nic specjalnego.
Czułam na sobie wzrok Marcina, gdy usiłowałam wcelować kluczem do zamka.
- Mówię tylko, że niezła jest i chętnie bym się… hmn… zabawił w jej towarzystwie – zaśmiał się, a koledzy mu zawtórowali - Marianna to już kobieta, bo ta tutaj… - wskazał lekceważąco na mnie – To taka bardziej… nieciekawa sztuka. Do tego wariatka. Chora psychicznie i tyle.
Mocno szarpnęłam drzwi i wpadłam do środka, żegnana głośnym śmiechem chłopaków.
Płakałam tego popołudnia dość długo, aż do powrotu Musi z pracy. Dowiedziałam się, co tak naprawdę myśli o mnie Marcin Dąbrowski. Mimo tego, jak bardzo mnie krzywdził, musiałam przyznać, że wyrósł na niezwykle przystojnego chłopaka. Kochało się w nim pół osiedla, a on sprytnie to wykorzystywał. Miał dziewiętnaście lat i uważał, że cały świat należy do niego. Imponował mi. Chyba najbardziej dlatego, że był taki niezależny, beztroski i śmiały. Wiedziałam jednak, kim dla niego jestem: nieciekawą sztuką. Marcin kochał się z Mariance, jak się później okazało, już od wielu lat. Ona jednak kompletnie go ignorowała.
Tak samo jak ignorowała jego zaczepki wobec mnie, kiedy szłyśmy razem.
- Marianna, kochanie! Pójdziemy do kina? – wrzeszczał za nią kiedyś, gdy wracałyśmy z zakupów – Tylko pasztecik zostaw w domu! Pyzula jest za mała na film, na który chcę cię zabrać!
Marianna tylko przyspieszała kroku, ale czułam, że imponuje jej zachowanie Marcina.
Mi jego banda nie dawała spokoju przez całe liceum. Byłam Pyzulą, podrzutkiem, sierotą, bękartem… Wyzywali mnie, szturchali, zabierali plecak, wysypywali z niego wszystkie książki w szkolnej toalecie. Wracałam do domu z płaczem, mimo swoich nastu lat. Nie umiałam się im przeciwstawić. Wyśmiewali się z moich napadów lęku, straszyli, poniżali. Byłam na skraju wyczerpania.
Zaczęłam mieć problemy z żołądkiem, co rano przed wyjściem do szkoły bolał mnie brzuch, a wieczorami długo nie mogłam zasnąć. Zdarzały mi się bezsenne noce. Byłam niewyspana i drażliwa. Denerwowałam się z byle powodu, napady lęku pojawiały się coraz częściej. Czułam się wyalienowana ze społeczeństwa, obojętnie gdzie się znajdowałam: w domu, w szkole, przed blokiem.
W klasie maturalnej trafiłam do szkolnego psychologa po tym, jak miałam napad lęku w sali od matematyki. Wydawało mi się, że ktoś chodzi po korytarzu i zaraz wtargnie do klasy. Słyszałam jego głośne kroki. Wiedziałam, że pewnie jest to Marcin. Nie mogłam skupić się na pisanej klasówce. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje. Czułam, że coś się zbliża i ogarnął mnie niesamowicie realny i paraliżujący strach. W pewnym momencie wstałam z krzesła i zrzuciłam wszystko, co leżało na ławce, na podłogę. Nauczycielka poderwała się z miejsca, a inni uczniowie spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- On tu jest! – wrzasnęłam, kompletnie nie panując nad sobą.
Trzęsłam się przy tym jak w febrze i nie potrafiłam uspokoić własnych nerwów i zapanować nad strachem.
- Milena, wszystko w porządku? – zapytała mnie w pewnej chwili matematyczka.
- Idzie tu! Słyszę go!
- Kto idzie, Milena? – dociekała nauczycielka, ale ja jej nie słuchałam.
Wybiegłam z klasy, potem ze szkoły. Bez kurtki, mimo iż był listopad. Biegłam przez boisko i wtedy usłyszałam go po raz pierwszy. Rozejrzałam się, ale byłam na ośnieżonej płycie zupełnie sama. Słyszałam go wyraźnie, ale nie mogłam zrozumieć. Usiadłam na śniegu i dotknęłam rękami ziemi. Biały puch wydawał mi się ciepły, wszystko wydawało mi się inne, dziwne. Zamknęłam oczy i postarałam się skupić. Nadal nie rozumiałam, co do mnie mówi. Czułam, ze twarz mi płonie. Przyłożyłam do niej zimne od śniegu dłonie. Nadal mówił, szeptał złowrogo. To był najstraszniejszy głos, jaki w życiu słyszałam. Najgorsze było to, że… pochodził z mojej głowy.
Szkoła zawiadomiła rodzinę. Przyjechała ciocia, Musia i wuj Konrad. Skierowali mnie na terapię. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy to słowo, brzmiące jak wyrok: schizofrenia.
Pamiętałam, że Musia długo płakała. Ciocia zamknęła się z nią w pokoju i rozmawiały przez cały wieczór. Wuj gdzieś wyszedł i wrócił późno w nocy. Miałam wtedy niecałe dziewiętnaście lat. Powoli docierało do mnie, że jestem poważnie chora i być może już nigdy nie będę żyła normalnie, że już nigdy nie będę sama. Dopiero później okazało się, że moja choroba ma dość lekki przebieg. Poza tym została wcześnie zdiagnozowała. Nie zmieniało mi jednak faktu, że już nigdy miałam nie być normalna. Wieść o mojej „przypadłości” jak nazywał ją wuj, szybko rozeszła się po mieszkańcach okolicznych bloków. Stałam się obiektem drwin na tym małym osiedlu pełnym ciemnych, niedoinformowanych ludzi.
Wtedy byłam już dorosła i mało przejmowałam się śmiechem dochodzących do moich uszu, gdy tylko wyszłam z klatki. Najgorszy był ten głos… Wydawało mi się, że ktoś zamieszkał w mojej głowie. Od tej pory słyszałam go często, czasem bardzo wyraźnie. Mówił do mnie, a ja niewiele rozumiałam. Gdy udawało mi się zrozumieć poszczególne słowa, wolałam ich nie słyszeć. To było straszne. Nie dość, ze co dnia zmagałam się z potwornymi napadami lęku, to jeszcze słyszałam dochodzące z mojej głowy tajemnicze głosy. Nie, nie byłam już sama. Żyłam z moimi lękami i podstępna schizofrenią, która nie pozwalała mi nawet myśleć.
Były też tak trudne momenty, że traciłam panowanie nad sobą i wychodziłam z własnego ciała. Wielokrotnie trafiałam wtedy do szpitali, na oddziały zamknięte. Nie pamiętam wiele z tych okresów. Wciąż spałam, odurzona lekami. Mimo iż od lat przyjmowałam je codziennie, czasem nie wystarczały. Stawałam się wtedy zupełnie innym człowiekiem. Krzyczałam, słyszałam go coraz wyraźniej. Wrzeszczałam na Musię, Mariannę, ciocię. Nie chodziłam do szkoły, tylko leżałam w jasnej sali szpitala, nie wiedząc, co dzieje się dookoła. Zamykali mnie tam i więzili, zupełnie jak jakiegoś przestępcę. Wracałam po tych „turnusach”, jak nazywał je wuj, kompletnie rozbita. Spędzałam całe dnie w pokoju, leżąc na łóżku, jak kłoda. Nie jadłam, nie rozmawiałam z nikim. Stany psychotyczne były najgorszymi okresami w moim życiu. Czasem trwały kilka godzin, dni, ale nawet tygodni. Czułam, jakby ktoś wycinał z mojego życia pewne fragmenty i chował je do specjalnego pudełka z napisem: „schizofrenia”. Nigdy nie poznałam jego zawartości. Nie miałam na to szans. To było silniejsze ode mnie. Błahy powód mógł wywołać napad: zła ocena, kłótnia z wujem, drwiny Marcina, niezaliczona klasówka, padający deszcz.
Moje dorastanie było pasmem wzlotów i upadków. Wzlotów, gdy byłam sobą, umiałam zapanować nad własnymi emocjami i czerpać radość z prostych, codziennych chwil. Było tez pełne upadków, gdy traciłam własne „ja” i wygrywała schizofrenia.
Okazało się jednak, że nie zostałam w tej walce zupełnie sama. Był na osiedlu ktoś, kto wziął sobie z punkt honoru pomóc biednej Pyzuli i kogo zupełnie nie obchodziły jej psychiczne napady.
- Cześć, Milena – usłyszałam kiedyś, gdy wychodziłam do szkoły.
Stał przy murku i leniwie palił papierosa.
- Cześć.
- Idziesz na przystanek? – zapytał, choć było to oczywiste.
Kiwnęłam więc głową i już chciałam odejść, gdy zaproponował:
- To ja cię odprowadzę.
- Nie boisz się mnie? – zapytałam – Przecież jestem wariatką.
- Nie jesteś wariatką – odparł.
Spojrzałam na niego. Dmuchnął w powietrze białym dymem.
- Wszyscy tak mówią. Że jestem wariatką. I przezywają mnie Pyzulą, bo jestem gruba.
- I co z tego? – zapytał – Mi to nie przeszkadza. Chodź, odprowadzę cię.
Nic nie odpowiedziałam, więc uznał, że się zgadzam. Szliśmy w milczeniu, Szymon tylko od czasu do czasu strącał popiół z papierosa i bredził coś o pogodzie.
Mieszkał na moim osiedlu, odkąd pamiętam. Z mamą i Marcinem. To właśnie on uratował mnie tamtego sierpniowego popołudnia, siedemnaście lat temu. To on zawsze bronił mnie przed drwinami swojego brata.
Mogłam stwierdzić, że był moim przyjacielem, choć z mojej strony nie była to jakaś silna więź. Traktowa-łam go raczej jak ochroniarza, kogoś, kto pomoże mi, gdy będę ofiarą osiedlowych chuliganów, ale nie lubiłam go zbytnio. Denerwował mnie i często nie na rękę było mi jego towarzystwo. Był poważny, nieco mrukliwy i zamknięty w sobie. Wciąż palił te swoje okropne papierosy i chodził w pogniecionych koszulach.
- Mógłby się uczesać choć raz – szepnęła mi na ucho Marianna podczas pewnej niedzielnej mszy, gdy Dąbrowscy usiedli w ławce naprzeciwko nas.
Wygładziła swój nowy, kremowy płaszczyk i nie zaszczyciła ich już ani jednym spojrzeniem.
Ja mimowolnie odwróciłam głowę w lewo, a Szymon wykonał nieznaczny ruch głową w moją stronę. Lubił mnie? Pewnie tak. Po jakimś czasie czuł się już chyba za mnie odpowiedzialny. Mówili, że pasujemy do siebie. Pyzula i Dąbrowski. Niezbyt ładni i dziwaczni. Być może z uwagi na te kpiny unikałam towarzystwa Szymona. Drażniło mnie w nim wszystko. Faktem jest jednak to, że odkąd zaczął się mną „opiekować” nikt, nawet Marcin, nie ośmielił się nazwać mnie Pyzulą.
Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Miałam nieco ponad siedem lat. Były wakacje, a ja niedługo miałam po raz pierwszy pójść do szkoły. Końcówka sierpnia była wyjątkowo słoneczna, powietrze przesycone było zapachem kwiatów z okolicznych klombów, ptaki śpiewały, przed blokiem słychać było radosny śmiech dzieci. Postanowiłam wyjść na dwór z nowym rowerem, żeby pokazać go koleżankom, które wróciły z wakacji. Niestety, na placu nie było wielu dziewczynek. Byli za to oni: grupa chłopców z osiedlowej podstawówki, którzy od razu zauważyli mój nowy pojazd.
- Pyzula! – krzyknął najwyższy – Skąd masz takie kolorowe coś? – zaśmiał się, a inni mu zawtórowali.
Łzy napłynęły mi do oczu, ale chwyciłam mocniej kierownicę i pociągnęłam rower w kierunku boiska do koszykówki. Starałam się iść pewnie, z lekko podniesioną głową, zupełnie jakbym nie usłyszała drwiny w jego głosie.
- Zadałem pytanie, Pyzula.
A jednak nie odpuścił. W dwóch susach znalazł się przy mnie i wyszarpnął mi kierownicę. Bałam się nawet na niego spojrzeć, a co dopiero odpowiedzieć na zaczepkę.
- Pyzula! – wrzasnął i pchnął mój rower na ziemię.
Zacisnęłam powieki, żeby nie rozpłakać się przy nim. Nie mogłam dać się sprowokować. Nigdy niczego mu nie zrobiłam, a jednak znęcał się nade mną i sprawiało mu to nieopisaną radość.
- Hej, Marcin! Daj jej spokój! – usłyszałam głos Ani z drugiej klatki.
Stała przy płocie placu zabaw i patrzyła to na mnie, to na niego.
- Odpuść jej! Choć, idziemy na rolki – mała, piegowata Kamila wstała z huśtawki i podeszła do nas.
- Pyzula, sieroto! – Marcin nie mógł jednak odpuścić sobie żadnej złośliwości.
Patrzył na mnie lekceważąco, a w jego dużych, zmrużonych, ciemnych oczach widziałam gniew. I zazdrość.
- Przestań – Kama złapała go za rękę i pociągnęła w stronę trzepaka.
- Sieroto! – wrzasnął jeszcze, obracając się przez ramię.
Walcząc ze łzami, pochyliłam się i podniosłam rower. Miał wgnieciony błotnik i obdrapaną kierownicę. Z ramy odprysnął kawałek farby. Poczułam dreszcze na myśl o reakcji wuja, gdy zobaczy, w jakim stanie jest prezent, jaki sprawił mi z okazji pierwszego dnia szkoły. Od razu przeszła mi ochota na chwalenie się, więc skierowałam się z powrotem do klatki. Dobiegł mnie jednak głośny śmiech Marcina.
- Już idziesz? – krzyczał – Ty ofiaro! – na chwilę się odwróciłam, a on wyrwał się koleżance i podążył w moją stronę – Skąd masz ten śmieszny rowerek, co? – zapytał, chwytając kierownicę, ale tym razem trzymałam ją mocno – Od mamusi? - zbliżył twarz do mojej – Od mamusi, który nie jest twoja?
- Marcin!!! – zawołała na cały plac Kamila, a Ania zakryła usta dłonią – Marcin, przestań!
- Niech się dowie – cedził każde słowo – Niech wie, kim jest. Podrzutkiem. Sierotą!
- Marcin – usłyszałam nagle za sobą niski, chłopięcy głos – Już wystarczy.
Odwróciłam się. Stał za mną i w skupieniu wpatrywał się w mojego oprawcę. Wielki jak na swój wiek, w jakiejś pogniecionej czarnej koszulce i lekko przekrzywionych okularach.
- Ty nie jesteś jej córką. Nie jesteś jej dzieckiem – powiedział jeszcze Marcin, wykrzywiając usta w złośliwym uśmiechu - Jesteś nikim, Pyzula.
- Powiedziałem, że wystarczy – podniósł głos i położył mi swoją grubą, trochę brudną od klombowej ziemi dłoń na moim ramieniu.
Strąciłam jego rękę, rzuciłam rower na ziemię i pobiegłam w stronę klatki. Z płaczem wpadłam do mieszkania, a z kuchni wychyliła się przestraszona Musia.
- Co się stało, Milu? – zapytała – Przewróciłaś się? – posadziła mnie na taborecie w kuchni i klęknęła obok.
Długo nie mogłam się uspokoić, jak zawsze po starciu z Marcinem z bloku obok. Gdy trochę się uspokoiłam, spojrzałam na Musię. Patrzyła na mnie z troską, trzymając ręce na moich ramionach. Musiałam od niej usłyszeć tylko jedno: że Marcin kłamał.
- On… on powiedział… że ja… że nie jestem wasza! – krzyknęłam przez łzy, a Musia gwałtownie wstała – On tak powiedział…
- Kto, dziecko?
- Marcin! Marcin Dąbrowski!
Stała pośrodku kuchni, patrząc w okno. Jej mina nie zdradzała żadnych emocji. Wytarłam nos w wyjętą z kieszeni lekko pogniecioną chusteczkę i ponownie spojrzałam na Musię.
Wpadające przez okno promienie oświetlały jej nieruchomą twarz. Zaczęłam się zastanawiać, o czym teraz myśli. Zdawała się zastanawiać nad odpowiedzią. Skoro Marcin kłamał, powinna po prostu mnie uspokoić, przytulić, a potem iść do jego matki, która podlewała kwiaty na klombach i naskarżyć na Marcina. Jednak nadal milczała. W mojej głowie pojawił się wówczas absurdalny pomysł, że Marcin… mógł mówić prawdę.
- Musia. On żartował, prawda? – zapytałam cicho.
Dopiero po dłuższej chwili przeniosła na mnie wzrok. W tym samym momencie w drzwiach kuchni stanęli wuj Konrad i ciocia Agata.
Mieszkaliśmy u nich, odkąd nasz ojciec zginął w wypadku, gdy byłam bardzo mała. Ciocia była wspaniała, pracowała w szkole, uczyła angielskiego. Była moja chrzestną i zawsze stawała po mojej stronie, gdy wuj na mnie krzyczał. Jego nie lubiłam w ogóle i czułam, że nasza obecność wcale nie jest mu na rękę. Wtargnęliśmy w jego poukładane życie i wywróciliśmy je do góry nogami.
Teraz przetarł oczy i popatrzył na nas trochę nieprzytomnym wzrokiem.
- Nawet odespać dyżuru nie można w tym domu! Co tu się wyprawia? – spytał niby mnie, niby Musię.
Ciocia Agata podeszła do nas i położyła mi swoją ciepłą dłoń na ramieniu, którym wciąż wstrząsał szloch.
- Przewróciłaś się na dworze, kochanie? – zapytała.
- Nie… ja… bo Marcin powiedział… - znów łzy napłynęły mi do oczu – Powiedział, że jestem sierotą. Że nie jestem córką Musi i taty. Wszyscy na podwórku wiedzieli. Wszyscy tylko nie ja.
W kuchni zapadła cisza. Ciocia, wciąż trzymając rękę na moim ramieniu patrzyła na wuja, wuj na Musię. Musia wpatrywała się w okno. Już wiedziałam.
- Co to za bzdury w ogóle? Gdzie masz rower? – zapytał wuj po chwili.
- Zostawiłam na dworze. Uciekłam.
Pohamował się, żeby na mnie nie krzyknąć. Widziałam to, po jego zaciśniętych pięściach.
- Wytrzyj się. Zaraz wrócę, to porozmawiamy.
Wyszedł do przedpokoju i po chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Sowa wuja dały mi jeszcze cień nadziei. Oni jednak nie zamierzali dłużej kłamać. Przegrali z osiedlowymi plotkami i musieli powiedzieć mi prawdę.
Tego dnia dowiedziałam się, że nie jestem rodzoną córką Iwony i Piotra Kalinowskich. Że Marianna i Pio-trek nie są moim rodzeństwem. Że jestem podrzutkiem, tak jak mówił Marcin.
Nie, nigdy nie mieszkałam w domu dziecka. Moi prawdziwi rodzice byli biedni, nie mieli za co mnie wychować. Znajoma wuja ze szpitala opowiedziała mu ich historię.
- Co mieli zrobić? – wzruszył ramionami, bawiąc się łyżeczką z cukiernicy, która stała na stole.
Ciocia stała za nim i patrzyła na mnie w milczeniu.
- Wszyscy wiedzieliśmy w jakiej są sytuacji. My nie mogliśmy im pomóc. Ciocia nie miała pracy, ja dopiero zaczynałem w pogotowiu. Iwona i Piotr mieszkali na wsi, mieli dom, pracę.
- Marianna miała dopiero dwa lata – wtrąciła cicho Musia - Postanowiliśmy pomóc tym ludziom. Później urodził się Piotr. Nie planowaliśmy tylu dzieci. Widocznie los chciał inaczej.
Patrzyłam na nich w milczeniu. Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Siedziałam na krześle z nogami podciągniętymi pod brodę. Byłam wtedy małą, kompletnie zagubioną dziewczynką, szykanowaną przez bandę osiedlowych chuliganów. Teraz dowiadywałam się, że moi rodzice, tak naprawdę nie są moimi rodzicami. Nie wiedziałam już, kto tak naprawdę jest po mojej stronie, komu mogę zaufać…
- Pamiętaj, że to, że mama cię nie urodziła, nie ma żadnego znaczenia – powiedziała ciocia Agata – Ko-chamy cię wszyscy tak samo, jak Mariankę i Piotrka.
- Byliśmy i jesteśmy rodziną – dodał wuj Konrad - Rozumiesz?
- Rozumiem – kiwnęłam głową.
- Porozmawiamy o tym, jak podrośniesz – wuj stał z kuchennego taboretu - Wtedy będziesz rozumiała jeszcze więcej.
Od tamtego dnia minęło prawie siedemnaście lat, a do obiecanej rozmowy nigdy nie doszło. Mimo iż czułam się w domu wujostwa w miarę bezpiecznie, nie pomogło mi to uciec od mojego przeznaczenia, którym było bezpowrotne, mógłby się wydawać, utracenie spokoju.
Nerwicę zdiagnozowano u mnie na początku podstawówki. Byłam bardzo drażliwym, trochę zalęknionym dzieckiem. Denerwowałam się z byle powodu, nie potrafiłam usiedzieć spokojnie na lekcji, wszystko wyprowadzało mnie z równowagi, nie umiałam się skupić, skoncentrować, ani zjednać sobie przyjaciół. Całe podwórko wiedziało, ze jestem podrzutkiem, nie radziłam sobie z piętnem, z jakim przyszło mi się zmierzyć w tak młodym wieku. Z dnia na dzień było coraz gorzej, nie mogłam się odnaleźć wśród ludzi. Nie chciałam żyć z nimi. Drażnili mnie i nie potrafili zaakceptować.
Wolałam być sama. Wtedy zawsze stawałam się tym, kim chciałam być. Wyobrażałam sobie swoich prawdziwych rodziców: to, jacy są, jak wyglądają, jak mówią. Byłam ich bardzo ciekawa, ale nie wiedziałam na ich temat kompletnie niczego. Próbowałam co prawda zagadnąć na ten temat Musię, gdy zaczynałam liceum, ale nie chciała mi powiedzieć nic konkretnego.
- Nie znałam tych ludzi, Milenko – zajęta obieraniem warzyw na obiad, nawet na mnie nie spojrzała – Jeśli będziesz ich chciała odnaleźć, kiedy będziesz dorosła, oczywiście pomożemy ci. A teraz nastaw proszę pranie, bo ja mam pełne ręce roboty.
Zawsze ucinali temat, a ja nigdy nie naciskałam. Zawsze byłam grzeczną, trochę zalęknioną dziewczyną. Może dlatego banda Marcina tak bezkarnie się na mnie wyżywała.
Byłam wtedy w pierwszej klasie liceum. Do szkoły dojeżdżałam tramwajem i zawsze w piątki spotykałam się na przystanku z Marianną. Była w klasie maturalnej, zupełnie tak, jak Marcin. Dzięki temu znałam jego plan i wiedziałam w jakich godzinach może kręcić się po osiedlu. Wiedziałam, że nie wagaruje, miał zbyt surową i na dodatek chorą matkę, żeby jeszcze dostarczać jej zmartwień i powodów do awantur. Gdy tylko kończył wcześniej próbowałam niezauważona przemykać osiedlem, jak najszybciej.
Tamtego piątku Marianna musiała skończyć jakiś ważny projekt z biologii i kazała mi wracać samej. Jechał tym samym tramwajem, z kolegami. Wcisnęłam się w kąt wagonu, ale i tak mnie wypatrzyli. Ruszyłam z przystanku, ile sił w nogach. Dopadłam drzwi klatki i pośpiesznie zaczęłam szukać kluczy w plecaku. Słyszałam, że Marcin jest coraz bliżej…
- Marianna, no tak… niezła, hmn… laska się z niej zrobiła – stanął ze znajomymi tuż za mną.
Najwidoczniej miał zamiar pastwić się nad Pyzulą.
- Racja, wyładniała przez wakacje – mruknął najgrubszy, Tadek, który mieszkał pod nami.
- Co ci chodzi po głowie? – zapytał inny.
- Nic specjalnego.
Czułam na sobie wzrok Marcina, gdy usiłowałam wcelować kluczem do zamka.
- Mówię tylko, że niezła jest i chętnie bym się… hmn… zabawił w jej towarzystwie – zaśmiał się, a koledzy mu zawtórowali - Marianna to już kobieta, bo ta tutaj… - wskazał lekceważąco na mnie – To taka bardziej… nieciekawa sztuka. Do tego wariatka. Chora psychicznie i tyle.
Mocno szarpnęłam drzwi i wpadłam do środka, żegnana głośnym śmiechem chłopaków.
Płakałam tego popołudnia dość długo, aż do powrotu Musi z pracy. Dowiedziałam się, co tak naprawdę myśli o mnie Marcin Dąbrowski. Mimo tego, jak bardzo mnie krzywdził, musiałam przyznać, że wyrósł na niezwykle przystojnego chłopaka. Kochało się w nim pół osiedla, a on sprytnie to wykorzystywał. Miał dziewiętnaście lat i uważał, że cały świat należy do niego. Imponował mi. Chyba najbardziej dlatego, że był taki niezależny, beztroski i śmiały. Wiedziałam jednak, kim dla niego jestem: nieciekawą sztuką. Marcin kochał się z Mariance, jak się później okazało, już od wielu lat. Ona jednak kompletnie go ignorowała.
Tak samo jak ignorowała jego zaczepki wobec mnie, kiedy szłyśmy razem.
- Marianna, kochanie! Pójdziemy do kina? – wrzeszczał za nią kiedyś, gdy wracałyśmy z zakupów – Tylko pasztecik zostaw w domu! Pyzula jest za mała na film, na który chcę cię zabrać!
Marianna tylko przyspieszała kroku, ale czułam, że imponuje jej zachowanie Marcina.
Mi jego banda nie dawała spokoju przez całe liceum. Byłam Pyzulą, podrzutkiem, sierotą, bękartem… Wyzywali mnie, szturchali, zabierali plecak, wysypywali z niego wszystkie książki w szkolnej toalecie. Wracałam do domu z płaczem, mimo swoich nastu lat. Nie umiałam się im przeciwstawić. Wyśmiewali się z moich napadów lęku, straszyli, poniżali. Byłam na skraju wyczerpania.
Zaczęłam mieć problemy z żołądkiem, co rano przed wyjściem do szkoły bolał mnie brzuch, a wieczorami długo nie mogłam zasnąć. Zdarzały mi się bezsenne noce. Byłam niewyspana i drażliwa. Denerwowałam się z byle powodu, napady lęku pojawiały się coraz częściej. Czułam się wyalienowana ze społeczeństwa, obojętnie gdzie się znajdowałam: w domu, w szkole, przed blokiem.
W klasie maturalnej trafiłam do szkolnego psychologa po tym, jak miałam napad lęku w sali od matematyki. Wydawało mi się, że ktoś chodzi po korytarzu i zaraz wtargnie do klasy. Słyszałam jego głośne kroki. Wiedziałam, że pewnie jest to Marcin. Nie mogłam skupić się na pisanej klasówce. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje. Czułam, że coś się zbliża i ogarnął mnie niesamowicie realny i paraliżujący strach. W pewnym momencie wstałam z krzesła i zrzuciłam wszystko, co leżało na ławce, na podłogę. Nauczycielka poderwała się z miejsca, a inni uczniowie spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- On tu jest! – wrzasnęłam, kompletnie nie panując nad sobą.
Trzęsłam się przy tym jak w febrze i nie potrafiłam uspokoić własnych nerwów i zapanować nad strachem.
- Milena, wszystko w porządku? – zapytała mnie w pewnej chwili matematyczka.
- Idzie tu! Słyszę go!
- Kto idzie, Milena? – dociekała nauczycielka, ale ja jej nie słuchałam.
Wybiegłam z klasy, potem ze szkoły. Bez kurtki, mimo iż był listopad. Biegłam przez boisko i wtedy usłyszałam go po raz pierwszy. Rozejrzałam się, ale byłam na ośnieżonej płycie zupełnie sama. Słyszałam go wyraźnie, ale nie mogłam zrozumieć. Usiadłam na śniegu i dotknęłam rękami ziemi. Biały puch wydawał mi się ciepły, wszystko wydawało mi się inne, dziwne. Zamknęłam oczy i postarałam się skupić. Nadal nie rozumiałam, co do mnie mówi. Czułam, ze twarz mi płonie. Przyłożyłam do niej zimne od śniegu dłonie. Nadal mówił, szeptał złowrogo. To był najstraszniejszy głos, jaki w życiu słyszałam. Najgorsze było to, że… pochodził z mojej głowy.
Szkoła zawiadomiła rodzinę. Przyjechała ciocia, Musia i wuj Konrad. Skierowali mnie na terapię. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy to słowo, brzmiące jak wyrok: schizofrenia.
Pamiętałam, że Musia długo płakała. Ciocia zamknęła się z nią w pokoju i rozmawiały przez cały wieczór. Wuj gdzieś wyszedł i wrócił późno w nocy. Miałam wtedy niecałe dziewiętnaście lat. Powoli docierało do mnie, że jestem poważnie chora i być może już nigdy nie będę żyła normalnie, że już nigdy nie będę sama. Dopiero później okazało się, że moja choroba ma dość lekki przebieg. Poza tym została wcześnie zdiagnozowała. Nie zmieniało mi jednak faktu, że już nigdy miałam nie być normalna. Wieść o mojej „przypadłości” jak nazywał ją wuj, szybko rozeszła się po mieszkańcach okolicznych bloków. Stałam się obiektem drwin na tym małym osiedlu pełnym ciemnych, niedoinformowanych ludzi.
Wtedy byłam już dorosła i mało przejmowałam się śmiechem dochodzących do moich uszu, gdy tylko wyszłam z klatki. Najgorszy był ten głos… Wydawało mi się, że ktoś zamieszkał w mojej głowie. Od tej pory słyszałam go często, czasem bardzo wyraźnie. Mówił do mnie, a ja niewiele rozumiałam. Gdy udawało mi się zrozumieć poszczególne słowa, wolałam ich nie słyszeć. To było straszne. Nie dość, ze co dnia zmagałam się z potwornymi napadami lęku, to jeszcze słyszałam dochodzące z mojej głowy tajemnicze głosy. Nie, nie byłam już sama. Żyłam z moimi lękami i podstępna schizofrenią, która nie pozwalała mi nawet myśleć.
Były też tak trudne momenty, że traciłam panowanie nad sobą i wychodziłam z własnego ciała. Wielokrotnie trafiałam wtedy do szpitali, na oddziały zamknięte. Nie pamiętam wiele z tych okresów. Wciąż spałam, odurzona lekami. Mimo iż od lat przyjmowałam je codziennie, czasem nie wystarczały. Stawałam się wtedy zupełnie innym człowiekiem. Krzyczałam, słyszałam go coraz wyraźniej. Wrzeszczałam na Musię, Mariannę, ciocię. Nie chodziłam do szkoły, tylko leżałam w jasnej sali szpitala, nie wiedząc, co dzieje się dookoła. Zamykali mnie tam i więzili, zupełnie jak jakiegoś przestępcę. Wracałam po tych „turnusach”, jak nazywał je wuj, kompletnie rozbita. Spędzałam całe dnie w pokoju, leżąc na łóżku, jak kłoda. Nie jadłam, nie rozmawiałam z nikim. Stany psychotyczne były najgorszymi okresami w moim życiu. Czasem trwały kilka godzin, dni, ale nawet tygodni. Czułam, jakby ktoś wycinał z mojego życia pewne fragmenty i chował je do specjalnego pudełka z napisem: „schizofrenia”. Nigdy nie poznałam jego zawartości. Nie miałam na to szans. To było silniejsze ode mnie. Błahy powód mógł wywołać napad: zła ocena, kłótnia z wujem, drwiny Marcina, niezaliczona klasówka, padający deszcz.
Moje dorastanie było pasmem wzlotów i upadków. Wzlotów, gdy byłam sobą, umiałam zapanować nad własnymi emocjami i czerpać radość z prostych, codziennych chwil. Było tez pełne upadków, gdy traciłam własne „ja” i wygrywała schizofrenia.
Okazało się jednak, że nie zostałam w tej walce zupełnie sama. Był na osiedlu ktoś, kto wziął sobie z punkt honoru pomóc biednej Pyzuli i kogo zupełnie nie obchodziły jej psychiczne napady.
- Cześć, Milena – usłyszałam kiedyś, gdy wychodziłam do szkoły.
Stał przy murku i leniwie palił papierosa.
- Cześć.
- Idziesz na przystanek? – zapytał, choć było to oczywiste.
Kiwnęłam więc głową i już chciałam odejść, gdy zaproponował:
- To ja cię odprowadzę.
- Nie boisz się mnie? – zapytałam – Przecież jestem wariatką.
- Nie jesteś wariatką – odparł.
Spojrzałam na niego. Dmuchnął w powietrze białym dymem.
- Wszyscy tak mówią. Że jestem wariatką. I przezywają mnie Pyzulą, bo jestem gruba.
- I co z tego? – zapytał – Mi to nie przeszkadza. Chodź, odprowadzę cię.
Nic nie odpowiedziałam, więc uznał, że się zgadzam. Szliśmy w milczeniu, Szymon tylko od czasu do czasu strącał popiół z papierosa i bredził coś o pogodzie.
Mieszkał na moim osiedlu, odkąd pamiętam. Z mamą i Marcinem. To właśnie on uratował mnie tamtego sierpniowego popołudnia, siedemnaście lat temu. To on zawsze bronił mnie przed drwinami swojego brata.
Mogłam stwierdzić, że był moim przyjacielem, choć z mojej strony nie była to jakaś silna więź. Traktowa-łam go raczej jak ochroniarza, kogoś, kto pomoże mi, gdy będę ofiarą osiedlowych chuliganów, ale nie lubiłam go zbytnio. Denerwował mnie i często nie na rękę było mi jego towarzystwo. Był poważny, nieco mrukliwy i zamknięty w sobie. Wciąż palił te swoje okropne papierosy i chodził w pogniecionych koszulach.
- Mógłby się uczesać choć raz – szepnęła mi na ucho Marianna podczas pewnej niedzielnej mszy, gdy Dąbrowscy usiedli w ławce naprzeciwko nas.
Wygładziła swój nowy, kremowy płaszczyk i nie zaszczyciła ich już ani jednym spojrzeniem.
Ja mimowolnie odwróciłam głowę w lewo, a Szymon wykonał nieznaczny ruch głową w moją stronę. Lubił mnie? Pewnie tak. Po jakimś czasie czuł się już chyba za mnie odpowiedzialny. Mówili, że pasujemy do siebie. Pyzula i Dąbrowski. Niezbyt ładni i dziwaczni. Być może z uwagi na te kpiny unikałam towarzystwa Szymona. Drażniło mnie w nim wszystko. Faktem jest jednak to, że odkąd zaczął się mną „opiekować” nikt, nawet Marcin, nie ośmielił się nazwać mnie Pyzulą.