Via Appia - Forum

Pełna wersja: Dea
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Z góry przepraszam za moje największe utrapienie jakim są przecinki.
Właściwie to można powiedzieć, że historia ta jest częścią drugą... Lecz pierwszej nigdy nie napisałam Confused Nie powinno to jednak stanowić większego problemu, mam bowiem zamiar tak to poprowadzić, żeby w końcu wszystko było jasne.
Życzę miłej lektury i z góry dziękuję za komentarze Smile

Architektura sali do złudzenia przypominała nawę główną neogotyckiego kościoła rzymskokatolickiego. Brakowało jednak ołtarza, miejsc do siedzenia lub klęczenia oraz wszelkiego rodzaju religijnych symboli czy ozdób. To pomieszczenie o powierzchni przybliżonej do połowy basenu olimpijskiego, nie było miejscem świętym czy w jakiś sposób uduchowionym, lecz z pewnością jakaś magia i tajemnica ukrywały się wśród jego wysokich, ceglanych kolumn skąpanych w wielobarwnym świetle promieni słonecznych, padających przez imponujące witraże przedstawiające cztery splecione ze sobą smoki: zielonego, bordowego, granatowego oraz fioletowego.
Niewysoki podest, na którym z powodzeniem mógłby stać ołtarz, zajęty był przez wielki łuk z ciemnego marmuru, ozdobiony misternymi motywami roślin i zwierząt, zarówno tych całkiem zwyczajnych jak i legendarnych. W zwieńczeniu widniał wyryty delikatnymi, ozdobnymi literami, krótki napis „Mira”. Pod łukiem rozpościerała się cieniutka błona, mieniąca się najróżniejszymi kolorami zupełnie jak bańki mydlane, lecz w przeciwieństwie do nich ta błona nie pękłaby nawet pod wpływem wybuchu.
Tego wieczoru w pomieszczeniu zebrało się czternaście osób. Dziesięcioro z nich miało na ubraniu jakiś wyraźny zielony akcent. Wiek tych kobiet i mężczyzn wahał się od na oko dwudziestu do około pięćdziesięciu lat, niektórzy wyglądali całkiem zwyczajnie lecz byli i tacy którzy mieli zwierzęce uszy i ogony, błony pomiędzy palcami i skrzela, czy też parę okazałych baranich rogów. Kilkoro z nich nosiło długie łuki, pozostali natomiast krótkie noże.
Swobodnie rozmawiali pomiędzy sobą nie zwracając specjalnej uwagi na czterech młodych mężczyzn stojących pod filarem po przeciwnej stronie sali. Ci ubrani byli w identyczne stroje, bordowe koszule, ciemnoszare kamizelki i luźne spodnie tego samego koloru, oraz wysokie buty. Każdy z nich, do szerokiego, skórzanego pasa przyczepiony miał miecz. Należeli do jednego oddziału, Oddziału Bordowego Smoka z Gildii Czterech Smoków, lecz powszechnie nazywani byli po prostu „bordowymi”.
Z tej czwórki najbardziej rzucał się w oczy najwyższy ze wszystkich zgromadzonych, mierzący trochę ponad dwa metry, ogolony na łyso murzyn, który ze swą sylwetką mógłby z powodzeniem uchodzić za zawodnika jednej z najlepszych drużyn futbolu amerykańskiego. Nazywał się Wincent Minstreli i prawdę powiedziawszy był najcichszy i najspokojniejszy z nich.
Następny sprawiał wrażenie jakby cierpiał na lekką nadpobudliwość. Był to Feliks Morris, przyjacielski rudzielec zaopatrzony w rysie uszy i oczy, najmłodszy i najniższy z tej grupki. Choć według szeroko pojmowanych standardów, wcale nie był niski. Oprócz miecza nosił jeszcze dwa, krótkie sztylety.
Renimond Arma wyglądał jak Skandynaw, miał niemal białe włosy i jasnoszare oczy. Jeśli chodzi o towarzyskość to plasował się zaraz za Feliksem. Ciekawostką na jego temat był fakt, że nie cierpi swojego pełnego imienia.
Ostatni był zielonooki mulat, Sylwester Wallet. Największy Casanova w okolicy znany dodatkowo z tego, że zawsze mówi to co myśli bez zbędnego owijania w bawełnę. Jak nie trudno się domyślić przysporzyło mu to wielu wrogów wśród męskiej części społeczeństwa.
Wszyscy członkowie Bordowego Oddziału byli oddanymi przyjaciółmi gotowymi nawet zaryzykować życie ratując pozostałych, czego już nie raz, nie dwa razy zdążyli dowieść.
A teraz czekała ich kolejna misja. Wraz ze wspomagającą grupą z Zielonego Oddziału mieli udać się na Ziemię i przechwycić gryfa, który w najbliższym czasie ma tam trafić.
- Przepraszam, że musieliście czekać.
Do pomieszczenia weszła członkini Rady Gildii, jak zawsze pogodna Katharine Anderson o miękkim głosie jazzmenki. Dziś przybrała wygląd pulchnej, jasnoskórej i około czterdziestoletniej kobiety. Towarzyszył jej Florian Beskid, kapitan i zarazem ostatni członek bordowych.
Anderson podeszła do kamiennego łuku, a za nią zebrali się pozostali obecni.
- Witaj Miro.
Na cienkiej błonie pojawiły się ciemne litery która zaraz utworzyły słowa: „Dobry wieczór Katharine, pięknie dziś wyglądasz.”
- Dziękuję. Wiesz ostatnio zastanawiam się, czy nie zacząć by eksperymentować i na przykład nie spróbować fioletowej skóry. Co o tym sądzisz?
„To mogłoby być interesujące.”
Radna jeszcze bardziej się ożywiła.
- Też tak myślę. Cały czas próbuję sobie wyobrazić reakcję Zyty…
- Pani Anderson. – Kapitan stanął obok radnej. – Wolałbym nie przerywać, ale...
- O tak, masz rację Florianie, przepraszam. – Odchrząknęła i z poważną miną jeszcze raz zwróciła się do kamiennego łuku – Ja, Katharine Anderson, członkini Rady Gildii Czterech Smoków proszę o otwarcie portalu.
„Wedle życzenia. Koordynaty?”
- Zgodne z twoim proroctwem, oczywiście.
„Powodzenia”.
Miejsce tego ostatniego słowa zajęła różnokolorowa plama rozlewająca się na całą błonę. Obraz stawał się coraz ostrzejszy, aż przed zgromadzonymi ukazał się widok na skąpany w promieniach słonecznych, parkowy staw.
- Idziemy.
Kapitan przeszedł pod łukiem, a za nim bordowi oraz zieloni. Stopy tych ostatnich ledwo stanęły na soczystej trawie, a zaraz rozbiegli się w różnych kierunkach szykować się do rzucenia ochronnej bariery, która miała ukryć przed oczami Ziemian obecność ich i przede wszystkim, spodziewanego gryfa.
- Coś jest nie tak.
Bordowi zaskoczeni popatrzeli na Feliksa, który całkowicie skupił się na przeciwnym, odległym brzegu stawu. W sumie, w oddali było słychać przerażone okrzyki.
- Tam!
Spomiędzy drzew ktoś wybiegł, choć wyglądało to tak jakby unosił się nad ziemią. Osoba ta zatrzymała tuż przy samym brzegu i zanurzając dłonie w wodzie zastygła w bezruchu. W ślad za nią wybiegł wielki jak dom gryf. Chwycił postać w potężne szpony i zaraz uleciał w niebo.
- Co?
- Jak?
- Ruszać się! – Tylko kapitan nie poddał się zaskoczeniu. – Reni, droga!
- Robi się.
Arma biegiem ruszył w stronę stawu. Ledwie dotknął wody nogą, a zmieniła się w lód. Stworzył wielką krę stopniowo przeistaczającą się w lodową ścieżkę, którą bordowi przebiegli przez środek stawu na drugi jego brzeg.
Ani na chwilę nie spuszczali wzroku z wznoszącego się niemal pionowo gryfa i pochwyconą przez niego osobę. Początkowo się ona szarpała, lecz teraz była zaskakująco spokojna. Oboje byli daleko poza zasięgiem któregokolwiek z bordowych.
Zostało im tylko czekać. Gryfy miały niemiły zwyczaj uśmiercania swoich ofiar zrzucając je z dużych wysokości.
- Kapitanie, – syren wyszedł z wody, pozostali z Zielonego Oddziału biegli wzdłuż brzegu – co tu się dzieje? Dlaczego Mira sprowadziła nas za późno?
- Nie mam pojęcia. Zadamy jej to pytanie po...
Powietrze przeciął przeraźliwy krzyk, połączenie ryku lwa i skrzeku orła. Okrzyk agonii gryfa, który teraz spadał poruszany tylko oporem powietrza. Uniesiona przez niego osoba właśnie uwalniała się spomiędzy ostrych szponów.
- Nie możliwe - szepnął kapitan, a następnie krzyknął już do wszystkich podwładnych – Ruszać się!
Wszyscy biegiem ruszyli pomiędzy drzewa, mniej więcej tam, gdzie spodziewali się upadku potwora.
Gryfy były bardzo odporne zarówno na ataki magiczne jak i fizyczne. Był jednak pewien sposób na momentalne odebranie im życia, zaatakowanie fizycznie i magicznie, dokładnie w to samo miejsce, w dokładnie tym samym czasie. Lecz nawet do tego trzeba dużej mocy. Jak Ziemianin mógł tego dokonać?
Rozległ się trzask łamanych konarów. Na ziemię pospadały liczne liście i gałązki.
- Odsunąć się!
Ledwie uciekli, a cielsko z ogromnym impetem uderzyło w grunt. Wciąż czując wstrząs Florian wpatrywał się w większy od niego łeb przed którym właśnie co uskoczył. Gryf niewątpliwie był martwy. Coś się poruszyło na szczycie tej wyrośniętej góry mięsa.
Ta drobna kobieta przywodziła na myśl tylko niewielką muszkę. Ale to ta muszka zabiła olbrzyma. Trzymała się za lewe, całkowicie czerwone od krwi ramię. Była ledwie przytomna, zachwiała się, wyprostowała po czym ostatecznie upadła.
„Złapię ją” rozległ się okrzyk Sylwestra gdy kobieta zsunęła się wzdłuż boku gryfa.
Florian wstał i już miał wydać zielonym rozkaz rozstawienia bariery gdy spowiło ich różowawe światło. Niezawodny znak, że sami zabrali się do roboty. Ominął wygięte pod dziwnym kontem skrzydło i dołączył do Sylwestra, Feliska oraz Ody z zielonych, Wincent i Reni przyszli po nim. Oda badała opartą o miękkie futro, około trzydziestoletnią szatynkę.
- Feliks, wróć na Deę i powiedz Mirze, żeby zmieniła koordynaty gdzieś bliżej.
- Ta jest. – Rudzielec zasalutował i w zawrotnym tempie pognał między drzewa.
- Co z nią?
- Ma złamaną rękę i straciła sporo krwi przez co jest ledwie przytomna. Wygląda jednak na to, że rana całkowicie znikła. Bierzemy ją ze sobą, czy zostawiamy to tutejszym lekarzom kapitanie?
Florian spojrzał w półprzytomne, ciemne oczy kobiety. Patrzyła się na niego odkąd tylko przyszedł. Uśmiechnęła się.
- Witam, kapitanie Beskid.
Po tych cichych słowach ostatecznie straciła przytomność, Florian natomiast na chwilę zamarł.
- Bierzemy. Może ona nam to wytłumaczy. – Zamyślił się. – My nic tu nie zdziałamy, wrócimy więc na Deę i sprowadzimy wam pomoc. Mogę ci to zostawić Odo?
- Oczywiście kapitanie.
- Jestem! – Feliks pojawił się znikąd jakieś dwa metry od nich, a zaraz za nim radna Anderson.
- Co tu się stało?
- Mira wprowadziła złe koordynaty. Trafiliśmy tu grubo po gryfie. To ona go pokonała.
Sylwester wziął dziewczynę na ręce i mówiąc krótkie „Idę do szpitala” zniknął w niewidocznym portalu. Pozostali bordowi ruszyli za nim dorzucając „A my po pomoc”.
- Mira jeszcze nigdy się nie pomyliła. – Anderson była w szoku. – Wielu Ziemian to widziało?
- Podejrzewam, że bardzo dużo. Nie zdziwiłoby mnie gdyby szykowała się robota na dużą skalę.
- Szczęście dla ciebie, że nie będziesz musiał tu sprzątać. – Westchnęła. – Wracaj zdać raport, zajmę się resztą.
- Tak jest.
Pełen pytań dotyczących tej nieznanej mu kobiety przeszedł przez portal prowadzący na Deę nie zwracając specjalnej uwagi na mijających go zielonych. Kim była? Jeśli Ziemianką, to skąd wiedziała jak pokonać gryfa? Skąd miała moc by tego dokonać? Jak to możliwe, że Magia Języków zadziałała tak szybko? Jeśli natomiast była Deanką, to jak trafiła na Ziemię? Dlaczego tu była? I pytanie które nurtowało go najbardziej – skąd go znała?
Napiszę tylko tak ogólnie, bo nie mam teraz zbytnio czasu.
Pierwsze co się rzuca w oczy, to fakt, że nie jestem pewien co do miejsca akcji. Niby fantasy, więc od razu kojarzą się miecze, magia, konie, zamki itp. Ale zaraz widzę coś o basenie olimpijskim i zawodnikach futbolu, potem o Ziemianach. Może to Science fiction? Jeśli tak, to nie ten dział.

Drugie. Źle konstruujesz dialogi. Na forum jest poradnik, co do tego.

Fabuła nawet mnie zaciekawiła. Ta sytuacja:
Cytat:- Kapitanie, – syren wyszedł z wody, pozostali z Zielonego Oddziału biegli wzdłuż brzegu – co tu się dzieje? Dlaczego Mira sprowadziła nas za późno?
raczej podsunęła mi myśl, że się po prostu spóźnili.
Co do bohaterów, to po mojemu dałaś nadmiar informacji o nich na początku. Tak, że po chwili już nie wiedziałem, który to ten rudzielec, a który ten dwumetrowy. To jakimi są powinno się poznawać po tym, jak zachowywali się w różnych sytuacjach. A takie suche fakty po prostu nudzą.

Pozdrawiam.
Cytat:Architektura sali do złudzenia przypominała nawę główną neogotyckiego kościoła rzymskokatolickiego.
Po co tyle dookreśleń? Założenia architektoniczne neogotyku i gotyku były raczej zbliżone (jak można się domyślać po nazewnictwie), z kolei „rzymskokatolicki” tak naprawdę nie ma wielkiego wpływu na architekturę – gotycki kościół to gotycki kościół, choćby modły odprawiali tam wyznawcy Potwora Spaghetti. Jasne, gdyby czytelnik miał do czynienia w istocie z nawą w kościele, miałoby to pewnie znaczenie – ot, choćby obrazy inne. Ale tutaj mowa jest zaledwie o sali podobnej do nawy kościelnej, wcale niebędącej obszarem sacrum, więc wszelkie rzymskokatolickie neo- są zupełnie niepotrzebne, bo odciągają uwagę od głównej myśli i wprowadzają zamieszanie, które w sumie w żaden sposób nie dookreśla opisywanego pomieszczenia.
Cytat:To pomieszczenie o powierzchni przybliżonej do połowy basenu olimpijskiego, nie było miejscem świętym czy w jakiś sposób uduchowionym, lecz z pewnością jakaś magia i tajemnica ukrywały się wśród jego wysokich, ceglanych kolumn skąpanych w wielobarwnym świetle promieni słonecznych, padających przez imponujące witraże przedstawiające cztery splecione ze sobą smoki: zielonego, bordowego, granatowego oraz fioletowego.
Po pierwsze: to zdanie ma pięć linijek w Wordzie. Tak tylko to zaznaczam, ku przestrodze. Dużo ryzykujesz, sadząc takie zdania. Na przykład to, że zmęczysz czytelnika, zanim w ogóle cokolwiek zacznie się dziać.
Po drugie: skoro było to miejsce wypełnione jakąś magią i tajemnicą, to jednak chyba było uduchowione. „Uduchowiony” nie znaczy „taki, po którym kręcą się duchowni”. Wink Sugerowałabym wywalić podkreśloną część – tym bardziej, że w obecnej postaci w tym zdaniu powtarza się „jakiś”. Oczywiście, to tylko sugestia, bo tekst jest Twój i zrobisz z nim co zechcesz.
Cytat:Pod łukiem rozpościerała się cieniutka błona, mieniąca się najróżniejszymi kolorami zupełnie jak bańki mydlane, lecz w przeciwieństwie do nich ta błona nie pękłaby nawet pod wpływem wybuchu.
Podkreślona część zdania wydaje mi się zbędna. Każesz czytelnikowi wierzyć narratorowi na słowo, a ja jestem zwichrowana i narratorom nie wierzę, dopóki nie zobaczę potwierdzenia w akcji. Tongue Poza tym „pod wpływem wybuchu” - co to znaczy? Co niby miałoby wybuchnąć? Cały kościół? Czy może tak zwane „trzaskające kulki”? Znowu pakujesz jakieś nie do końca potrzebne informacje. A przecież, nawet jeśli tego nie napiszesz, kiedy w końcu doszłoby do jakiegoś wybuchu i błona by nie pękła, czytelnik nie miałby pretensji, że błona nie pękła, bo nigdzie nie było mowy, że ta błona jest z mydła. Porównanie dotyczyło kolorystyki, a nie wytrzymałości. Wytrzymałość więc można sobie w tym miejscu darować.

Dalej – czy liczebność towarzystwa zgromadzonego w sali ma naprawdę fundamentalne znaczenie? Na tyle fundamentalne, by była konieczność pisania o tym? Liczebniki w tekście literackim są fu. Liczebnik nie działa na wyobraźnię. Możesz pisać, że było osób dziesięć czy jedenaście, możesz, że czterdzieści trzy, ale czymś takim nie przyciągniesz czytelnika. Do opisu nadają się raczej informacje typu „mała grupka”, „tłum”, „niewielkie zgromadzenie”, „morze ludzi” i tak dalej. Sama zresztą zwróć na to uwagę w książkach – jak opisywane są grupy osób? Liczbami czy mniej precyzyjnie, a bardziej plastycznie? Później zresztą to powtarzasz. „pojawił się dwa metry od nich” – a kogóż obchodzi, czy to były dwa metry, czy dwa i pół, czy może metr osiemdziesiąt? Napisz po prostu „obok nich”, „nieopodal”, „parę kroków od nich” czy cokolwiek w ten deseń. Napisz to, co tak naprawdę chcesz wyrazić. Przecież nie uwierzę, że chcesz wyrazić konkretnie tę dwumetrowość.
Cytat:Każdy z nich, do szerokiego, skórzanego pasa przyczepiony miał miecz.
„przyczepiony”? Przepraszam – na rzep, czy może siłą woli? Tongue Miecza się nie „przyczepia”. Paskudne słowo. Zdanie zdecydowanie do przeróbki.

„Murzyn”, o ile wiem, pisze się od wielkiej litery. Nie chodzi o poprawność polityczną, tylko o ortografię. Wink

Cytat:Jeśli chodzi o towarzyskość to plasował się zaraz za Feliksem. Ciekawostką na jego temat był fakt, że nie cierpi swojego pełnego imienia.
I tę towarzyskość oraz niecierpienie imienia widać ot tak, od samego patrzenia na bohaterów?
Poza tym, mieszasz czasy („był” w przeszłym, ale „nie cierpi” w teraźniejszym). W ogóle widzę, że opisy postaci idą Ci dość topornie. Ale o tym później.

Dalej już nie chciało mi się wypisywać każdego pojedynczego błędu. To nie oznacza, że było cukierkowo. Nie było. Masz sporo powtórzeń, błędnie zapisujesz „nie” z różnymi częściami mowy, interpunkcja rzeczywiście robi co chce, no i pojawia się zdecydowanie za dużo zupełnie niepotrzebnych słów – masz tendencję do przegadania (na przykład: „Lecz nawet do tego trzeba dużej mocy.” – skąd to „nawet”? Czytelnik ma rozumieć, że teoretycznie i na pierwszy rzut oka pokonanie gryfa to pestka i kwestia jednego pierdnięcia, czy co?).

Obiecałam wrócić do opisywania bohaterów, więc wracam:
Przyklejasz etykietki. Robiąc to sprawiasz, że Twoi bohaterowie robią się płytcy i płascy jak opakowanie wafelków na sklepowej półce. I równie interesujący. Spróbuj unikać etykietek i odnarratorskich informacji o tym, że bohater nie lubił swojego imienia, był towarzyski itepe. W momencie, w którym sadzisz ten opis (czyli sam początek tekstu), te akurat wiadomości czytelnikowi nie są kompletnie do niczego potrzebne. A jeśli kiedyś będą potrzebne, to można to samo wprowadzić do tekstu w dużo bardziej subtelny sposób, na przykład nielubienie imienia ukazać w dialogu, w którym ktoś zwraca się do bohatera używając pełnego miana, a rzeczony bohater się o to wścieka. Jeśli powtórzysz ten zabieg kilkukrotnie, czytelnik sam sobie wykombinuje, co jest na rzeczy. Jeśli pojawi się to raptem raz, to można zawsze dorzucić od narratora doprecyzowanie, o co się rozchodzi. Jeśli zaś to „zboczenie” bohatera nie znajdzie żadnego potwierdzenia w tekście, to... to daruj sobie tę odnarratorską wstawkę, bo rozdymasz opowiadanie o detale, które nikomu do niczego nie są potrzebne i nie mają żadnego znaczenia dla dalszej fabuły.
Etykietkowanie jest złe.

Interpunkcja: czytaj – poradniki dotyczące interpunkcji, literaturę piękną, cokolwiek. Byle czytać. Zresztą, w Internecie jest całkiem dużo skróconych informatorów dotyczących interpunkcji. Powinnaś się z nimi zaprzyjaźnić, bo to co się dzieje w Twoim opowiadaniu, to jest rzeź i pożoga. Pomijając już nawet te nieszczęsne przecinki, pojawia się i takie coś:
Cytat:„Złapię ją” rozległ się okrzyk Sylwestra gdy kobieta zsunęła się wzdłuż boku gryfa.
Nie uważasz, że skoro był to „okrzyk”, to powinien kończyć się wykrzyknikiem? ;> Od tego są wykrzykniki – od zaznaczania krzyku.


No i zupełnie na boku:
Cytat:Ominął wygięte pod dziwnym kontem skrzydło
Pod czym? :o


Nie wiem, fabuła może i jakaś jest, ale wykonanie kuleje. Kuleje bardzo. Czytaj, dużo czytaj. Bardzo dużo czytaj, a potem jeszcze trochę czytaj. Innej sugestii nie potrafię Ci dać.

Powodzenia. Smile
Pomysł może i ciekawy, ale całkiem pogubiłam się w bohaterach. Nie mam pojęcia już kto jest kim. Poza tym czasem pisałaś za długie zdania przez co całość traciła swoją główną myśl. Popracuj trochę więcej nad wykonaniem.
Witaj,

- Musisz zwrócić większą uwagę na interpunkcję. Błędy, które wyłapałam masz poniżej. Poza tym unikaj, proszę, bardzo długich zdań. Niepotrzebnie męczysz nimi Czytelnika.
- Niezbyt dobrym pomysłem jest robienie takich wyliczanych charakterystyk bohaterów. Zanudzasz tym Czytelnika, który gubi się, a na pewno tego wszystkiego nie zapamięta! Proponuję zredagować ten kawałek.
- Trochę zbyt szczegółowo opisujesz zupełnie nieistotne detale, a uwagi typu : <zawodnika jednej z najlepszych drużyn futbolu amerykańskiego> czy <wielki jak dom gryf> są po prostu ... złe! Tekst mi, Czytelnikowi, przywodzi na myśl fantasy, a tu takie nowoczesne wtrącenia jak : <Koordynaty> czy <nawę główną neogotyckiego kościoła rzymskokatolickiego>. Po prostu nie pasuje do reszty klimatu. Popracuj nad tym.
- Pytania z końcówki tekstu powinien sobie Czytelnik sam zadać. Nie ułatwiaj mu zadania i nie wypisuj wszystkiego jak na szkolnym wypracowaniu. Wystarczy, że kapitan miał głowę pełną pytań. Czytelnik sam musi się domyśleć w czym jest zagadka, o ile tekst jest dobry i zmusza go do refleksji.
- Jeśli martwi Cię ilość komentarzy pod Twoim tekstem - zaangażuj się w życie forum. Komentuj, a zostaniesz skomentowana.

MOJE SUGESTIE:

To pomieszczenie o powierzchni przybliżonej do połowy basenu olimpijskiego, nie było miejscem świętym czy w jakiś sposób uduchowionym, lecz z pewnością jakaś magia i tajemnica ukrywały się wśród jego wysokich, ceglanych kolumn skąpanych w wielobarwnym świetle promieni słonecznych, padających przez imponujące witraże przedstawiające cztery splecione ze sobą smoki: zielonego, bordowego, granatowego oraz fioletowego. - zdanie tasiemiec. Pokrój na kawałki. Określenie: uduchowiony odnosi się do ludzi, a nie do miejsc.
Niewysoki podest - <Niski podest>
całkiem zwyczajnych jak i legendarnych. - <mitycznych> lub <pochodzących z prastarych legend>
bańki mydlane, lecz w przeciwieństwie do nich ta błona nie pękłaby nawet pod wpływem wybuchu. - wytnij > lecz w przeciwieństwie do nich ta błona nie pękłaby nawet pod wpływem wybuchu.
Wiek tych kobiet i mężczyzn wahał się od na oko dwudziestu do około pięćdziesięciu lat, niektórzy wyglądali całkiem zwyczajnie lecz byli i tacy którzy mieli zwierzęce uszy i ogony, błony pomiędzy palcami i skrzela, czy też parę okazałych baranich rogów. - Po co cały ten opis? Komu i na co on jest potrzebny? Spowalnia akcję, zadręcza Czytelnika niepotrzebnymi szczegółami. - <Byli to mężczyźni i kobiety w wieku od dwudziestu do pięćdziesięciu lat. Niektórzy z nich mieli zwierzęce uszy i ogony, błony między palcami, skrzela, albo rogi o najróżniejszych kształtach.>
Swobodnie rozmawiali pomiędzy sobą(,) nie zwracając - <Rozmawiali swobodnie, nie zwracając>
tego samego koloru, oraz wysokie buty. - wytnij przecinek
Każdy z nich, do szerokiego, skórzanego pasa przyczepiony miał miecz. - <Każdy z nich miał przy boku długi miecz>
Należeli do jednego oddziału, Oddziału Bordowego Smoka z Gildii Czterech Smoków - <należeli do Oddziału Bordowego Smoka>
Z tej czwórki najbardziej rzucał się w oczy najwyższy ze wszystkich zgromadzonych, mierzący trochę ponad dwa metry, - <Z całej czwórki najbardziej rzucał się w oczy najwyższy ze wszystkich>
ogolony na łyso murzyn, - <czarnoskóry> wg mnie bardziej pasuje do tekstu fantasy
Nazywał się Wincent Minstreli i prawdę powiedziawszy był najcichszy i najspokojniejszy z nich. - wytnij > prawdę powiedziawszy
jeszcze dwa, krótkie sztylety. - wytnij przecinek
Jeśli chodzi o towarzyskość to plasował się zaraz za Feliksem. Ciekawostką na jego temat był fakt, że nie cierpi swojego pełnego imienia. - Zredaguj to. Te charakterystyki są bardzo nieudane i wprowadzają zamęt.
zawsze mówi to(,) co myśli bez
Wszyscy członkowie Bordowego Oddziału byli oddanymi przyjaciółmi gotowymi nawet zaryzykować życie ratując pozostałych, czego już nie raz, nie dwa razy zdążyli dowieść. - <Członkowie Bordowego Oddziału byli oddanymi przyjaciółmi. Zawsze gotowi zaryzykować życie, ratując pozostałych.>
- Witaj(,) Miro.
pojawiły się ciemne litery(,) która zaraz - <litery, które>
Radna jeszcze bardziej się ożywiła. - <Radna ożywiła się jeszcze bardziej>
różnokolorowa plama(,) rozlewająca się na całą błonę.
stawał się coraz ostrzejszy, aż przed zgromadzonymi ukazał się - powtórzenie : się/się
w promieniach słonecznych, parkowy staw. - <staw w parku>
Stopy tych ostatnich ledwo stanęły na soczystej trawie, - <Ledwo stopy tych ostatnich stanęły na soczystej trawie>
rozbiegli się w różnych kierunkach szykować się - powtórzenie : się/się
która miała ukryć przed oczami Ziemian obecność ich - <Ziemian ich obecność>
i przede wszystkim, spodziewanego gryfa. - <wszystkim gryfa, na którego czekali>
wyglądało to tak(,) jakby unosił się
Osoba ta zatrzymała <się> tuż przy samym brzegu - <Człowiek zatrzymał się tuż przy brzegu>
Ani na chwilę nie spuszczali wzroku z wznoszącego się niemal pionowo gryfa i pochwyconą przez niego osobę. - <Ani na chwilę nie oderwali wzroku od wznoszącego się, niemal pionowo, gryfa i pochwyconej przez niego osoby.>
Początkowo się ona szarpała, - <Z początku szarpała się>
uśmiercania swoich ofiar(,) zrzucając je z dużych
Kapitanie, – syren wyszedł z wody, pozostali z Zielonego - <Kapitanie! - Syren wyszedł z wody. Pozostali>
połączenie ryku lwa i skrzeku orła. - <skrzek> z tego, co wiem, jest żabi.
- Nie możliwe - <Niemożliwe>
Lecz nawet do tego trzeba dużej mocy. - <Lecz wymagało to olbrzymiej mocy>
impetem uderzyło w grunt. - <o grunt>
Wciąż czując wstrząs(,) Florian wpatrywał się w większy od niego łeb(,) przed którym właśnie co uskoczył. - <Wciąż czując jak ziemia drży od wstrząsu, Florian wpatrywał się ze zdziwieniem w ogromny łeb gryfa.>
ledwie przytomna, zachwiała się, wyprostowała(,) po czym ostatecznie upadła. - <na wpół przytomna, spróbowała się wyprostować, ale nagle zachwiała się i upadła>
„Złapię ją” rozległ się okrzyk Sylwestra gdy kobieta zsunęła się wzdłuż boku gryfa. - <- Złapię ją! - krzyknął Sylwester, gdy kobieta zaczęła zsuwać się wzdłuż boku gryfa>
rozstawienia bariery(,) gdy spowiło ich różowawe światło.
Niezawodny znak, że sami zabrali się do roboty. - ale o co chodzi?
Ominął wygięte pod dziwnym kontem skrzydło i dołączył do Sylwestra, Feliska oraz Ody z zielonych, Wincent i Reni przyszli po nim. Oda badała opartą o miękkie futro, około trzydziestoletnią szatynkę.- <kątem>, tutaj też nie wiadomo o co chodzi. Kto z kim? I dlaczego?
Ma złamaną rękę i straciła sporo krwi przez co jest ledwie przytomna - wytnij > przez co jest ledwie przytomna
tutejszym lekarzom(,) kapitanie?

Patrzyła się na niego odkąd tylko przyszedł. Uśmiechnęła się. - powtórzenie : się/się
Po tych cichych słowach ostatecznie straciła przytomność, Florian natomiast na chwilę zamarł. - nie brzmi w ogóle to zdanie. Zredaguj je, bo ja w tej chwili nie mam pomysłu na alternatywę.
My nic tu nie zdziałamy, wrócimy więc na Deę i sprowadzimy wam pomoc. - <Nic tu nie zdziałamy. Wrócimy na Deę i sprowadzimy pomoc>
zostawić(,) Odo?
Oczywiście(,) kapitanie.
- Jestem! – Feliks pojawił się znikąd jakieś dwa metry od nich, - <Feliks pojawił się nagle przy nich>
Pozostali bordowi ruszyli za nim dorzucając „A my po pomoc”. - <A my po pomoc - pozostali bordowi również zniknęli>
Nie zdziwiłoby mnie(,) gdyby szykowała się
Pełen pytań dotyczących tej nieznanej mu kobiety - wytnij > tej, mu
przeszedł przez portal(,) prowadzący na Deę(,) nie zwracając specjalnej
Skąd miała moc(,) by tego dokonać?

Dużo weny życzę, pozdrawiam,
Lilith


Nie znam się na korektach graficzno-jezykowo-przecinkowych, ale parę takich baboli wypatrzyłem.

Po pierwsze - akapity. Zlewają się, tworząc po lewej stronie mur przecinany czasem myślnikiem lub cudzysłowem. Ja osobiście oddzielam je podwójnym enterem. Jeśli jest jakaś metoda rozpoczynania od nowego wiersza na inkaustusie, to chętnie ją poznam.

Co do bohaterów - nie wiem: kto jest kim. Mieszają mi się w towarzyskiego Murzyna o jasnych włosach z reputacją playboya. Trochę za dużo charakterystyki przy wprowadzeniu. Lepiej by było, gdyby czytelnik poznawałby ich, a nie ich kartotekę.

Co do M/murzyna. Cecha naszych, ziemskich Murzynów jest iż pochodzą z Afryki. Czy nie da się się stworzyć jakiegoś miejsca, gdzie żyliby bardzociemnoskórzy Deanie i od którego miejsca mogliby wziąć nazwę?

Plusy:
Fabuła: "Deanie strzegący Ziemi, by jej mieszkańcy nie wiedzieli o gryfach i innych bestiach." No, rzeczywiście ma to sens: wojny, głód, choroby... ZUS... Orłolwom dziękujemy, mamy już dość problemów. Tłumaczy to odniesienia do naszej kultury, ale je też trzeba ograniczać. Piszę tu o "kościele rzymskokatolickim", brakuje tylko streszczenia historii Kościoła od czasów schizmy wschodniej Smile.

Bohaterowie - mogą być ciekawi. Tak samo jak każdy z nas może być miliarderem. Tylko trzeba się postarać.

I dyskusja z zasłoną. Chociaż można by jakoś wyróżnić bardziej jej "wypowiedzi" - kursywa albo tak jak PRATCHETT WYRÓŻNIŁ ANTROPOMORFICZNE PERSONIFIKACJE SIŁ NATURY?

Pozdrawiam i życzę powodzenia na Wspólnym Froncie Walki ze Straszną i Dziwną Interpunkcją.
Rafał Józef Franciszek Growiec
Zmieniona, nie wprowadzająca nic nowego, wersja pierwszego postu. Wszelkie nieścisłości są na tyle mało ważne, że nie zmieniają historii. Miłej lektury.

--------------------------------------

Architektura gmachu do złudzenia przypominała wnętrze bazyliki. Promienie słoneczne tańczyły wśród niezliczonych, misternie rzeźbionych kolumn, przedstawiających najróżniejsze okazy zwierząt, od tych najzwyklejszych, po najbardziej magiczne. Natomiast motywy roślinne zdobiły drewniane ławy skrywające się w cieniach pod ścianami.

Najlepiej oświetlonym miejscem był sam środek sali. Na owalnym podeście stał tam olbrzymi łuk z ciemnego, gładkiego marmuru. Jego zwieńczenie zdobiła kamienna tarcza opatrzona wyraźnym napisem „Mira”. Pod nim rozpościerała się cieniutka błona, której wielobarwne refleksy przywodziły na myśl bańki mydlane. Czasami tylko pojawiała się czarna smuga przypominająca jakąś literę bądź liczbę.

Bezpośrednio nad nim, kolorowe sklepienie zdobiła szeroka kopuła. Znajdujący się tam fresk przedstawiał cztery smoki o rozłożystych skrzydłach – zielonego, fioletowego, granatowego oraz bordowego. Spoglądały one na wnętrze w uspokajający, wręcz opiekuńczy sposób.

***

Tego słonecznego popołudnia zgromadziły się tu dwie grupy. Ta zdecydowanie większa składała się z mężczyzn i kobiet, młodych i starych. Niektórzy wyglądali całkiem zwyczajnie, ale byli i tacy którzy mieli zwierzęce ogony czy uszy. Jedynym elementem łączącym ich wszystkich był jakiś widoczny, zielony element stroju.

Drugą grupę stanowiła czwórka młodych mężczyzn. Ich stroje były identyczne i składały się na nie bordowe koszule oraz ciemnoszare kamizelki, luźne spodnie tego samego koloru i wysokie, czarne buty. Każdy u szerokiego, skórzanego pasa nosił długi miecz.

- Spóźniają się – oznajmił niecierpliwie mulat z krótką blizną pod lewym okiem.

- Czyżby Sylwestrowi się gdzieś śpieszyło? – Rudzielec o rysich oczach i uszach obdarzył go promiennym uśmiechem.

- Feliks, z łaski swojej nie zadawaj głupich pytań.

- Jakąż to piękną niewiastę tym razem spotka zaszczyt spędzanie z tobą wieczoru? – Zaśmiał się blady, blondyn o jasnoszarych oczach.

- I nocy – doszeptał rudzielec, nim Sylwester otworzył usta.

- Niwę. I żebyś wiedział Feliks, tylko wieczora.

- Doprawdy? Niesamowite! Czyżby Sylwester tracił formę?!

- Na noc jestem umówiony z Diwą, jej siostrą. I mógłbyś choć raz nie stawać po stronie Ryśka, Renimond?

- Nie nazywaj mnie tak! – warknęli jednocześnie i blondyn, i rudzielec.

- Już są. – Głębokim i spokojnym głosem oznajmił ostatni z nich, czarnoskóry, barczysty mężczyzna przewyższający o głowę wszystkich zgromadzonych.

Przez wysokie drewniane drzwi weszła pogodna kobieta około czterdziestki. Ubrana w lekką fioletową suknię niespecjalnie by się wyróżniała wśród przeciętnego tłumu gdyby nie jasnoróżowe włosy sięgające pasa. Towarzyszył jej młody mężczyzna o poważnej minie. Ubrany był tak samo jak panowie z mniejszej grupki. Wchodząc rzucił krótkie spojrzenie w ich stronę po czym utkwił je w marmurowym łuku.

Różowowłosa kobieta zatrzymała się tuż przed podestem, pozostali zebrali się krok za nią.

- Witaj Miro. – Jej dźwięcznym głosem nie powstydziłyby się nawet najlepsze piosenkarki.

Na błonie zawirowały czarne smugi i ułożyły się w zamaszysty napis.

„WITAJCIE RADNO ANDERSON, KAPITANIE BESKID, ODDZIALE BORDOWEGO SMOKA ORAZ ODDZIALE ZIELONEGO SMOKA.”

- Ile razy cię prosiłam, żebyś zaniedbała tych tytułów?

„CIEKAWY KOLOR DZIŚ WYBRAŁAŚ.”

- Podoba ci się? – Radna ożywiła się jeszcze bardziej i dotknęła swoich włosów.

„SĄDZĘ, ŻE BARDZIEJ PASOWAŁ CI WYGLĄD PÓŁELFKI SPRZED TYGODNIA. ALE W TYM RÓWNIEŻ CI ŁADNIE. SKĄD WZIĘŁAŚ POMYSŁ NA TEN KOLOR?”

- Dziś oglądałam wschód słońca, chmury takie były. – Rozmarzyła się.

„… WYBACZ KATHARINO, ALE TY OGLĄDAŁAŚ WSCHÓD SŁOŃCA???”

- A wyobraź sobie, że tak. Jakieś dziwne uczucie nie dawało mi rano spać, w końcu wstałam i obejrzałam wschód. To było prawdziwie niecodzienne doświadczenie. – Zachichotała.

„DZIWNE UCZUCIE?”

- Miałam wrażenie jakby miało się dziś wydarzyć coś niesamowitego. Jakbym oczekiwała na coś radosnego.

„TYLKO NIE MÓW, ŻE CHCIAŁABYŚ WYGRYŹĆ MNIE Z ROBOTY?”

- To, to nie było jakieś irracjonalne uczucie? To nie była wczorajsza kolacja?

„KTO WIE…”

- No przecież, że ty kochana.

Przez nieznośnie długą chwilę na błonie nic się nie działo.

„KOORDYNATY?”

- O nie, teraz to się nie wywiniesz.

- Radno Anderson.

Kobieta niemal podskoczyła gdy usłyszała szept kapitana tuż koło ucha.

- Tak?

- Może najpierw załatwimy sprawę misji. Ludzie się już niecierpliwią. – Jak zawsze był niezwykle opanowany.

- Racja. – Utkwiła wzrok na błonie, gdzie uparcie widniał napis „Koordynaty?”. Westchnęła. – Wedle twoich wytycznych Miro.

„DO ZOBACZENIA WKRÓTCE.”

Po tych słowach na błonę wypłynął ciąg liczb.

- Wiosna. – Rozległ się zadowolony głos Feliksa, gdy tylko pojawiło się „21.05.2011”.

Cyfry rozpłynęły się po całej powierzchni i z czarnych przeszły w jasnoszare. Następnie nabrały kolorów i przed zgromadzonymi szybko pojawił się nadzwyczaj realistyczny widok na osłoneczniony staw w środku parku. Obraz zaczął się ruszać. Woda i trawa zaczęły falować. Gołębie, kaczki, wiewiórki, wszystko nagle nabrało życia, a błona całkowicie znikła im z oczu.

- Idziemy – rzucił krótko kapitan i wszyscy, prócz szeroko uśmiechniętej radnej życzącej im powodzenia, przeszli pod łukiem.

Ledwie ostatni z nich stanął na soczystej trawie, gdy cały Zielony Oddział rozbiegł się w różnych kierunkach.

Beskid krótko spojrzał za siebie, rosnące za nimi drzewa przesłaniała mgiełka, której nie zauważyłby, gdyby nie spodziewał się jej tam znaleźć. Wraz ze swoim oddziałem podszedł do brzegu. W przeciwieństwie do wspomagającego Zielonego Oddziału, którego zadaniem było rozłożenie bariery ukrywającą ich obecność, Bordowy Oddział miał przechwycić gryfa. Gryfa który wedle przepowiedni Miry, za niecały kwadrans miał przeskoczyć przez nieregularny portal z Dei, ich rodzimej planety, na Ziemię.

Kapitan wziął głęboki wdech i rozejrzał się po okolicy. Na pierwszy rzut oka park mógł wyglądać na zadbany, ale każda ławka i każdy kosz były popisane, wszędzie można było zobaczyć jakiś walający się śmieć. A powietrze? Jak na ziemskie standardy było bardzo czyste, lecz i tak zdecydowanie różniło się od deiskiego.

Czekając na gryfa Feliks zainteresował się wiewiórką siedzącą na pobliskim drzewie, a Sylwester z Renimondem zaczęli żywo dyskutować na temat randek tego pierwszego.

- Florian. – Czarnoskóry zagadnął kapitana.

- Tak?

- Nie masz wrażenia, że Mira jakoś dziwnie się dziś zachowywała?

- Też mi się tak wydaje. Mam tylko nadzieję, że to dziwne przeczucie radnej nie dotyczyło naszego zadania.

- Przecież mówiła, że oczekiwała czegoś radosnego.

- No niby masz rację Wincent. Wolałbym tylko, żeby nie działo się nic wykraczającego poza nasze oczekiwania.

- Już słyszę jaki byłby komentarz Feliksa w tej kwestii.

- „Nu-dy” – zaśmiał się.

Popatrzyli na wspomnianego i momentalnie spoważnieli. Feliks, ich oddziałowy wykrywacz niebezpieczeństw, był całkowicie skupiony na przeciwnym brzegu. Tylko raz po raz lekko drgało jedno z jego rysich uszu.

- Feliks?

Nie zareagował. Teraz śledził wzrokiem ptaki ulatujące ponad przeciwległymi gęstymi drzewami. Sylwester i Reni przestali się kłócić. Przysłuchiwali się odległemu odgłosowi łamanych gałęzi.

- Morris! Co się dzieje?

Niebo momentalnie stało się różowawe, niezawodny znak, że Zieloni wykonali swoją robotę. Feliks spojrzał na kapitana i Wincenta.

- Mam wrażenie, jakbyśmy się spóźnili. Jakby gryf już tu…

- Patrzcie!

Spomiędzy drzew po drugiej stronie stawu wybiegła jakaś osoba. Tuż za nią, powalając na ziemię jeden konar, wydobyło się olbrzymie cielsko gryfa. Rozwinął potężne skrzydła gdy tylko poczuł przestrzeń. Skoczył do przodu, porwał z wody swoją zdobycz i zaczął się wznosić niemal pionowo w górę.

- Reni! Droga!

Na ten okrzyk Beskida wszyscy momentalnie oprzytomnieli. Prowadzeni przez Reniego pobiegli bezpośrednio w tamtą stronę. Stopa tego pierwszego ledwie dotknęła wody, a pojawiła się wielka lodowa kra. W miarę jak biegli, nie odrywając wzroku od potwora i jego zaskakująco spokojnej ofiary, kra zmieniała się z długą i szeroką lodową ścieżkę. Tylko Feliks gdzieś zaginął.

U celu czekała na nich trójka zdezorientowanych Zielonych oraz Morris wpatrujący się w dziwnie małego już gryfa.

- Kapitanie Beskid, może nam pan wytłumaczyć…

- Sam nie mam pojęcia co się dzieje – rzucił krótko i poszedł w ślady swojego bezpośredniego podkomendnego, tak jak i
reszta jego oddziału.

Gryfy miały nieprzyjemny zwyczaj uśmiercania swoich ofiar zrzucając je ze znacznej wysokości.

- Feliks, Wincent. Wy łapiecie człowieka i oddacie go im. – Kiwnął głową w stronę Zielonych. Przybiegło ich jeszcze kilku. - My zajmiemy się gryfem, później do nas dołączycie.

Niemal całkowita odporność na magię i niesamowicie twarde ciało czyniło te stwory bardzo trudnym przeciwnikiem. Lecz jeśli jednocześnie silnie zaatakować to samo miejsce i magicznie, i fizycznie, efekt był powalający niczym trucizna.

Przeszył ich ogłuszający odgłos. Ryk zranionej bestii. Gryf spadał, nie pikował lecz z całą pewnością spadał. Skrzydła bezwładnie wirowały szarpane wiatrem. Potężne, rosnące z każdą chwilą cielsko wykonało kilka koziołków, a ciągnąca się za nim krwawa wstęga przybierała coraz bardziej imponujących rozmiarów. Niegdzie nie widzieli niedoszłej ofiary.

Bordowi i Zieloni szybko rozbiegli się we wszystkich kierunkach unikając zgniecenia. Florianowi ledwie udało się uskoczyć przed olbrzymim łbem. Siedząc na ziemi i nie zważając na krwawy deszcz, jak zaczarowany wpatrywał się w martwe oczy gryfa.

Podniósł wzrok gdy coś poruszyło się na szczycie tej poranionej góry mięsa. Szczupła kobieta trzymająca się za lewe, całkowicie czerwone od krwi ramię. Najwyraźniej chciała wstać, ale zachwiała się i upadła. Bezwładnie zaczęła zsuwać się po jednym z boków gryfa.

- Złapię ją! – Rozległ się okrzyk Sylwestra.

Kapitan spokojnie wstał i omijając wygięte pod dziwnym kątem skrzydło udał się w tamtą stronę. Prócz Sylwestra zastał tam Feliksa oraz Odę, uzdrowicielkę z Zielonego Oddziału. Już zajmowała się ona ledwie przytomną tajemniczą kobietą. Ta niewiele starsza od nich, nosząca plecak, piegowata szatynka z lekkim uśmiechem na zmęczonej twarzy cały czas się na niego patrzyła.

- Witam, kapitanie Beskid – wymamrotała i ostatecznie straciła przytomność.

- Znasz ją? – spytał Wincent. Dołączył do nich tak jak i Sylwester oraz większa część Zielonych.

- Pierwszy raz ją widzę – odparł dopiero po chwili. – Feliks, skocz na Deę, przekaż Mirze, żeby zmieniła współrzędne na gdzieś bliżej.

- Tak jest. – Zasalutował i w zawrotnym tempie pobiegł po wodzie na drugi brzeg.

- Wyjdzie z tego? – spytał Ody.

- Na pewno. Wygląda to tak, jakby straciła dużo krwi.

- Wygląda?

- Nigdzie nie widzę rany, ale ma źle zrośnięte ramię. Naprawdę nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Zabieramy ją czy zostawiamy tutejszym lekarzom?

Kapitan spojrzał na różowawe niebo, następnie na leżące przed nimi truchło.

- Bordowi już tu nic nie pomogą. – Westchnął. - Zabierzemy ją na Deę i sprowadzimy wam pomoc. Mogę ci to zostawić Odo?

- Tak jest, kapitanie.

Wstała i w tym samym momencie za Beskidem znikąd pojawili się Feliks oraz radna Anderson.

- To wasza robota? Tak szybko? – Zapatrzyła się na gryfa.

- Nie. To ona. - Wincent wziął kobietę na ręce. - Zaniosę ją do szpitala.

Gdy radna kiwnęła głową zniknął w niewidocznym portalu. Pozostali Bordowi poszli zaraz za nim. Anderson i Beskid pozostali w tyle.

- Ona nie należy do Gildii, prawda?

- Nigdy dotąd jej nie widziałem. I znam tylko kilka osób które mógłby w pojedynkę pokonać gryfa królewskiego.
Radna westchnęła.

- Jak sądzisz Florian, dużo Ziemian go widziało?

- Obawiam się, że tak. Nie widzieliśmy momentu jego skoku, ale wydaje mi się, że dość daleko od nas.

- To pierwszy raz żeby Mira się pomyliła. Chociaż…

- O co chodzi?

- Mam wrażenie, że zrobiła to specjalnie. Ale teraz na pewno tego nie przyzna.

- Po co miałaby to robić?

- Może żebyśmy spotkali tą kobietę. Nie wiem. Szczęściarz, ominie cię całe to sprzątanie. Wracaj na Deę, zdać raport.

- Tak, jest. – Zasalutował i skierował się do niewidocznego portalu pełen pytań dotyczących tej tajemniczej kobiety.

-----------------------------

Mam wrażenie, że przedobrzyłam w tymi odstępami między kolejnymi akapitami...
(05-01-2011, 16:14)Rafał Growiec napisał(a): [ -> ]Po pierwsze - akapity. Zlewają się, tworząc po lewej stronie mur przecinany czasem myślnikiem lub cudzysłowem. Ja osobiście oddzielam je podwójnym enterem. Jeśli jest jakaś metoda rozpoczynania od nowego wiersza na inkaustusie, to chętnie ją poznam.

FYI

Akapity można wprowadzić znacznikiem (dobrze kombinowałeś!), ale trzeba go zamknąć [ /p] Smile
Gratias Smile Kto szuka, ten powinien spytać o drogę.[/p]
Co do tekstu poprawionego. Poprawiony, czytelniejszy. Jakoś tak bardziej "jakiś". Choć nadal trochę literówek - "niegdzie" na ten przykład.[/p]