Via Appia - Forum

Pełna wersja: Druga szansa
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
ROZDZIAŁ 1 „Pyzula”

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Miałam nieco ponad siedem lat. Były wakacje, a ja niedługo miałam po raz pierwszy pójść do szkoły. Końcówka sierpnia była wyjątkowo słoneczna, powietrze przesycone było zapachem kwiatów z okolicznych klombów, ptaki śpiewały, przed blokiem słychać było radosny śmiech dzieci. Postanowiłam wyjść na dwór z nowym rowerem, żeby pokazać go koleżankom, które wróciły z wakacji. Niestety, na placu nie było wielu dziewczynek. Byli za to oni: grupa chłopców z osiedlowej podstawówki, którzy od razu zauważyli mój nowy pojazd.
- Pyzula! – krzyknął najwyższy – Skąd masz takie kolorowe coś? – zaśmiał się, a inni mu zawtórowali.
Łzy napłynęły mi do oczu, ale chwyciłam mocniej kierownicę i pociągnęłam rower w kierunku boiska do koszykówki. Starałam się iść pewnie, z lekko podniesioną głową, zupełnie jakbym nie usłyszała drwiny w jego głosie.
- Zadałem pytanie, Pyzula.
A jednak nie odpuścił. W dwóch susach znalazł się przy mnie i wyszarpnął mi kierownicę. Bałam się nawet na niego spojrzeć, a co dopiero odpowiedzieć na zaczepkę.
- Pyzula! – wrzasnął i pchnął mój rower na ziemię.
Zacisnęłam powieki, żeby nie rozpłakać się przy nim. Nie mogłam dać się sprowokować. Nigdy niczego mu nie zrobiłam, a jednak znęcał się nade mną i sprawiało mu to nieopisaną radość.
- Hej, Marcin! Daj jej spokój! – usłyszałam głos Ani z drugiej klatki.
Stała przy płocie placu zabaw i patrzyła to na mnie, to na niego.
- Odpuść jej! Choć, idziemy na rolki – mała, piegowata Kamila wstała z huśtawki i podeszła do nas.
- Pyzula, sieroto! – Marcin nie mógł jednak odpuścić sobie żadnej złośliwości.
Patrzył na mnie lekceważąco, a w jego dużych, zmrużonych, ciemnych oczach widziałam gniew. I zazdrość.
- Przestań – Kama złapała go za rękę i pociągnęła w stronę trzepaka.
- Sieroto! – wrzasnął jeszcze, obracając się przez ramię.
Walcząc ze łzami, pochyliłam się i podniosłam rower. Miał wgnieciony błotnik i obdrapaną kierownicę. Z ramy odprysnął kawałek farby. Poczułam dreszcze na myśl o reakcji wuja, gdy zobaczy, w jakim stanie jest prezent, jaki sprawił mi z okazji pierwszego dnia szkoły. Od razu przeszła mi ochota na chwalenie się, więc skierowałam się z powrotem do klatki. Dobiegł mnie jednak głośny śmiech Marcina.
- Już idziesz? – krzyczał – Ty ofiaro! – na chwilę się odwróciłam, a on wyrwał się koleżance i podążył w moją stronę – Skąd masz ten śmieszny rowerek, co? – zapytał, chwytając kierownicę, ale tym razem trzymałam ją mocno – Od mamusi? - zbliżył twarz do mojej – Od mamusi, który nie jest twoja?
- Marcin!!! – zawołała na cały plac Kamila, a Ania zakryła usta dłonią – Marcin, przestań!
- Niech się dowie – cedził każde słowo – Niech wie, kim jest. Podrzutkiem. Sierotą!
- Marcin – usłyszałam nagle za sobą niski, chłopięcy głos – Już wystarczy.
Odwróciłam się. Stał za mną i w skupieniu wpatrywał się w mojego oprawcę. Wielki jak na swój wiek, w jakiejś pogniecionej czarnej koszulce i lekko przekrzywionych okularach.
- Ty nie jesteś jej córką. Nie jesteś jej dzieckiem – powiedział jeszcze Marcin, wykrzywiając usta w złośliwym uśmiechu - Jesteś nikim, Pyzula.
- Powiedziałem, że wystarczy – podniósł głos i położył mi swoją grubą, trochę brudną od klombowej ziemi dłoń na moim ramieniu.
Strąciłam jego rękę, rzuciłam rower na ziemię i pobiegłam w stronę klatki. Z płaczem wpadłam do mieszkania, a z kuchni wychyliła się przestraszona Musia.
- Co się stało, Milu? – zapytała – Przewróciłaś się? – posadziła mnie na taborecie w kuchni i klęknęła obok.
Długo nie mogłam się uspokoić, jak zawsze po starciu z Marcinem z bloku obok. Gdy trochę się uspokoiłam, spojrzałam na Musię. Patrzyła na mnie z troską, trzymając ręce na moich ramionach. Musiałam od niej usłyszeć tylko jedno: że Marcin kłamał.
- On… on powiedział… że ja… że nie jestem wasza! – krzyknęłam przez łzy, a Musia gwałtownie wstała – On tak powiedział…
- Kto, dziecko?
- Marcin! Marcin Dąbrowski!
Stała pośrodku kuchni, patrząc w okno. Jej mina nie zdradzała żadnych emocji. Wytarłam nos w wyjętą z kieszeni lekko pogniecioną chusteczkę i ponownie spojrzałam na Musię.
Wpadające przez okno promienie oświetlały jej nieruchomą twarz. Zaczęłam się zastanawiać, o czym teraz myśli. Zdawała się zastanawiać nad odpowiedzią. Skoro Marcin kłamał, powinna po prostu mnie uspokoić, przytulić, a potem iść do jego matki, która podlewała kwiaty na klombach i naskarżyć na Marcina. Jednak nadal milczała. W mojej głowie pojawił się wówczas absurdalny pomysł, że Marcin… mógł mówić prawdę.
- Musia. On żartował, prawda? – zapytałam cicho.
Dopiero po dłuższej chwili przeniosła na mnie wzrok. W tym samym momencie w drzwiach kuchni stanęli wuj Konrad i ciocia Agata.
Mieszkaliśmy u nich, odkąd nasz ojciec zginął w wypadku, gdy byłam bardzo mała. Ciocia była wspaniała, pracowała w szkole, uczyła angielskiego. Była moja chrzestną i zawsze stawała po mojej stronie, gdy wuj na mnie krzyczał. Jego nie lubiłam w ogóle i czułam, że nasza obecność wcale nie jest mu na rękę. Wtargnęliśmy w jego poukładane życie i wywróciliśmy je do góry nogami.
Teraz przetarł oczy i popatrzył na nas trochę nieprzytomnym wzrokiem.
- Nawet odespać dyżuru nie można w tym domu! Co tu się wyprawia? – spytał niby mnie, niby Musię.
Ciocia Agata podeszła do nas i położyła mi swoją ciepłą dłoń na ramieniu, którym wciąż wstrząsał szloch.
- Przewróciłaś się na dworze, kochanie? – zapytała.
- Nie… ja… bo Marcin powiedział… - znów łzy napłynęły mi do oczu – Powiedział, że jestem sierotą. Że nie jestem córką Musi i taty. Wszyscy na podwórku wiedzieli. Wszyscy tylko nie ja.
W kuchni zapadła cisza. Ciocia, wciąż trzymając rękę na moim ramieniu patrzyła na wuja, wuj na Musię. Musia wpatrywała się w okno. Już wiedziałam.
- Co to za bzdury w ogóle? Gdzie masz rower? – zapytał wuj po chwili.
- Zostawiłam na dworze. Uciekłam.
Pohamował się, żeby na mnie nie krzyknąć. Widziałam to, po jego zaciśniętych pięściach.
- Wytrzyj się. Zaraz wrócę, to porozmawiamy.
Wyszedł do przedpokoju i po chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Sowa wuja dały mi jeszcze cień nadziei. Oni jednak nie zamierzali dłużej kłamać. Przegrali z osiedlowymi plotkami i musieli powiedzieć mi prawdę.
Tego dnia dowiedziałam się, że nie jestem rodzoną córką Iwony i Piotra Kalinowskich. Że Marianna i Pio-trek nie są moim rodzeństwem. Że jestem podrzutkiem, tak jak mówił Marcin.
Nie, nigdy nie mieszkałam w domu dziecka. Moi prawdziwi rodzice byli biedni, nie mieli za co mnie wychować. Znajoma wuja ze szpitala opowiedziała mu ich historię.
- Co mieli zrobić? – wzruszył ramionami, bawiąc się łyżeczką z cukiernicy, która stała na stole.
Ciocia stała za nim i patrzyła na mnie w milczeniu.
- Wszyscy wiedzieliśmy w jakiej są sytuacji. My nie mogliśmy im pomóc. Ciocia nie miała pracy, ja dopiero zaczynałem w pogotowiu. Iwona i Piotr mieszkali na wsi, mieli dom, pracę.
- Marianna miała dopiero dwa lata – wtrąciła cicho Musia - Postanowiliśmy pomóc tym ludziom. Później urodził się Piotr. Nie planowaliśmy tylu dzieci. Widocznie los chciał inaczej.
Patrzyłam na nich w milczeniu. Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Siedziałam na krześle z nogami podciągniętymi pod brodę. Byłam wtedy małą, kompletnie zagubioną dziewczynką, szykanowaną przez bandę osiedlowych chuliganów. Teraz dowiadywałam się, że moi rodzice, tak naprawdę nie są moimi rodzicami. Nie wiedziałam już, kto tak naprawdę jest po mojej stronie, komu mogę zaufać…
- Pamiętaj, że to, że mama cię nie urodziła, nie ma żadnego znaczenia – powiedziała ciocia Agata – Ko-chamy cię wszyscy tak samo, jak Mariankę i Piotrka.
- Byliśmy i jesteśmy rodziną – dodał wuj Konrad - Rozumiesz?
- Rozumiem – kiwnęłam głową.
- Porozmawiamy o tym, jak podrośniesz – wuj stał z kuchennego taboretu - Wtedy będziesz rozumiała jeszcze więcej.
Od tamtego dnia minęło prawie siedemnaście lat, a do obiecanej rozmowy nigdy nie doszło. Mimo iż czułam się w domu wujostwa w miarę bezpiecznie, nie pomogło mi to uciec od mojego przeznaczenia, którym było bezpowrotne, mógłby się wydawać, utracenie spokoju.
Nerwicę zdiagnozowano u mnie na początku podstawówki. Byłam bardzo drażliwym, trochę zalęknionym dzieckiem. Denerwowałam się z byle powodu, nie potrafiłam usiedzieć spokojnie na lekcji, wszystko wyprowadzało mnie z równowagi, nie umiałam się skupić, skoncentrować, ani zjednać sobie przyjaciół. Całe podwórko wiedziało, ze jestem podrzutkiem, nie radziłam sobie z piętnem, z jakim przyszło mi się zmierzyć w tak młodym wieku. Z dnia na dzień było coraz gorzej, nie mogłam się odnaleźć wśród ludzi. Nie chciałam żyć z nimi. Drażnili mnie i nie potrafili zaakceptować.
Wolałam być sama. Wtedy zawsze stawałam się tym, kim chciałam być. Wyobrażałam sobie swoich prawdziwych rodziców: to, jacy są, jak wyglądają, jak mówią. Byłam ich bardzo ciekawa, ale nie wiedziałam na ich temat kompletnie niczego. Próbowałam co prawda zagadnąć na ten temat Musię, gdy zaczynałam liceum, ale nie chciała mi powiedzieć nic konkretnego.
- Nie znałam tych ludzi, Milenko – zajęta obieraniem warzyw na obiad, nawet na mnie nie spojrzała – Jeśli będziesz ich chciała odnaleźć, kiedy będziesz dorosła, oczywiście pomożemy ci. A teraz nastaw proszę pranie, bo ja mam pełne ręce roboty.
Zawsze ucinali temat, a ja nigdy nie naciskałam. Zawsze byłam grzeczną, trochę zalęknioną dziewczyną. Może dlatego banda Marcina tak bezkarnie się na mnie wyżywała.

Byłam wtedy w pierwszej klasie liceum. Do szkoły dojeżdżałam tramwajem i zawsze w piątki spotykałam się na przystanku z Marianną. Była w klasie maturalnej, zupełnie tak, jak Marcin. Dzięki temu znałam jego plan i wiedziałam w jakich godzinach może kręcić się po osiedlu. Wiedziałam, że nie wagaruje, miał zbyt surową i na dodatek chorą matkę, żeby jeszcze dostarczać jej zmartwień i powodów do awantur. Gdy tylko kończył wcześniej próbowałam niezauważona przemykać osiedlem, jak najszybciej.
Tamtego piątku Marianna musiała skończyć jakiś ważny projekt z biologii i kazała mi wracać samej. Jechał tym samym tramwajem, z kolegami. Wcisnęłam się w kąt wagonu, ale i tak mnie wypatrzyli. Ruszyłam z przystanku, ile sił w nogach. Dopadłam drzwi klatki i pośpiesznie zaczęłam szukać kluczy w plecaku. Słyszałam, że Marcin jest coraz bliżej…
- Marianna, no tak… niezła, hmn… laska się z niej zrobiła – stanął ze znajomymi tuż za mną.
Najwidoczniej miał zamiar pastwić się nad Pyzulą.
- Racja, wyładniała przez wakacje – mruknął najgrubszy, Tadek, który mieszkał pod nami.
- Co ci chodzi po głowie? – zapytał inny.
- Nic specjalnego.
Czułam na sobie wzrok Marcina, gdy usiłowałam wcelować kluczem do zamka.
- Mówię tylko, że niezła jest i chętnie bym się… hmn… zabawił w jej towarzystwie – zaśmiał się, a koledzy mu zawtórowali - Marianna to już kobieta, bo ta tutaj… - wskazał lekceważąco na mnie – To taka bardziej… nieciekawa sztuka. Do tego wariatka. Chora psychicznie i tyle.
Mocno szarpnęłam drzwi i wpadłam do środka, żegnana głośnym śmiechem chłopaków.
Płakałam tego popołudnia dość długo, aż do powrotu Musi z pracy. Dowiedziałam się, co tak naprawdę myśli o mnie Marcin Dąbrowski. Mimo tego, jak bardzo mnie krzywdził, musiałam przyznać, że wyrósł na niezwykle przystojnego chłopaka. Kochało się w nim pół osiedla, a on sprytnie to wykorzystywał. Miał dziewiętnaście lat i uważał, że cały świat należy do niego. Imponował mi. Chyba najbardziej dlatego, że był taki niezależny, beztroski i śmiały. Wiedziałam jednak, kim dla niego jestem: nieciekawą sztuką. Marcin kochał się z Mariance, jak się później okazało, już od wielu lat. Ona jednak kompletnie go ignorowała.
Tak samo jak ignorowała jego zaczepki wobec mnie, kiedy szłyśmy razem.
- Marianna, kochanie! Pójdziemy do kina? – wrzeszczał za nią kiedyś, gdy wracałyśmy z zakupów – Tylko pasztecik zostaw w domu! Pyzula jest za mała na film, na który chcę cię zabrać!
Marianna tylko przyspieszała kroku, ale czułam, że imponuje jej zachowanie Marcina.
Mi jego banda nie dawała spokoju przez całe liceum. Byłam Pyzulą, podrzutkiem, sierotą, bękartem… Wyzywali mnie, szturchali, zabierali plecak, wysypywali z niego wszystkie książki w szkolnej toalecie. Wracałam do domu z płaczem, mimo swoich nastu lat. Nie umiałam się im przeciwstawić. Wyśmiewali się z moich napadów lęku, straszyli, poniżali. Byłam na skraju wyczerpania.
Zaczęłam mieć problemy z żołądkiem, co rano przed wyjściem do szkoły bolał mnie brzuch, a wieczorami długo nie mogłam zasnąć. Zdarzały mi się bezsenne noce. Byłam niewyspana i drażliwa. Denerwowałam się z byle powodu, napady lęku pojawiały się coraz częściej. Czułam się wyalienowana ze społeczeństwa, obojętnie gdzie się znajdowałam: w domu, w szkole, przed blokiem.
W klasie maturalnej trafiłam do szkolnego psychologa po tym, jak miałam napad lęku w sali od matematyki. Wydawało mi się, że ktoś chodzi po korytarzu i zaraz wtargnie do klasy. Słyszałam jego głośne kroki. Wiedziałam, że pewnie jest to Marcin. Nie mogłam skupić się na pisanej klasówce. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje. Czułam, że coś się zbliża i ogarnął mnie niesamowicie realny i paraliżujący strach. W pewnym momencie wstałam z krzesła i zrzuciłam wszystko, co leżało na ławce, na podłogę. Nauczycielka poderwała się z miejsca, a inni uczniowie spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- On tu jest! – wrzasnęłam, kompletnie nie panując nad sobą.
Trzęsłam się przy tym jak w febrze i nie potrafiłam uspokoić własnych nerwów i zapanować nad strachem.
- Milena, wszystko w porządku? – zapytała mnie w pewnej chwili matematyczka.
- Idzie tu! Słyszę go!
- Kto idzie, Milena? – dociekała nauczycielka, ale ja jej nie słuchałam.
Wybiegłam z klasy, potem ze szkoły. Bez kurtki, mimo iż był listopad. Biegłam przez boisko i wtedy usłyszałam go po raz pierwszy. Rozejrzałam się, ale byłam na ośnieżonej płycie zupełnie sama. Słyszałam go wyraźnie, ale nie mogłam zrozumieć. Usiadłam na śniegu i dotknęłam rękami ziemi. Biały puch wydawał mi się ciepły, wszystko wydawało mi się inne, dziwne. Zamknęłam oczy i postarałam się skupić. Nadal nie rozumiałam, co do mnie mówi. Czułam, ze twarz mi płonie. Przyłożyłam do niej zimne od śniegu dłonie. Nadal mówił, szeptał złowrogo. To był najstraszniejszy głos, jaki w życiu słyszałam. Najgorsze było to, że… pochodził z mojej głowy.
Szkoła zawiadomiła rodzinę. Przyjechała ciocia, Musia i wuj Konrad. Skierowali mnie na terapię. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy to słowo, brzmiące jak wyrok: schizofrenia.
Pamiętałam, że Musia długo płakała. Ciocia zamknęła się z nią w pokoju i rozmawiały przez cały wieczór. Wuj gdzieś wyszedł i wrócił późno w nocy. Miałam wtedy niecałe dziewiętnaście lat. Powoli docierało do mnie, że jestem poważnie chora i być może już nigdy nie będę żyła normalnie, że już nigdy nie będę sama. Dopiero później okazało się, że moja choroba ma dość lekki przebieg. Poza tym została wcześnie zdiagnozowała. Nie zmieniało mi jednak faktu, że już nigdy miałam nie być normalna. Wieść o mojej „przypadłości” jak nazywał ją wuj, szybko rozeszła się po mieszkańcach okolicznych bloków. Stałam się obiektem drwin na tym małym osiedlu pełnym ciemnych, niedoinformowanych ludzi.
Wtedy byłam już dorosła i mało przejmowałam się śmiechem dochodzących do moich uszu, gdy tylko wyszłam z klatki. Najgorszy był ten głos… Wydawało mi się, że ktoś zamieszkał w mojej głowie. Od tej pory słyszałam go często, czasem bardzo wyraźnie. Mówił do mnie, a ja niewiele rozumiałam. Gdy udawało mi się zrozumieć poszczególne słowa, wolałam ich nie słyszeć. To było straszne. Nie dość, ze co dnia zmagałam się z potwornymi napadami lęku, to jeszcze słyszałam dochodzące z mojej głowy tajemnicze głosy. Nie, nie byłam już sama. Żyłam z moimi lękami i podstępna schizofrenią, która nie pozwalała mi nawet myśleć.
Były też tak trudne momenty, że traciłam panowanie nad sobą i wychodziłam z własnego ciała. Wielokrotnie trafiałam wtedy do szpitali, na oddziały zamknięte. Nie pamiętam wiele z tych okresów. Wciąż spałam, odurzona lekami. Mimo iż od lat przyjmowałam je codziennie, czasem nie wystarczały. Stawałam się wtedy zupełnie innym człowiekiem. Krzyczałam, słyszałam go coraz wyraźniej. Wrzeszczałam na Musię, Mariannę, ciocię. Nie chodziłam do szkoły, tylko leżałam w jasnej sali szpitala, nie wiedząc, co dzieje się dookoła. Zamykali mnie tam i więzili, zupełnie jak jakiegoś przestępcę. Wracałam po tych „turnusach”, jak nazywał je wuj, kompletnie rozbita. Spędzałam całe dnie w pokoju, leżąc na łóżku, jak kłoda. Nie jadłam, nie rozmawiałam z nikim. Stany psychotyczne były najgorszymi okresami w moim życiu. Czasem trwały kilka godzin, dni, ale nawet tygodni. Czułam, jakby ktoś wycinał z mojego życia pewne fragmenty i chował je do specjalnego pudełka z napisem: „schizofrenia”. Nigdy nie poznałam jego zawartości. Nie miałam na to szans. To było silniejsze ode mnie. Błahy powód mógł wywołać napad: zła ocena, kłótnia z wujem, drwiny Marcina, niezaliczona klasówka, padający deszcz.
Moje dorastanie było pasmem wzlotów i upadków. Wzlotów, gdy byłam sobą, umiałam zapanować nad własnymi emocjami i czerpać radość z prostych, codziennych chwil. Było tez pełne upadków, gdy traciłam własne „ja” i wygrywała schizofrenia.
Okazało się jednak, że nie zostałam w tej walce zupełnie sama. Był na osiedlu ktoś, kto wziął sobie z punkt honoru pomóc biednej Pyzuli i kogo zupełnie nie obchodziły jej psychiczne napady.
- Cześć, Milena – usłyszałam kiedyś, gdy wychodziłam do szkoły.
Stał przy murku i leniwie palił papierosa.
- Cześć.
- Idziesz na przystanek? – zapytał, choć było to oczywiste.
Kiwnęłam więc głową i już chciałam odejść, gdy zaproponował:
- To ja cię odprowadzę.
- Nie boisz się mnie? – zapytałam – Przecież jestem wariatką.
- Nie jesteś wariatką – odparł.
Spojrzałam na niego. Dmuchnął w powietrze białym dymem.
- Wszyscy tak mówią. Że jestem wariatką. I przezywają mnie Pyzulą, bo jestem gruba.
- I co z tego? – zapytał – Mi to nie przeszkadza. Chodź, odprowadzę cię.
Nic nie odpowiedziałam, więc uznał, że się zgadzam. Szliśmy w milczeniu, Szymon tylko od czasu do czasu strącał popiół z papierosa i bredził coś o pogodzie.
Mieszkał na moim osiedlu, odkąd pamiętam. Z mamą i Marcinem. To właśnie on uratował mnie tamtego sierpniowego popołudnia, siedemnaście lat temu. To on zawsze bronił mnie przed drwinami swojego brata.
Mogłam stwierdzić, że był moim przyjacielem, choć z mojej strony nie była to jakaś silna więź. Traktowa-łam go raczej jak ochroniarza, kogoś, kto pomoże mi, gdy będę ofiarą osiedlowych chuliganów, ale nie lubiłam go zbytnio. Denerwował mnie i często nie na rękę było mi jego towarzystwo. Był poważny, nieco mrukliwy i zamknięty w sobie. Wciąż palił te swoje okropne papierosy i chodził w pogniecionych koszulach.
- Mógłby się uczesać choć raz – szepnęła mi na ucho Marianna podczas pewnej niedzielnej mszy, gdy Dąbrowscy usiedli w ławce naprzeciwko nas.
Wygładziła swój nowy, kremowy płaszczyk i nie zaszczyciła ich już ani jednym spojrzeniem.
Ja mimowolnie odwróciłam głowę w lewo, a Szymon wykonał nieznaczny ruch głową w moją stronę. Lubił mnie? Pewnie tak. Po jakimś czasie czuł się już chyba za mnie odpowiedzialny. Mówili, że pasujemy do siebie. Pyzula i Dąbrowski. Niezbyt ładni i dziwaczni. Być może z uwagi na te kpiny unikałam towarzystwa Szymona. Drażniło mnie w nim wszystko. Faktem jest jednak to, że odkąd zaczął się mną „opiekować” nikt, nawet Marcin, nie ośmielił się nazwać mnie Pyzulą.
Mnóstwo literówek. Poza tym nie słyszałam, żeby w tak młodym wieku diagnozowano schizofrenię, ale też żadnym specjalistą nie jestem. Nerwicę, depresję - owszem.
Cytat:- On tu jest! – wrzasnęłam, kompletnie nie panując nad sobą.
Trzęsłam się przy tym jak w febrze i nie potrafiłam uspokoić własnych nerwów i zapanować nad strachem.
- Milena, wszystko w porządku? – zapytała mnie w pewnej chwili matematyczka
to trochę nierealna reakcja nauczyciela na taki stan ucznia, myślę, że prędzej wysłałby jakiegoś ucznia po pielęgniarkę i dzwonił od razu do rodziców. Ewentualnie sam wpadłby w panikę, jeśli sam nie wiedziałby, co robić. Ogólnie tekst ok.
Znam przypadek zdiagnozowania tej choroby u osoby jeszcze młodszej. Czytałam o niej sporo i wiem, ze zdarzają się przypadki schizofrenii nawet u nastolatków.

Nad reakcją się zastanowię.

Dziękuję za komentarz Smile
Historia całkiem ciekawa. Czyta się lekko. Płynnie przechodzisz do następnego zdania.
Tak jak pisała moja poprzedniczka było kilka literówek ale według mnie nie są to znaczące błędy.
Czekam na ciąg dalszySmile
Proszę bardzo: zamieszczam ciąg dalszy.
I jednocześnie ostrzegam: mam jeszcze sporo rozdziałów... Smile

ROZDZIAŁ 2 „Przed burzą”

Mijałam dobrze znane mi bloki, a czułam się w tych miejscach dziwnie obco. Szare osiedle, na którym mieszkałam od urodzenia było tego dnia jeszcze bardziej nijakie. Plac zabaw, zwykle pełen rozkrzyczanych dzieci sąsiadów, świecił pustkami. Tylko huśtawka skrzypiała, delikatnie poruszana letnim wiatrem. Minę-am trzepak, na którym wisiał stary dywan sklepikarki z pierwszego piętra i skierowałam się w stronę naszej klatki. Miałam nadzieję, że chociaż tym razem go nie spotkam, ale oczywiście był tam. Stał oparty o murek, leniwie palił papierosa i przeglądał dzisiejszą gazetę.
- O, Milena – podniósł wzrok, gdy go mijałam – Wracasz z miasta?
Przystanęłam i powoli odwróciłam głowę w jego stronę. Zawsze taki sam: z widoczną nadwagą, w pogniecionej koszuli i z rozczochranymi włosami. Niedawno do tego wizerunku dołączyła paczka papierosów i zapalniczka z kiosku na skrzyżowaniu.
- Dobrze wszystko? – złożył gazetę i przyjrzał mi się uważnie.
Wiedziałam, o co pyta.
Od jakiegoś czasu go nie słyszałam. Wydawało mi się, ze jestem sama, ale niestety, nie potrafiłam zapomnieć tego głosu: świdrującego, złowrogiego, nakłaniającego do samych złych rzeczy. Myślałam, że to już za mną, że w końcu zacznę nowe życie.
- Jak najbardziej – odpowiedziałam.
- Zapalisz? – wyciągnął w moją stronę dłoń ze zmiętą paczką Malboro.
- Nie palę przecież.
Westchnął i przysiadł na murku. Czułam, że zapowiada się dłuższa rozmowa, więc zaczęłam szukać sposobu na pozbycie się niechcianego towarzystwa.
- Szymon, ja się właściwie trochę spieszę.
- Spoko – dmuchnął gdzieś w powietrze nad sobą i wrócił do czytania.
Z ulgą wpadłam do klatki i popędziłam po schodach na trzecie piętro. Gdzieś między parterem a pierwszym znów dopadło mnie to, z czym walczyłam od tak wielu lat. Momentalnie zrobiło mi się gorąco i szłam dalej, kurczowo trzymając się ściany. On był coraz bliżej…
- Jesteś nikim, Pyzula... – usłyszałam świszczący szept, mimo iż byłam na klatce zupełnie sama – Jesteś nikim… Zrób to, no zrób… Jeśli starczy ci odwagi. Skończ z tym! Zabij się. Zabij. Zabij. Zabij…
Gdy w końcu dotknęłam dłońmi ciemnych drewnianych drzwi, oparłam się o nie całym ciałem. Przygryzłam wargi, zamknęłam oczy i stałam tak, wsłuchując się w coraz szybsze bicie swojego serca. Zamilkł.
Po chwili wyjęłam z kieszeni klucz, ale przecież nie mogłam tam teraz wejść. Ruszyłam schodami w górę. Na ostatnim piętrze były dwa mieszkania. Jedno stało puste już prawie pół roku, od kiedy mieszkająca w nim polonistka z osiedlowej podstawówki odeszła na emeryturę i wyprowadziła się do córki. Drugie należało do państwa Sawickich, niezbyt bogatej ale niezwykle sympatycznej rodziny. Bez namysłu wcisnęłam dzwonek. I odetchnęłam z ulgą, słysząc kroki po drugiej stronie.
- Mila! – w drzwiach stała niewysoka, szczupła, brunetka w dżinsach i granatowym swetrze, na który założony miała szary fartuch, solidnie umazany różnokolorowymi farbami. W dłoni trzymała brudny pędzel, co świadczyło o tym, że oderwałam ją od pracy.
- Ja cię bardzo przepraszam, ale musiałam z kimś pogadać.
Magda gestem dłoni zaprosiła mnie do środka.
- Chcesz kawy? – zapytała, przyglądając mi się uważnie.
Ona też się bała, ze psychozy znowu wróciły.
Rozejrzałam się po przedpokoju. Wydawało mi się, ze gdzieś tu jest, że stanie się coś strasznego. Czułam, jakby ściany się zbliżały, jakby zaraz miało zabraknąć mi tchu…
- Milena? Wszystko w porządku? Może… może chcesz wody?
Spojrzałam na nią i w myślach poprosiłam Boga, żeby nie pozwolił mi wrócić. Przez ostatnie lata studiów żyłam prawie normalnie. Nie mogłam znów się mu poddać. Zbyt długą drogę przeszłam, by pozwolić mu wtargnąć w moje życie. Nie chciałam też zburzyć spokoju tych, którzy we mnie wierzyli.
- Nie, dziękuję. Przeszkadzam ci? – zapytałam cicho, wymownie wskazując na jej pędzel, ociekający farbą, którą pochlapała już posadzkę w korytarzu.
Oddychałam ciężko. Bałam się, że to znowu wróci.
- Nigdy mi nie przeszkadzasz - wskazała drzwi do swojego pokoju – Usiądź, ja zaraz przyjdę.
W pokoju Magdy zawsze czułam się dobrze. Niby był zwyczajny: materac przykryty czerwonym kocem, drewniane biurko, regał z książkami, wieszak na ubrania, stary fotel i dywan ze śladami naszych dziecięcych andrzejkowych wróżb… Tu nigdy go nie słyszałam i mogłam myśleć, słysząc tylko własny głos.
Usiadłam na materacu i wzięłam na kolana misia Teodora, wieloletniego powiernika nastoletnich sekretów. W tych czterech ścianach było naprawdę coś magicznego. Może te autorskie obrazy właścicielki na każdej ścianie? Może ciężkie zasłony fantazyjnie upięte na drewnianym karniszu? A może lustro, które zajmowało całą ścianę naprzeciw okna? Chyba dlatego ten mały niespełna dwunastometrowy świat mojej przyjaciółki wydawał się być królewską komnatą a nie pokoikiem w starym bloku gdańskiego Wrzeszcza.
- Na pewno nie chcesz pić? – Magda weszła do środka, już bez fartucha i zamknęła drzwi.
Gdy pokręciłam głową, usiadła przy biurku i spojrzała na mnie uważnie.
- Byłaś – stwierdziła bardziej niż zapytała – Byłaś na rozmowie kwalifikacyjnej.
Westchnęłam głęboko.
- I co? Jak ci poszło?
Wzruszyłam ramionami. Zapadła przygnębiająca cisza, przerywana tylko tykaniem zegara na biurku i moim coraz szybszym oddechem. Podniosłam głowę i spojrzałam na nią. W moim spojrzeniu wyczytała wszystko. Magda podparła czoło dłonią i wpatrywała się we mnie w milczeniu.
- Co teraz zrobisz? – zapytała w końcu.
Odwróciłam wzrok do okna. Nie przyjęli mnie do pracy. Nie dostałam tej szansy: na wyrwanie się z domu, w którym i tak nigdy nie czułam się dobrze. Wolałam przesiadywać w ciasnej kuchni Sawińskich, niż we własnym mieszkaniu, z ludźmi, z którymi żyłam tam już tyle lat. Tu zawsze czułam się normalna. Nikt mnie nie wytykał palcami tylko dlatego, że byłam chora.
- Mila, musisz mieć jakiś plan – Magda wyrwała mnie z zamyślenia
- Plan? Jaki plan? – krzyknęłam, a ona aż się cofnęła, myśląc, ze mam kolejny atak – Któryś już raz wracam z niczym, a ty mnie pytasz o plan? Jak mam niby zakomunikować mojemu wujowi, że nie wyprowadzę się od niego w tym miesiącu? - nawet nie wiem, kiedy łzy napłynęły mi do oczu i słowa uwięzły w gardle.
- Milu, spokojnie.
Magda usiadła przy mnie i objęła mnie ramieniem.
- Nie martw się – powiedziała ciepło – Spokojnie. Wszystko się jeszcze ułoży.
Może i był to najbardziej banalne słowa pocieszenia, ale o dziwo, poczułam się trochę lepiej.
Magda była moją pierwsza i jedyną przyjaciółką. Sawiccy wprowadzili się do naszej klatki, gdy zaczęłam liceum. Ich córka usiadła w mojej ławce pierwszego dnia szkoły. Siedziałam sama, ale nie było w tym nic dziwnego, skoro nikt nie chciał siedzieć z psychiczną siostrą Marianny. Ona jednak wcale się tym nie przejęła.
- Ja jestem chora. Mam schizofrenię – powiedziałam jej na pierwszej przerwie.
Wolałam, żeby wiedziała.
- Ach tak – pokiwała głową.
Bałam się, że będzie chciała się przesiąść, ale nie zrobiła tego.
- To nic – uśmiechnęła się – Damy sobie z tym radę.
Uśmiechnęła się do mnie, a ja nie mogłam uwierzyć, ze to się dzieje naprawdę. Myślałam, ze tak mówi, bo po prostu nie wie, co to za choroba, ale myliłam się. Znalazła o niej wiele informacji, książek, artykułów, które czytałyśmy wspólnie. Pomagała mi i naprawdę przechodziłyśmy razem przez najgorsze okresy. Miałam jedną jedyną przyjaciółkę, bo poza Magdą wszyscy się ode mnie odwrócili, absolutnie wszyscy. Marcin już postarał się o jak najlepszą reklamę dla mnie. Zrobił ze mnie niezrównoważoną wariatkę, która w nocy słyszy czyjeś szepty. Bałam się, że ten rok spędzony w jednej szkole będzie koszmarem, jednak dzięki Magdzie zaczęłam zauważać w sobie kogoś więcej niż nudną Pyzulę i wariatkę.
- Co ty się tak nim przejmujesz – wzruszała ramionami, gdy zamykałam się w łazience i zalewałam łzami po kolejnym starciu z Marcinem.
Ona ignorowała go w ogóle, mimo, że zdrowo się jej naprzykrzał.
- Dziwaczka! Picasso! Hipiska! – różne określenia wypływały z ust Marcina pod adresem Magdy.
Ona była jednak inna niż ja. Umiała się odciąć, gdy za bardzo zalazł jej za skórę. Jej też nie ośmieliłby się nazwać Pyzulą. Była średniego wzrostu, z charakterystyczną, nieco cygańską urodą. Miała własny, niepowtarzalny styl. Malowała niesamowite obrazy, które rozumiała chyba tylko ona. Ja nie znałam się na sztuce, ale zachwycały mnie jej dzieła. Miały w sobie coś takiego, co kazało się przy nich zatrzymać i chociaż spróbować zastanowić się, co przedstawiają. Dzięki temu talentowi kompletnie nie przejmowała się tym, co mówią o niej inni. Malarstwo dawało jej niesamowitą siłę, nie tylko do walki z Marcinem.
Za to podziwiałam ją najbardziej.
- Pamiętasz, ja dopiero za trzecim razem dostałam się na ASP – zaśmiała się, wyrywając mnie z zamyślenia – Z pracą też nie było łatwo. Widocznie twój czas jeszcze nie nadszedł.
- Powiedz to wujowi Konradowi. Mija już tyle czasu… On w końcu straci cierpliwość.
Magda milczała. Westchnęła głęboko, bo przecież wiedziała, jaki on jest. Konrad Kalinowski był człowiekiem porywczym, gwałtownym i skoncentrowanym na sobie. Jeśli obrał sobie jakiś cel, dążył do niego po trupach. Na moje nieszczęście, jego kolejnym celem było wykształcenie dzieci jego zmarłego brata i jak najszybsze pozbycie się ich z domu. Mnie chciał wysłać na medycynę, ale na szczęście dzięki wstawiennictwie Musi i cioci Agaty skończyło się na psychologii. Uznały, że pomoże mi ona w walce z moją chorobą. Poznałam to schorzenie od podstaw, ale przecież studia nie mogły mnie wyleczyć.
Po pięciu latach otrzymałam dyplom z wyróżnieniem. Może i to były niespełnione ambicje wuja, bo sam był tylko nędznym, w jego mniemaniu, ratownikiem pogotowia. Wiecznie narzekał na swoją trudną, męczącą i słabo płatną pracę. Niestety nie robił zupełnie nic, żeby ją zmienić.
Czy to ja miałam być jego szansą na lepsze życie? Na dostatek, o którym zawsze marzył? Prawdopodobnie tak było. Dlatego właśnie bałam się konfrontacji z ludźmi z mieszkania na trzecim piętrze, ale przecież nie mogłam w nieskończoność siedzieć u Magdy. Skoro zaczęła malować kolejny obraz powinnam dać upust jej natchnieniu i pozwolić jej tworzyć.
Do domu wróciłam jeszcze przed piętnastą. Weszłam do mieszkania cicho i chciałam niezauważona prze-mknąć do swojego pokoju, jednak niedługo mogłam cieszyć się ciszą i spokojem.
- Proszę – odpowiedziałam na rytmiczne pukanie, nim usiadłam na łóżku.
- Milena? A co ty tak się skradasz? – do pokoju weszła niewysoka, lekko zaokrąglona kobieta o krótkich, ciemnobrązowych włosach.
Poprawiła na nosie duże okulary i popatrzyła na mnie. Nie uzyskawszy odpowiedzi i w sumie po braku jakiejkolwiek reakcji z mojej strony, usiadła obok i położyła mi rękę na ramieniu.
- Źle się czujesz? – wytoczyła swój argument na wszystko i spojrzała na mnie troskliwie.
Wiedziałam, o co jej chodzi. Pytała, czy go nie słyszę, czy zaraz jej nie odepchnę i nie zacznę szukać w kuchni najostrzejszego noża, albo wyrzucać przez okno książek, co miałam w zwyczaju pod koniec klasy maturalnej. Byłam wariatką, tak mówili o mnie na osiedlu, zupełnie jak o matce Szymona. Ja jednak chciałam z tym walczyć, chciałam być normalna. Byłam przecież świadoma swojej choroby, może dlatego, ze ujawniła się, gdy byłam już dorosła. Nie chciałam, żeby zwyciężyła nade mną, nad moim spokojem. Usiłowałam znaleźć pracę i pokazać wszystkim, ze życie ze schizofrenią jest możliwe.
Niestety, rzeczywistość mnie przerosła.
- Pojechałam do miasta – powiedziałam w końcu z trudem.
- Wiem, przecież mówiłaś. Miałaś wrócić z Marianną, kiedy skończy egzamin. Dlaczego na nią nie zaczekałaś?
- Pojechałam do poradni.
Milczała. Zdjęła dłoń z mojego ramienia.
- Byłaś na rozmowie? – zapytała lekko zachrypłym z przejęcia głosem.
Przytaknęłam. Położyła ręce na kolanach i pokiwała się lekko w przód i w tył. Patrzyłam na nią, na to jaka jest bezradna. Jak nie wie, co mi powiedzieć, jakich słów użyć, żeby choć trochę ulżyć i żeby przekonać mnie, że to jednak nie koniec świata.
- O Boże, znowu… - szepnęła po chwili i zrozumiałam, że ona wcale nie chciała mnie pocieszać.
Była nie mniej zrozpaczona niż ja. Westchnęła głęboko i wstała z łóżka.
- Musia! – zawołałam, a ona powoli odwróciła się do mnie – Musia, to przecież nie koniec świata… praw-da? Jakoś… jakoś to będzie. Jeśli nie tam, to gdzieś indziej…
Pokiwała głową i wyszła z pokoju. Prawda była taka, że wuj uprosił lekarkę z tej poradni, swoją znajomą, żeby zaprosiła mnie na rozmowę. Najlepszej poradni w mieście. A on tak po prostu mi podziękowała. Od-prawiła mnie ze zwykłym „odezwiemy się wkrótce”, choć to „wkrótce” miało nigdy nie nadejść. Chwilę siedziałam bez ruchu, ale potem nie wytrzymałam. Rzuciłam się na poduszki i zaczęłam płakać. W końcu mogłam dać upust emocjom ostatnich godzin. Mogłam wyrzucić z siebie cały mój ból i rozczarowanie.

Niestety, nadszedł ten moment, którego tak się bałam. On wrócił. Znowu wrócił. Słyszałam jego ciężkie kroki na korytarzu i pod moimi drzwiami, gdy szedł do łazienki. W końcu ucichły, gdy wszedł do kuchni. Tam brzęczały talerze i Musia szykowała właśnie dla niego obiad.
Musiałam być silna, ale z każdą sekundą moje serce biło coraz szybciej. Leżałam z twarzą wtuloną w po-duszkę i usiłowałam zasnąć. Sen jednak nie przychodził. Nagle otworzyły się drzwi. Oderwałam się od ukochanego jaśka i spojrzałam za siebie. Musia stała oparta o framugę i patrzyła na mnie.
- Wuj cię prosi – powiedziała i wyszła.
- „Czyli to już” – zrozumiałam – „Niedługo będzie po wszystkim” – pocieszałam się naiwnie.
Wytarłam oczy i śmiało wyszłam z pokoju. W miarę zbliżania się do kuchni, odwaga zaczynała mnie opuszczać. Gdy przestąpiłam próg, czułam w gardle duszącą kulę. Siedział przy stole, a Musia nalewała mu zupę do lekko wyszczerbionej miski w kwiatki.
- Milena – wymawiając moje imię, nawet na mnie nie patrzył – Byłaś w poradni, tak? Dziękuję, moja droga – zwrócił się do Musi – I co? Rozmawiałaś z Irenką? Od kiedy zaczynasz?
Milczałam. Milion myśli przelatywało mi przez głowę. Stałam pośrodku kuchni, wpatrywałam się w podłogę i łzy szczypały mnie pod powiekami.
- Milena! – lekko podniósł głos – Słyszysz, co do ciebie mówię, dziewczyno?
- Tak – uniosłam głowę i nasze spojrzenia się spotkały.
Patrzył na mnie pytająco, prawie nie mrugając. Wzięłam głęboki oddech i poczułam na ramieniu ciepłą dłoń Musi.
- Nie przyjęła mnie.
Wuj upuścił łyżkę z zupą. Zapadła cisza. Musia zdjęła rękę z mojego ramienia i odwróciła się do szafek, udając że je wyciera. Ja patrzyłam gdzieś za okno. Poczułam się dziwnie lekka, ale wiedziałam, że najgorsze dopiero przed mną.
- Jak to możliwe?
- Nie wiem – wzruszyłam ramionami.
- Iwona, czy ty ją słyszysz? – krzyknął, a ja aż się wzdrygnęłam – Słyszysz tą nieodpowiedzialną smarkulę? Słyszysz jak się do mnie odzywa? Co ona ci powiedziała, dziewczyno?
- Oficjalnie, że mam za małe doświadczenie, ale wiem, że przestraszyła ją schizofrenia - starałam się być spokojna, ale to go jeszcze bardziej rozjuszyło.
- Ile razy można takiej tłumaczyć! – wrzasnął, rozbryzgując zupę po stole – Zdobywać doświadczenie w czasie studiów! – cedził słowa – Ale nie! Wolałaś obijać się pięć lat, siedzieć nam na głowie i włóczyć się po osiedlu z tym grubasem, Dąbrowskim! Co ty masz w tej głowie, mój Boże!
Milczałam. Wiedziałam dobrze, że nie ma sensu z nim dyskutować. Nie rozumiał, jaką przeszkodą była moja choroba. Nikt nie chciał zatrudnić wariatki.
- Musisz sobie radzić w życiu i nie wymiguj się swoją przypadłością! – pastwił się nade mną - Od dawna nie miewasz ataków, wszystko jest w porządku! To na pewno nie jest żaden argument!
Milczałam. Dla mnie to był koronny argument.
- Dziewczyno! Setki razy ci mówiłem! – krzyczał dalej, wymachując łyżką – Najważniejszy jest dobry start! Chociaż nie jesteśmy bogatą rodziną, ciężko pracujemy na każdy grosz i mieszkamy w pięć osób w ciasnym mieszkaniu, ty masz niesamowite możliwości! N i e s a m o w i t e! – powtórzył, cedząc każdą sylabę – Dlaczego? Milena, skończyłaś tak wspaniały kierunek i to z najlepszymi wynikami, a chcesz pracować w jakiejś podrzędnej przychodni? Zastanów się! Masz dwadzieścia cztery lata, dziewczyno! Chcesz do emerytury mieszkać z nami? Kto cię będzie utrzymywał? Ja? Matka? Ciocia? A może Marianna?
Jeśli do tej pory nie wiedziałam, jak wygląda piekło, tego popołudnia już byłam tego świadoma. Piekło w klatce za placem zabaw, w mieszkaniu numer dwanaście, na trzecim piętrze.

Zbiegałam po schodach ledwo łapiąc się na zakrętach poręczy. Z ulgą pchnęłam szklane wejściowe drzwi i wypadłam na zewnątrz. Od razu uderzył mnie podmuch ciepłego, burzowego powietrza. Przejmująca cisza tylko utwierdzała w przekonaniu, że nadejście żywiołu jest tylko kwestią czasu. Sądziłam jednak, że mam jeszcze jakieś pół godziny, więc nie zamierzałam wracać na górę, do mieszkania, z którego cudem udało mi się uciec do tego spokoju i przyjemnej ciszy. Szukałam w niej jego głosu, ale nie nadchodził. Byłam sama.
Na szczęście plac zabaw też był pusty. Dopiero zaczął się lipiec i spora część osiedlowego przedszkola po-rozjeżdżała się na wakacje. Moja ulubiona huśtawka z dzieciństwa była więc wolna. Usiadłam na desce, a ona zaskrzypiała złowrogo. Zaczęłam niezgrabnie odbijać się nogami od suchego piasku. Nagle usłyszałam przeciągły pomruk i gwałtownie podniosłam głowę. To tylko ciemne chmury podążały w stronę osiedla.
Świszczący dźwięk sędziowskiego gwizdka zakończył mecz na boisku przy podstawówce. Kilkunastu chłopców skierowało się w stronę swoich mieszkań. Za nimi szło dwóch mężczyzn, pochłoniętych rozmową. Wyraźnie zmierzali w stronę placu. Jeden był wysoki, ciemnowłosy, ubrany w zielone spodenki i koszulkę. Drugi niższy, z gwizdkiem powieszonym na szyi, trzymał w rękach piłkę i przyciskał ją do ubrudzonej trawą bluzki. Gdy mnie zobaczył, przyjrzał mi się uważnie i wszedł na plac zabaw. Wyższy stanął przy ogrodzeniu i rozejrzał się wokoło.
- Milena, cześć.
- Cześć, Piotruś – odezwałam się, wcale na niego nie patrząc.
- A co ty tak siedzisz tutaj? Burza idzie.
- Wiem, słyszę.
- Skończyliśmy mecz szybciej, żeby dzieciaki zdążyły wrócić do domu przed deszczem – odwrócił się w stronę podopiecznych, którzy rozeszli się po osiedlu.
Nic nie odpowiedziałam. Nie miałam nastroju na dyskusje o kolejnych sukcesach Piotrka. Patrzyłam na pasek pod huśtawką, w którym moje stopy wyżłobiły już porżną dziurę. Ciszę, która panowała między nami przerywały tylko radosne krzyki chłopców, biegnących do swoich bloków.
- Milena, stało się coś? – Piotr w pewnej chwili położył piłkę na ziemi i podszedł do mojej huśtawki.
Podniosłam na niego wzrok. Patrzył na mnie ze zmarszczonym czołem. Zastanawiał się pewnie, czy znowu nie mam ataku lęku albo napadu urojeń, które na pierwszych latach studiów zdarzały mi się jeszcze dość często.
- Byłam w tej poradni, u znajomej wuja. Nie przyjęła mnie – powiedziałam najbardziej beztroskim tonem na jaki było mnie w tej chwili stać.
Piotr spoglądał na mnie zdumiony, więc znów zaczęłam bezsensownie odbijać się nogami od ziemi.
- I co? Wuj pewnie się ciska? – zapytał odwracając wzrok.
- Nie wiem – zatrzymałam huśtawkę – Teraz to nie wiem.
Milczał przez chwilę. Piotr był jego oczkiem w głowie. Wymarzony bratanek, chrześniak, zapalony sportowiec, przyszły trener polskiej reprezentacji. Mimo to, wuj Konrad nie był dla niego autorytetem. Od kiedy Piotrek poszedł na studia, zaczął dostrzegać to, czego nie widział, jako nastolatek. Zaczął zauważać, że jego ukochany wujek jest wiecznie niezadowolonym tyranem i neguje wszystko, co w jakikolwiek sposób kłóci się z jego poglądami. Piotr jednak nie bał się go. Mimo, że znał jego trudny charakter, zawsze potrafił się z nim dogadać. Był sportowcem, studiował wychowanie fizyczne na gdańskim AWFie i zupełnie nie przejmował się poglądami innych. Nie bardzo wiedziałam, czy mogę mu ufać, nigdy nie byliśmy specjalnie blisko. Nie zmieniało to jednak faktu, że był moim bratem i kochałam go. Z biegiem lat, coraz bardziej przypominał mi wuja i babcię, jego matkę. Nie tylko fizycznie, ale i z charakteru.
- Głodny jestem – stwierdził po chwili i przeniósł na mnie wzrok – Co na obiad?
- Ogórkowa i mielone – odparłam machinalnie.
- O to dobrze. Idziesz?
- Nie. Posiedzę jeszcze.
- Jak chcesz – odwrócił się i podniósł z ziemi piłkę – Marcin, lecę. Na razie, stary.
- Jasne, na razie – machnął ręką w stronę mojego brata.
Byłam pewna, że Marcin słyszał naszą rozmowę, ale niewiele mnie to obchodziło. Nie znosiłam go, a jednocześnie tak fascynowało mnie to z jaką łatwością zjednywał sobie przyjaciół. A może to było złe słowo, bo Marcin tak naprawdę przyjaciół nie miał. To byli raczej znajomi. Do wyjścia na piwo, do pogrania w piłkę, tak jak Piotr. Do poznęcania się nad osiedlową wariatką, Mileną Kalinowską…
- Hej, nie widziałaś mojego brata? – zapytał mnie niespodziewanie.
Spojrzałam na niego dość niechętnie i miałam nadzieję, że nie zobaczył w moim wzroku niczego poza tym uczuciem.
- Był tu jakieś dwie godziny temu. Pewnie poszedł po fajki.
Pokiwał głową. Znów zagrzmiało.
- Burza idzie. Mógłby się już nie włóczyć, matka będzie histeryzować.
Nic nie odpowiedziałam. Chciałam, żeby już sobie poszedł. Na szczęście on też nie wytrzymywał zbyt długo w moim towarzystwie.
- Dobra, Milena, uciekam – podrapał się po głowie i zmierzył mnie wzrokiem – I daj spokój z tą pracą, co to koniec świata? Roboty wszędzie pełno, musisz lepiej poszukać – wykrzywił usta w pobłażliwym uśmiechu i ruszył w stronę swojej klatki.
Oczy znów zaszły mi łzami. Jak ci ludzie niczego nie rozumieli. Dla mnie niestety to był koniec świata. Ta praca była dla mnie szansą na opuszczenie tego miejsca, na poznanie lepszego świata, na bycie wreszcie tą osobą, którą przez całe życie nie mogłam się stać, bo wiąż coś mnie ograniczało: najpierw wuj, potem nerwica i bezustanne napady lęku, a wreszcie schizofrenia. Moja druga natura i jednocześnie największy wróg, z którym walka była nierówna i trudna.

Siedziałam na placu dopóki nie zaczęło padać. Gdy zobaczyłam na piasku pierwsze krople deszczu wstałam z twardej deski i powoli ruszyłam w stronę klatki.
- Milena! – usłyszałam za plecami
Odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moim kierunku wysoką szatynkę w czarnej sukience.
- Milena – gdy stanęła przy mnie, odrzuciła długi warkocz na plecy i starała się uspokoić oddech – A ty co tu robisz? Miałaś zaczekać na mnie na uczelni.
- Wiem, przepraszam.
Patrzyła na mnie podobnie jak Marcin. Pobłażliwie. Dość już miałam takich spojrzeń. Deszcz padał coraz mocniej. Naprawdę niewiele mnie obchodziło, co wuj Konrad powie, gdy wrócę teraz do domu.
- Jak poszedł egzamin? – zapytałam, żeby zmienić temat.
- Zdałam – wzruszyła ramionami.
Razem ruszyłyśmy w stronę klatki. Było mi wszystko jedno, chociaż czułam, że sukces Marianny poprawi wujowi humor. Nie myliłam się. Usłyszałam co prawda niezbyt budujące uwagi o mojej przyszłości, ale przetrwałam to wszystko. Gdy w końcu zamknęłam drzwi pokoju, który w dzieciństwie dzieliłam z Marian-ną, poczułam niesamowitą ulgę. Piotr odpoczywał, a ojciec i Musia cieszyli się ze zdanego egzaminu mojej siostry. Mnie nie interesowały sukcesy Marianny. W każdym razie nie były najważniejsze.
W końcu zapukała do mojego pokoju. Podniosłam się i usiadłam na łóżku.
- Proszę.
- Hej, mogę? – Marianna wsadziła głowę do pokoju.
- Chcesz nocować dziś w domu? – zrozumiałam, bo pora była późna, a ona nie kwapiła się do wyjścia.
- Nie, no coś ty! – roześmiała się, siadając przy biurku – Wracam do siebie, mam jeszcze jedno zaliczenie w przyszłym tygodniu, muszę się uczyć.
Pokiwałam głową, bo tak naprawdę nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Marianna nie mieszkała z nami, prowadziła zupełnie inne życie. Powoli zapominała, jak wygląda życie na Wrzeszczu.
- Słuchaj… - siostra rozejrzała się po pokoju, który tak długo dzieliła ze mną – Jutro idę do Aśki na całe popołudnie, ma rewelacyjne notatki, jak chcesz, możesz wpaść do mnie, mieszkanie będzie puste.
Spojrzałam na nią zdezorientowana.
- No… domyślam się, że ciężko tu wytrzymać. Słyszałam o pani Irence.
- A! – machnęłam ręką
- Wiesz…. Ja ci ufam, a przynajmniej się staram. Nie mów tylko Musi, że będziesz sama, na pewno by się martwiła. Wiesz, jaka jest. Jeśli potrzebujesz trochę samotności, weź je. No… to trzymaj się, siostra – położyła klucze na stoliku, zmusiła się do uśmiechu i wyszła z pokoju.
Usłyszałam jeszcze wylewne pożegnanie rozgrywające się w przedpokoju i Marianna sobie poszła. Nie miałam ochoty ukrywać się u niej, w jej eleganckiej, małej kawalerce. Nie chciałam nigdzie się ukrywać. Czy ja byłam jakimś potworem, że musiałam się chować przed światem? Byłam tylko chora. Miałam schizofrenię, ale z nią walczyłam. Co dnia toczyłam boje o normalne życie, bez głosów w mojej głowie.
Usiadłam przy oknie i oparłam łokcie o parapet. Deszcz zacinał już solidnie, a burza była naprawdę nieda-leko. Marianna przeszła szybkim krokiem przez plac i skierowała się w stronę przystanku. Już miałam odejść od okna, gdy nagle w strugach deszczu wypatrzyłam jeszcze dwie znajome sylwetki. Biegli przez trawnik krzycząc coś do siebie i rozchlapując wokół siebie błoto z powstałych kałuż. Brzydki, gruby, wiecznie niezadowolony Szymon i piękny, wysoki i uwielbiany Marcin. Byli tak różni, że nie wszyscy chcieli uwierzyć, że są braćmi. Byli jak ogień i woda. Jak dzień i noc. Zupełnie jak ja i … rodzina Kalinowskich.
Część pierwsza:

mique napisał(a):Końcówka sierpnia była wyjątkowo słoneczna, powietrze przesycone było zapachem kwiatów z okolicznych klombów, ptaki śpiewały, przed blokiem słychać było radosny śmiech dzieci.
Powtórzenia. Spróbuj przekształcić to zdanie tak, żeby nie było tyle... „było” Big Grin

mique napisał(a):Stała przy płocie placu zabaw i patrzyła to na mnie, to na niego.
Może zamienić słowo „płot” na ogrodzenie? Płot kojarzy się z drewnianymi sztachetami itd., ogrodzenie byłoby lepsze.

mique napisał(a):- Odpuść jej! Choć, idziemy na rolki – mała, piegowata Kamila wstała z huśtawki i podeszła do nas.
„Choć” to skrócona forma „chociaż” Tongue W tym wypadku powinno być „chodź”.

mique napisał(a):Była moja chrzestną i zawsze stawała po mojej stronie, gdy wuj na mnie krzyczał.
Napisz pełną nazwę – matką chrzestną.

mique napisał(a):Jego nie lubiłam w ogóle i czułam, że nasza obecność wcale nie jest mu na rękę.
Radziłbym zamienić początek zdania na „nie lubiłam go w ogóle...”. Tak brzmiałoby lepiej.

mique napisał(a):...i położyła mi swoją ciepłą dłoń na ramieniu, którym wciąż wstrząsał szloch.
Ładnie napisane Smile

mique napisał(a):- Co to za bzdury w ogóle? Gdzie masz rower? – zapytał wuj po chwili.
Myślę, że „w ogóle” jest niepotrzebne.

mique napisał(a):Że Marianna i Pio-trek nie są moim rodzeństwem.
O co chodzi z tym myślnikiem?

mique napisał(a):- Co mieli zrobić? – wzruszył ramionami, bawiąc się łyżeczką z cukiernicy, która stała na stole.
Jeśli to tylko możliwe, unikaj słowa „która” i podobnych. Tutaj to możliwe – możesz napisać „cukiernicy stojącej na stole”.

mique napisał(a):Ko-chamy cię wszyscy tak samo, jak Mariankę i Piotrka.
No co Ty tak z tymi myślnikami?... Tongue

mique napisał(a):Nerwicę zdiagnozowano u mnie na początku podstawówki. Byłam bardzo drażliwym, trochę zalęknionym dzieckiem. Denerwowałam się z byle powodu, nie potrafiłam usiedzieć spokojnie na lekcji, wszystko wyprowadzało mnie z równowagi, nie umiałam się skupić, skoncentrować, ani zjednać sobie przyjaciół. Całe podwórko wiedziało, ze jestem podrzutkiem, nie radziłam sobie z piętnem, z jakim przyszło mi się zmierzyć w tak młodym wieku. Z dnia na dzień było coraz gorzej, nie mogłam się odnaleźć wśród ludzi. Nie chciałam żyć z nimi. Drażnili mnie i nie potrafili zaakceptować.
Nie, nie, nie i nie. Za dużo „nie” w tym fragmencie Tongue

mique napisał(a):Byłam ich bardzo ciekawa, ale nie wiedziałam na ich temat kompletnie niczego.
Kompletnie nic.

mique napisał(a):Gdy tylko kończył wcześniej próbowałam niezauważona przemykać osiedlem, jak najszybciej.
To „jak najszybciej” na końcu, do tego oddzielone przecinkiem, brzmi tak sobie. Może lepiej tak: próbowałam jak najszybciej niezauważona przemknąć osiedlem? Poza tym przecinek po „wcześniej”.

mique napisał(a):Jechał tym samym tramwajem, z kolegami.
Jechał z kolegami tym samym tramwajem. Hm? ;>

mique napisał(a):Mi jego banda nie dawała spokoju przez całe liceum.
Jeśli zaimek dzierżawczy jest na początku, przed czasownikiem, to poprawną formą jest „mnie”. „Mi” piszemy po czasowniku.

mique napisał(a):Wiedziałam, że pewnie jest to Marcin.
„Pewnie” jest niepotrzebne.

mique napisał(a):Nie mogłam skupić się na pisanej klasówce.
„Pisanej klasówce” - brzmi tak sobie. Może lepiej: Nie mogłam skupić się na pisaniu klasówki?

mique napisał(a):Trzęsłam się przy tym jak w febrze i nie potrafiłam uspokoić własnych nerwów i zapanować nad strachem.
Zamiast pierwszego „i” można by postawić przecinek.

mique napisał(a):Biały puch wydawał mi się ciepły, wszystko wydawało mi się inne, dziwne.
Powtórzenie.

mique napisał(a):Powoli docierało do mnie, że jestem poważnie chora i być może już nigdy nie będę żyła normalnie, że już nigdy nie będę sama.
Nie rozumiem, co to ma do rzeczy, że „nie będzie sama”.

mique napisał(a):Nie zmieniało mi jednak faktu, że już nigdy miałam nie być normalna.
Zamiast „mi” powinno być „to”.

mique napisał(a):Wtedy byłam już dorosła i mało przejmowałam się śmiechem dochodzących do moich uszu, gdy tylko wyszłam z klatki.
Mało przejmowałam? Tak się chyba nie mówi. Może „niezbyt” byłoby lepiej?

mique napisał(a):- I co z tego? – zapytał – Mi to nie przeszkadza. Chodź, odprowadzę cię.
Podobnie, jak przedtem - „mi” wymień na „mnie”.


Część druga:

mique napisał(a):Niedawno do tego wizerunku dołączyła paczka papierosów i zapalniczka z kiosku na skrzyżowaniu.
Myślę, że informacja o pochodzeniu zapalniczki jest nieistotna. Możesz ją spokojnie pominąć.

mique napisał(a):- Dobrze wszystko? – złożył gazetę i przyjrzał mi się uważnie.
Nie lepiej brzmiałoby „wszystko dobrze?” ?

mique napisał(a):- Nie palę przecież.
Przecież nie palę.

mique napisał(a):Nie dostałam tej szansy: na wyrwanie się z domu, w którym i tak nigdy nie czułam się dobrze.
Lepiej: Nie dostałam szansy na wyrwanie się z domu...

mique napisał(a):- Ja jestem chora. Mam schizofrenię – powiedziałam jej na pierwszej przerwie.
Wolałam, żeby wiedziała.
- Ach tak – pokiwała głową.
Bałam się, że będzie chciała się przesiąść, ale nie zrobiła tego.
- To nic – uśmiechnęła się – Damy sobie z tym radę.
No kurczę, piękne! Smile

mique napisał(a):Zrobił ze mnie niezrównoważoną wariatkę, która w nocy słyszy czyjeś szepty.
Niezrównoważona wariatka to trochę „masło maślane”, nie wydaje Ci się?

mique napisał(a):Ona ignorowała go w ogóle, mimo, że zdrowo się jej naprzykrzał.
Może „zupełnie” zamiast „w ogóle”? „Mimo że” nie rozdzielamy przecinkiem! Tongue

mique napisał(a):- Byłaś na rozmowie? – zapytała lekko zachrypłym z przejęcia głosem.
Zachrypniętym.

mique napisał(a):- „Czyli to już” – zrozumiałam – „Niedługo będzie po wszystkim” – pocieszałam się naiwnie.
Myślnik i cudzysłów są niepotrzebne. Wystarczy, że zapiszesz tak: Czyli to już – pomyślałam. Niedługo będzie po wszystkim – pocieszałam się naiwnie.
Ewentualnie zamiast myślników przecinki, też będzie ok.

mique napisał(a):W miarę zbliżania się do kuchni, odwaga zaczynała mnie opuszczać.
Lepiej brzmiałoby: W miarę jak zbliżałam się do kuchni...

mique napisał(a):Patrzyłam na pasek pod huśtawką, w którym moje stopy wyżłobiły już porżną dziurę.
Porżną? Ciekawe słowo ^^

Pewnie trudno Ci będzie wziąć moje słowa na poważnie po przeczytaniu tak długiego komentarza...

ale

bardzo mi się podobało! Smile

Nieczęsto zdarza mi się czytać coś, co oczami wyobraźni widziałbym tak dokładnie, jak fabułę Twojego opowiadania. Masz talent – temu się nie da zaprzeczyć.
Twoją najmocniejszą stroną wg mnie są dialogi. Piszesz je w taki filmowy sposób. Na ogół „filmowe dialogi” są wadą tekstu, bo znaczy to, że są „hollywoodzko” sztywne i nienaturalne. A u Ciebie „filmowość” jest zaletą! Czytając wypowiedzi bohaterów, czułem w nich klimat starych, polskich filmów. Bohaterowie wypowiadają się naturalnie, wiarygodnie, ale bez nachalnej potoczności w języku. Brawo!

Potrafisz bardzo ciekawie opowiadać, ale nad warsztatem musisz poćwiczyć Wink Piszesz chyba trochę nieuważnie – jest dużo literówek. Musisz też przejrzeć tekst pod kątem interpunkcji. Jest sporo brakujących lub niepotrzebnych przecinków. Poza tym interpunkcja oraz rozpoczynanie wielką literą przy dialogach nie zawsze są takie, jakie powinny być. Polecam Ci odpowiednie działy w Kąciku Literata. Znajdziesz tam wskazówki, które pomogą Ci poprawić interpunkcję i zapis dialogów.

Skąd te myślniki porozkładane pośrodku wyrazów? Domyślam się, że pisząc, przenosisz w ten sposób do następnej linijki. Musisz te myślniki pousuwać.

Nie łam się z powodu liczby moich uwag, najczęściej nie są to ewidentne błędy, a jedynie porady, jak poprawić stylistykę, by tekst był wygodniejszy w czytaniu.

Gratuluję bardzo fajnego opowiadania! Smile
Bardzo bardzo dziękuję za wartościowy komentarz! Zastosowałam się do wszystkich rad Smile
Język Szymona ma być właśnie taki dość prosty i niezbyt poprawny stylistycznie, ponieważ chciałam, żeby był takim prostym i nieokrzesanym bohaterem Smile poprawiłam niektóre zdania w wypowiedziach Mileny, bo brzmiały niegramatycznie Smile
porżną - oczywiście miało być PORZĄDNĄ [autokorekta w Wordzie jest niezawodna... Tongue ].
Myślniki są takie dziwne, bo przeklejam tekst z Worda, a tam mam włączone dzielenie wyrazów i nie wszystkie kreseczki wychwycę i pousuwam, także z z góry przepraszam, jak coś zostanie.
Oddaję w Wasze ręce trzeci rozdział D.Sz. Miłego czytania, mam nadzieję Smile

ROZDZIAŁ 3 „Pierwsza praca”

Reklamówka z jabłkami stawała się coraz cięższa. Czekałam tylko, aż pęknie i owoce rozsypią się na chodnik. Dzień był słoneczny, lipiec trwał w najlepsze, a robienie zakupów przed południem chyba naprawdę nie było najlepszym pomysłem. Jednak ze względu na to, że jako jedyna w naszej rodzinie byłam aktualnie bezrobotna i miałam mnóstwo wolnego czasu, mogłam pofatygować się na rynek na świeże owoce. Robiłam zakupy, gotowałam obiady i sprzątałam całe mieszkanie. Po wyjeździe cioci Agaty cały dom był praktycznie na mojej głowie.
Tydzień po zakończeniu roku szkolnego spakowała walizkę i pojechała do pracy do Anglii. Ja myślałam, że po prostu uciekła od wuja, swojego wiecznie niezadowolonego męża i tych problemów, których z dnia na dzień było więcej.
Nawet zwykłe siatki z zakupami ciążyły mi bardziej niż wczoraj. Z ulgą spojrzałam na nasz obdrapany blok i zaczęłam usilnie się zastanawiać, gdzie też podziałam klucze do drzwi.
- Hej. Może ja ci pomogę? – usłyszałam nagle za sobą, gdy starając się niczego nie upuścić, szukałam ich w torebce.
- Dzięki – oddałam Szymonowi dwie najcięższe reklamówki i znalazłam klucze.
- Zanieść ci to na górę? – zapytał jeszcze.
- Nie, dziękuję ci bardzo. Poradzę sobie.
- Spoko.
Oddał mi siatki i przytrzymał drzwi. Stałam chwilę w korytarzu, zanim ruszyłam na górę. Jak najciszej we-szłam do mieszkania. Na palcach przekroczyłam próg kuchni i położyłam torby przy stole. Włączyłam gaz pod garnkiem z pomidorówką i zaczęłam rozpakowywać zakupy.
Zjadłam obiad, obserwując za oknem Szymona. Gdy myłam talerz, usłyszałam skrzypnięcie drzwi sypialni.
- Jest obiad? – w progu stanął wuj i przetarł oczy.
- Tak, pomidorowa. Właśnie podgrzałam.
- Nalej mi.
Posłusznie wlałam zupę do talerza i zaczęłam wycierać naczynia po śniadaniu.
- I co zamierzasz teraz, Milena? – zapytał nagle.
Aż skóra ścierpła mi na karku. Zamknęłam oczy i próbowałam zebrać myśli.
- Chciałabym porozmawiać wieczorem, kiedy Musia wróci.
- Jak uważasz.
Już się nie odezwał.
Po jedzeniu znowu się położył, a ja ubrałam buty i cicho wyszłam z mieszkania. Idąc po schodach zastanawiałam się, co w ogóle robię. Gdy tylko znalazłam się na dworze, on już tam czekał. Spojrzał na mnie i głową wskazał miejsce na murku.
Usiadłam obok niego.
- Nie przejmuj się tą robotą – powiedział nagle, a ja spojrzałam na niego zdumiona – Marcin mówił, że znów ci nie wyszło.
Fantastycznie. Marcin! Jeszcze on musi mi dopiec. Byłam wściekła na siebie, że wtedy przy nim rozmawiałam z Piotrkiem o tej pracy w poradni. Teraz Marcin mógł znowu zrobić ze mnie ofiarę…
- Wiesz, Milena… nikt nie powiedział, że musisz od razu pracować w zawodzie – wyrwał mnie z zamyślenia Szymon.
- Mój wuj by wolał.
- Nie wyrosłaś już trochę z tego? – pokręcił głową – To przecież twoje życie. Pamiętasz ile lat ja harowałem w stoczni, zanim dostałem tą robotę w fabryce? I nadal nie w zawodzie, ale przynajmniej pieniądze lepsze. Niedługo może zostanę szefem ochrony, jeśli szef w końcu mnie doceni.
- No proszę, może jeszcze wyjdziesz na ludzi – odparłam ironicznie, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
- A kto powiedział, że nie? – Szymon spojrzał na mnie przekornie i się uśmiechnął.
Patrzyłam na niego zaskoczona. Szymon Dąbrowski nigdy się nie uśmiechał. Aż do dziś. I ten uśmiech wywołałam na jego twarzy właśnie ja.
- Słuchaj, może się przejdziemy, co? – zaproponował – Ja niedługo jadę do roboty. Mam noc dzisiaj.
- A nie wolałbyś się przespać przed zmianą?
- Jakoś nie.
Wzruszyłam ramionami i wstałam z murku. Szymon też się podniósł i ruszyliśmy z stronę boiska. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, bo naprawdę nie wiedziałam, o czym z nim rozmawiać. Niby znałam go tyle lat, a tak naprawdę niewiele o nim wiedziałam.
- Denerwuję cię czasem, prawda? – zapytał w pewnej chwili.
- Ty? A dlaczego tak uważasz?
Nie odpowiedział. Czasami bałam się, że zbyt wyraźnie okazuję mu niechęć i niestety nie myliłam się.
- Ludzie albo mnie lubią, albo nienawidzą – powiedział – Ja nigdy nie wiedziałem, po której jesteś stronie.
- A nie ma… czegoś pośrodku?
- Nie ma.
Westchnęłam. Szymon Dąbrowski był naprawdę trudnym mężczyzną. Nie zawsze można było go zrozumieć, zupełnie tak jak teraz.
- Bo jeśli ja się narzucam, to po prostu powiedz, Milena.
- Nie, nie. To nie tak. Po prostu… - próbowałam jakoś zgrabnie ująć to, co czuję, ale nie potrafiłam.
Nurtowała mnie jedna rzecz i, skoro już tak szczerze rozmawialiśmy, postanowiłam go o to zapytać.
- A dlaczego ty mi pomagasz?
Milczał przez chwilę.
Sądziłam, że zastanawia się, co odpowiedzieć. Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież to powinno być oczywiste, skoro już tyle lat angażował się w pomoc biednej Pyzuli.
- W sumie to nie wiem – przyznał po chwili – To się tak po prostu stało. Wtedy, przed blokiem. Kiedy Marcin powiedział ci, że jesteś adoptowana… Ludzie na osiedlu o tym plotkowali, ale nikt nie chciał, żebyś dowiedziała się w ten sposób. Nie obraź się Milena, ale… żal mi się ciebie zrobiło. Mój brat wyśmiewał się z ciebie, a ty byłaś od niego młodsza, słabsza, potem chora… Jak miałem ci nie pomóc? Marcin jest moim bratem i kocham go ponad wszystko. Czasem jednak zachowuje się jak ostatni cham i wtedy muszę przywołać go do porządku, rozumiesz?
Pokiwałam głową. Nie za bardzo rozumiałam jednak, jak można tak kochać Marcina.
- Wiele osób się ze mnie śmiało, że chodzę za tobą jak cień, jak ochroniarz – przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu.
- Bo wybrałeś Pyzulę – powiedziałam – Najbrzydszą dziewczynkę na osiedlu. I w dodatku chorą psychicznie. Nie wolałbyś tak chodzić za Marianną? - spytałam.
- Nie przeczę, twoja siostra jest naprawdę piękną kobietą – pokiwał głową, zupełnie ignorując moje słowa o chorobie – Ale po co miałbym chodzić za nią? Ona doskonale radziła sobie z zaczepkami Marcina i innych chłopców.
- A ja co? Nie radziłam sobie? – stanęłam i położyłam ręce na biodrach – Musiałeś więc ulitować się nad biedną Pyzulą, bo bez ciebie nie przetrwałabym nawet dnia na tym osiedlu? Bo znów dostałabym ataku i słyszała głos, który kazał mi się zabić? Skoczyć z balkonu? Uderzyć wykładowcę? Oblać kawą koleżanki z roku?
- To nie tak, Milena – odparł spokojnie – Dla mnie nigdy nie byłaś Pyzulą ani tym bardziej wariatką. Traktowałem cię jak młodszą siostrę, jak kumpla. Przyjaciółkę. Bo wiesz… ja nie mam wielu przyjaciół. W sumie… nie mam ich wcale.
W tym momencie poczułam się jak ostatnia świnia. Przypomniałam sobie, ile razy śmiałam się z Szymona z Magdą, ile razy uciekałam przed nim na osiedlu, ile razy wsiadałam do innego tramwaju, żeby go nie spotkać. A jemu chodziło tylko o przyjaźń. Nigdy się z nikim nie przyjaźnił, nigdy nie widziałam go z żadną dziewczyną.
- „Biedny Szymon” – pomyślałam – „Ja mam przynajmniej Magdę, a on?”.
Miał brata – chama i prostaka i schorowaną matkę. Poza tym, był zupełnie sam.
- Milena, może ja popytam u nas? – wyrwał mnie z zamyślenia – Może jakaś praca się znajdzie dla ciebie.
- W fabryce okien? – zaśmiałam się – A po co im tam psycholog?
- Nie wiem – wzruszył ramionami – Spytam panie w kadrach. Może coś słyszały o jakiejś pracy.
- Dobrze, dziękuję.
Chyba po raz pierwszy spojrzałam na niego łaskawszym okiem. Praca w fabryce okien, w której Szymon był stróżem nie była może szczytem moich marzeń, ale przecież nie o to chodziło. Musiałam mieć przecież w końcu stały dochód i to na tyle wysoki, żeby pozwolił mi się utrzymać. I naprawdę po raz pierwszy nie obchodziło mnie to, co w tej sprawie ma do powiedzenia wuj Konrad.
W drodze powrotnej układałam sobie w głowie sto wersji przemówień do niego i Musi. Szłam jak najbardziej okrężną drogą, jakbym chciała opóźnić powrót do domu. Gdy wróciłam, jeszcze spał. Zamknęłam się w pokoju na wypadek, gdyby obudził się przed powrotem Musi.
Przed osiemnastą usłyszałam zgrzyt klucza z zamku. Skrzypnęły drzwi dużego pokoju. Wuj wstał i po-szedł pod prysznic, a Musia krzątała się w kuchni. Odczekałam dobry kwadrans, aż opuścił łazienkę i dołączył do niej. Wtedy postanowiłam z nimi porozmawiać. Nie mogłam powiedzieć im jednak nic, co by ich satysfakcjonowało.
Nie byłam przecież nikim niezwykłym. Byłam kobietą, która stała na rozdrożu. I zupełnie nie wiedziała, którą drogą pójść.

Nazywam się Milena Kalinowska i mam dwadzieścia cztery lata. Mieszkam w starym bloku gdańskiego Wrzeszcza z wujem, ciocią, mamą i młodszym bratem. W maju obroniłam pracę magisterską i uzyskałam tytuł magistra psychologii. Od dwóch miesięcy bezustannie szukam pracy, która zadowoliłaby mojego niezwykle ambitnego wuja i pozwoliłaby w końcu wyrwać się z jego domu.
Z rosnącą zazdrością patrzę na moją starszą siostrę, Mariannę. W zeszłym roku skończyła finanse, udało jej się zdobyć posadę w banku i już dawna z nami nie mieszka. W tym roku zaczęła zaocznie studiować zarządzanie i wuj wciąż każe mi od niej uczyć się życia: przebojowości, zaradności i walki o to, co swoje.
Ja niestety jestem inna: cicha, trochę zahukana, nieśmiała, zamknięta we własnym świecie. Świecie schizofrenii. Słyszę w głowie różne głosy i nie wiem, gdzie jest granica między tym, co jest w moim umyśle, a tym, co istnieje naprawdę. Przez cały okres studiów ukrywałam się w domu. Teraz nadszedł czas na rozpoczęcie własnego życia. Musiałam stawić światu czoło. Na początek musiałam jednak stawić czoło swojej chorobie i własnej rodzinie.

- Chciałabym porozmawiać – odważnie weszłam do kuchni, gdy Musia kończyła pić kawę po obiedzie.
- No dobrze, siadaj – wuj łaskawie wskazał mi taboret, ale nie skorzystałam.
- Zrozumiałam, że niekoniecznie muszę od razu pracować w zawodzie. Mogę na razie poszukać pracy spoza branży.
- A co ty chcesz robić, dziewczyno? – zapytał.
W jego głosie wyczułam ironię, co bardzo mi się nie spodobało.
- Rozmawiałam dziś z Szymonem. Obiecał, ze popyta w fabryce. Może tam znalazłaby się dla mnie jakaś praca – wypowiedziałam to jednym tchem, żeby przypadkiem wuj nie miał szansy mi przerwać.
Myślałam, że się roześmieje, ale tego nie zrobił. Nie znosił Szymona. Głupi smarkacz, która śmiał pokazywać się na osiedlu z kimś, kto należał do rodziny Kalinowskich. Ponadto pracował nocami w fabryce i mieszkał z chorą matką, którą wszyscy uważali za wariatkę.
- To ty nie masz już większych aspiracji niż pilnowanie jakiejś fabryki? – ironizował – A ten Dąbrowski to co? Narzeczony? Adwokat?
- Przyjaciel.
- Dąbrowski – prychnęła Musia – On ma 30 lat! Taki z niego przyjaciel…
- Jak każdy inny – próbowałam bronić Szymona, ale bezskutecznie.
- Jak ta malarka od siedmiu boleści, Sawińska? Nie wiem, dziewczyno, rób jak uważasz – wuj Konrad stracił już do mnie cierpliwość – Myślę jednak, ze nie po to męczyłaś się pięć lat na uniwersytecie, żeby teraz pracować w jakiejś nędznej fabryce.
Nagle otworzyły się drzwi wejściowe.
- Cześć, jestem już!
- Cześć, Piotruś. Chodź, zupa jest ciepła – Musia wyjęła miskę w szafy.
- Mamusia, w pracy jadłem!
- Znowu pizza? Nie ma mowy, musisz zjeść zupę!
- Serwus, synu – wuj wyszedł do przedpokoju.
Odkąd pamiętam, nazywał tak Piotrka, choć wcale nie był jego ojcem.
- Zjedz trochę, naprawdę smaczna. Zbieram się na dyżur – rzucił w naszą stronę.
Gdy wyszedł w domu od razu zrobiło się spokojniej. Piotr jadł obiad, opowiadał o pracy, a ja jak zawsze w takich chwilach, zamykałam się w pokoju. Myślałam o nim. Nie pamiętałam mojego przybranego taty, jego twarz znałam tylko ze zdjęć. Miałam nadzieję, że mnie kochał, tak jak kochała mnie Musia. Zastanawiałam się, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby on nie zginął. Gdzie byśmy mieszkali, jakim człowiekiem bym była. W głębi duszy chciałam być inna. Pragnęłam choć raz być najlepsza, a nie druga, trzecia. Potrzebowałam zrozumienia, zainteresowania, słów, które pomogłyby mi poradzić sobie z każdą porażką.
Wielokrotnie zastanawiałam się też, jacy są moi prawdziwi rodzice. Jak wygląda moja mama. Jak ma na imię, jaki ma głos, jak się uśmiecha. Chciałam, żeby tata uczył mnie jeździć rowerze, żeby był, gdy go potrzebowałam. Żeby zabierał nas na wycieczki za miasto. Potrzebowałam ich wsparcia i stuprocentowej akceptacji. Chciałam też wiedzieć, czy się kochali. Czy jestem owocem miłości czy dziełem przypadku, czy może łagodnie mówiąc: przeznaczenia. Byłam ciekawa, czy za mną tęsknią, czy o mnie myślą, czy też wy-obrażają sobie, jak wyglądam, jaka jestem, jakie jest moje życie. Nie było idealne.
Modliłam się więc, żeby jednak Szymon znalazł coś dla mnie w tej fabryce. Niestety, nie dano mu tej szansy. Nikogo w tym domu, poza mną, nie interesowała jego dobra wola.
Obudziły mnie podniesione głosy. Zrozumiałam, że wuj wrócił z dyżuru i pewnie potknął się w przedpokoju o jakieś zapomniane buty Marianki, których w obu mieszkaniach miała naprawdę sporo. Gdy uważniej się przysłuchałam, dotarło do mnie, że im nie chodzi o Mariannę. Utwierdziło mnie w tym, kilkakrotnie usłyszane moje imię. Z lekką obawą wyszłam z pokoju i udałam się do kuchni na śniadanie.
- Milena – wuj spojrzał na mnie, gdy stanęłam w progu – Usiądź, musimy poważnie porozmawiać.
Aż skuliłam się w sobie.
Przelotnie zerknęłam na Musię. Wydawała się jeszcze niższa, gdy się go bała. Wiedziałam, że nie mogę na nią liczyć. Najczęściej stawała po jego stronie. To on był w tym domu mężczyzną, który wychowywał dzieci.
Nawet jeśli nie był ich ojcem.
- Posłuchaj mnie, dziewczyno – mówiąc do mnie, smarował masłem kolejną kanapkę – Jestem zmęczony, całą noc nie spałem, mnóstwo przypadków mieliśmy. Powiem to krótko i nie życzę sobie żadnych sprzeciwów. Póki jeszcze mieszkasz u nas, należy się nam szacunek. Za wszystko, co dla ciebie z ciocię i matką zrobiliśmy.
Po tych słowach poczułam łzy pod powiekami. Między wierszami odczytałam, że chodzi mu o dach nad głową. Po śmierci ojca wyprowadziliśmy się ze wsi, z domu dziadków i przyjechaliśmy do Gdańska. Za-mieszkaliśmy u wuja i cioci Agaty praktycznie z dnia na dzień. Teraz miałam być im wdzięczna. Byłam. Przy-najmniej starałam się być. Robiłam zakupy, gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie, nigdy się nie sprzeciwiałam. Nie imprezowałam na studiach, nie piłam, nie paliłam. Nigdy nie spotykałam się z chłopakami. Miałam tylko jedną przyjaciółkę, która na dodatek mieszkała dwa piętra wyżej. Śmiali się ze mnie, że jestem zakonnicą bez habitu. I przezywali Pyzulą. Dla niego to było jednak za mało. Chciał mnie jeszcze bardziej upokorzyć i udawało mu się to. Z każdym dniem coraz lepiej.
Podniosłam na niego wzrok znad mojego pustego talerza. Zupełnie straciłam apetyt.
- Twoja mama porozmawia dziś ze swoją szefową – powiedział między jednym kęsem kanapki a drugim – Może coś dla ciebie się znajdzie. Zaliczyłaś tam praktyki, pewnie cię weźmie chociaż na pół etatu. W cioci w szkole na razie nie ma żadnego wakatu. Ja u siebie też nic ci nie załatwię – spojrzał na mnie i skrzywił się.
No tak. Byłam za mało zdolna, żeby pracować w nędznym pogotowiu. Musia mogła za to błagać swoją szefową, żeby zatrudniła mnie w świetlicy przy przedszkolu. Była pedagogiem, pracowała z dziećmi. Z zamiłowania, a nie dla pieniędzy. Placówka była mała, więc wątpiłam, że znajdzie się tam dla mnie miejsce.
Los był jednak przewrotny. Nie miałam pojęcia, co Musia powiedziała kierowniczce, ale ta zgodziła się przyjąć mnie na pół etatu do świetlicy. Umówiła mnie na rozmowę w piątek rano. Miałam pracować popołudniami, a rano robić zakupy i gotować obiady. Najważniejsze było jednak to, żeby żadna znajoma nie zobaczyła, że tam pracuję. Jak mawiał wuj: „miałam przecież wyższe aspiracje”.
- Nie mogę zaproponować ci cudów – na rozmowie kwalifikacyjnej pani Aneta jakby od niechcenia przeglądała moje CV – Na razie trzymiesięczny okres próbny, pół etatu. Świetlica czynna jest od siódmej do siedemnastej. Będziesz pracować od pierwszej do ostatniego dziecka. Zaczynasz od poniedziałku.
- Bardzo pani dziękuję.
- Nie mnie dziękuj, tylko swojej matce – energicznie wstała i wyciągnęła do mnie rękę.
Nie lubiłam tej kobiety. Była oschła i nieprzyjemna. Musia nigdy się na nią nie skarżyła, ale ja przez dwa tygodnie praktyk zdążyłam zauważyć, jaka z niej jędza. Nie rozumiałam, jak może lubić pracę z dziećmi. W świetlicy zmieniała się jednak nie do poznania. Udawała, że jest idealną ciocią dla każdego malucha, a tak naprawdę nie znosiła dzieci. Było to widać po wyrazie jej twarzy kiedy zasmucone matki zostawiały swoje pociechy w drzwiach przedszkola.

Wracałam do domu z uczuciem dziwnej lekkości. Chociaż Maliniakowa nie zaproponowała mi pensji marzeń, moja szansa powoli zaczynała się realizować. Musiałam z kimś podzielić się tą radosną nowiną. Zdumiona rozglądałam się po osiedlu. Nigdzie nie mogłam dostrzec Szymona.
Zapukałam więc do Magdy.
- Sama jesteś? – spojrzałam za nią, gdy otworzyła mi drzwi.
- Sama. Wejdź.
Gdy usiadłyśmy w jej pokoju, przyjrzałam się nowemu dziełu mojej przyjaciółki, które zawisło w zaszczytnym miejscu nad łóżkiem.
- Wczoraj skończyłam – powiedziała, widząc, czemu się przyglądam – Jutro zaniosę na uczelnię, choć Kortowski pewnie znów zmiesza mnie z błotem – skrzywiła się i ustawiła na stole kubki z herbatą.
- Widziałaś dziś Szymona? – zapytałam nagle, odruchowo wyglądając przez okno.
- No… tak. Wracał z fabryki jakoś przed siódmą – wzruszyła ramionami – Kupił w kiosku gazetę, papierosy i poszedł do siebie. Jak zwykle.
- Nie było go przed naszym blokiem kiedy wracałam.
- A co, on tam zamieszkał? – zaśmiała się – Ma własny dom. Jakoś nigdy nie zauważałaś niego nieobecności, a jego obecność cię irytowała. Coś się zmieniło? – zapytała.
- Właściwie to… to nie wiem – przyznałam – Byliśmy wczoraj na spacerze.
- Na spacerze? – Magda uniosła brwi.
- Tak. Rozmawialiśmy.
- Hmn – zamyśliła się, a ja nadal patrzyłam za okno.
Mnie też zaskoczyło to, że po raz pierwszy zauważyłam nieobecność Szymona na murku przy mojej klatce. I to właśnie dzisiaj, kiedy chciałam się z nim podzielić moim małym sukcesem.
- Magda, dostałam pracę – powiedziałam nagle.
- Pracę? Naprawdę? To wspaniale! – ucieszyła się tak, jak powinna się cieszyć z mojego sukcesu prawdzi-wa przyjaciółka – A jaka to praca? Gdzie?
- W świetlicy, u Musi.
- U Musi? Ale… ale jak?
- Normalnie, na pół etatu. Same popołudniowe zmiany. Jakieś osiemset na rękę.
- No, to nieźle. Podobno ta kierowniczka jest okropna. Pamiętasz jakie miałaś problemy z praktykami, wciąż się czepiała - zamachała mi przed nosem łyżeczką.
Pokiwałam głową. To były chyba najcięższe dwa tygodnie podczas mojej pięcioletniej przygody z psychologią. Teraz jednak mogłabym pracować całe dnie z Maliniakową, byle tylko opuścić mieszkanie rodziców. To, że dała mi szansę pozwoliło mi uwierzyć, ze być może jestem wreszcie na prostej drodze: ku normalności.
- Nie pytała o… o chorobę? – zaczęła ostrożnie Magda.
Wzruszyłam ramionami.
- Wie o niej – odparłam spokojnie – Wiedziała, przyjmując mnie dwa lata temu na praktyki. Być może zobaczyła, że nie jestem aż taką wariatką, za jaką mnie uważa. Panuję nad tym, przynajmniej się staram. Nie słyszę już tego głosu, szczekających psów o zmroku, dziecięcego płaczu, upiornych szeptów. Nie miewam już takich ataków jak kiedyś.
Nie mówiłam do końca prawdy, ale za wszelką cenę chciałam być normalna. Przynajmniej w oczach innych.
Magda pokiwała głową.
- Słuchaj… a jak ty przekonałaś swojego wuja? – zainteresowała się – On kręcił nosem na każdą twoją potencjalną robotę, a tą akurat zaakceptował?
- Widocznie ma mnie już tak dość, że chce się mnie pozbyć z domu za wszelką cenę.
- No, ja bym nie była taka drastyczna w słowach… - Magda popatrzyła na mnie – Ale muszę przyznać, że to naprawdę sukces, że ta jędza cię przyjęła.
Wzruszyłam ramionami. Prawdopodobnie Musia zaprzedała duszę diabłu, żeby zdobyć dla mnie tą posadę. Na szczęście, udało się. Najważniejsze było to, że wreszcie nie byłam bezrobotna, a moje marzenia o innym, lepszym życiu, miały szansę się spełnić!