02-01-2011, 14:08
Z góry przepraszam za moje największe utrapienie jakim są przecinki.
Właściwie to można powiedzieć, że historia ta jest częścią drugą... Lecz pierwszej nigdy nie napisałam Nie powinno to jednak stanowić większego problemu, mam bowiem zamiar tak to poprowadzić, żeby w końcu wszystko było jasne.
Życzę miłej lektury i z góry dziękuję za komentarze
Architektura sali do złudzenia przypominała nawę główną neogotyckiego kościoła rzymskokatolickiego. Brakowało jednak ołtarza, miejsc do siedzenia lub klęczenia oraz wszelkiego rodzaju religijnych symboli czy ozdób. To pomieszczenie o powierzchni przybliżonej do połowy basenu olimpijskiego, nie było miejscem świętym czy w jakiś sposób uduchowionym, lecz z pewnością jakaś magia i tajemnica ukrywały się wśród jego wysokich, ceglanych kolumn skąpanych w wielobarwnym świetle promieni słonecznych, padających przez imponujące witraże przedstawiające cztery splecione ze sobą smoki: zielonego, bordowego, granatowego oraz fioletowego.
Niewysoki podest, na którym z powodzeniem mógłby stać ołtarz, zajęty był przez wielki łuk z ciemnego marmuru, ozdobiony misternymi motywami roślin i zwierząt, zarówno tych całkiem zwyczajnych jak i legendarnych. W zwieńczeniu widniał wyryty delikatnymi, ozdobnymi literami, krótki napis „Mira”. Pod łukiem rozpościerała się cieniutka błona, mieniąca się najróżniejszymi kolorami zupełnie jak bańki mydlane, lecz w przeciwieństwie do nich ta błona nie pękłaby nawet pod wpływem wybuchu.
Tego wieczoru w pomieszczeniu zebrało się czternaście osób. Dziesięcioro z nich miało na ubraniu jakiś wyraźny zielony akcent. Wiek tych kobiet i mężczyzn wahał się od na oko dwudziestu do około pięćdziesięciu lat, niektórzy wyglądali całkiem zwyczajnie lecz byli i tacy którzy mieli zwierzęce uszy i ogony, błony pomiędzy palcami i skrzela, czy też parę okazałych baranich rogów. Kilkoro z nich nosiło długie łuki, pozostali natomiast krótkie noże.
Swobodnie rozmawiali pomiędzy sobą nie zwracając specjalnej uwagi na czterech młodych mężczyzn stojących pod filarem po przeciwnej stronie sali. Ci ubrani byli w identyczne stroje, bordowe koszule, ciemnoszare kamizelki i luźne spodnie tego samego koloru, oraz wysokie buty. Każdy z nich, do szerokiego, skórzanego pasa przyczepiony miał miecz. Należeli do jednego oddziału, Oddziału Bordowego Smoka z Gildii Czterech Smoków, lecz powszechnie nazywani byli po prostu „bordowymi”.
Z tej czwórki najbardziej rzucał się w oczy najwyższy ze wszystkich zgromadzonych, mierzący trochę ponad dwa metry, ogolony na łyso murzyn, który ze swą sylwetką mógłby z powodzeniem uchodzić za zawodnika jednej z najlepszych drużyn futbolu amerykańskiego. Nazywał się Wincent Minstreli i prawdę powiedziawszy był najcichszy i najspokojniejszy z nich.
Następny sprawiał wrażenie jakby cierpiał na lekką nadpobudliwość. Był to Feliks Morris, przyjacielski rudzielec zaopatrzony w rysie uszy i oczy, najmłodszy i najniższy z tej grupki. Choć według szeroko pojmowanych standardów, wcale nie był niski. Oprócz miecza nosił jeszcze dwa, krótkie sztylety.
Renimond Arma wyglądał jak Skandynaw, miał niemal białe włosy i jasnoszare oczy. Jeśli chodzi o towarzyskość to plasował się zaraz za Feliksem. Ciekawostką na jego temat był fakt, że nie cierpi swojego pełnego imienia.
Ostatni był zielonooki mulat, Sylwester Wallet. Największy Casanova w okolicy znany dodatkowo z tego, że zawsze mówi to co myśli bez zbędnego owijania w bawełnę. Jak nie trudno się domyślić przysporzyło mu to wielu wrogów wśród męskiej części społeczeństwa.
Wszyscy członkowie Bordowego Oddziału byli oddanymi przyjaciółmi gotowymi nawet zaryzykować życie ratując pozostałych, czego już nie raz, nie dwa razy zdążyli dowieść.
A teraz czekała ich kolejna misja. Wraz ze wspomagającą grupą z Zielonego Oddziału mieli udać się na Ziemię i przechwycić gryfa, który w najbliższym czasie ma tam trafić.
- Przepraszam, że musieliście czekać.
Do pomieszczenia weszła członkini Rady Gildii, jak zawsze pogodna Katharine Anderson o miękkim głosie jazzmenki. Dziś przybrała wygląd pulchnej, jasnoskórej i około czterdziestoletniej kobiety. Towarzyszył jej Florian Beskid, kapitan i zarazem ostatni członek bordowych.
Anderson podeszła do kamiennego łuku, a za nią zebrali się pozostali obecni.
- Witaj Miro.
Na cienkiej błonie pojawiły się ciemne litery która zaraz utworzyły słowa: „Dobry wieczór Katharine, pięknie dziś wyglądasz.”
- Dziękuję. Wiesz ostatnio zastanawiam się, czy nie zacząć by eksperymentować i na przykład nie spróbować fioletowej skóry. Co o tym sądzisz?
„To mogłoby być interesujące.”
Radna jeszcze bardziej się ożywiła.
- Też tak myślę. Cały czas próbuję sobie wyobrazić reakcję Zyty…
- Pani Anderson. – Kapitan stanął obok radnej. – Wolałbym nie przerywać, ale...
- O tak, masz rację Florianie, przepraszam. – Odchrząknęła i z poważną miną jeszcze raz zwróciła się do kamiennego łuku – Ja, Katharine Anderson, członkini Rady Gildii Czterech Smoków proszę o otwarcie portalu.
„Wedle życzenia. Koordynaty?”
- Zgodne z twoim proroctwem, oczywiście.
„Powodzenia”.
Miejsce tego ostatniego słowa zajęła różnokolorowa plama rozlewająca się na całą błonę. Obraz stawał się coraz ostrzejszy, aż przed zgromadzonymi ukazał się widok na skąpany w promieniach słonecznych, parkowy staw.
- Idziemy.
Kapitan przeszedł pod łukiem, a za nim bordowi oraz zieloni. Stopy tych ostatnich ledwo stanęły na soczystej trawie, a zaraz rozbiegli się w różnych kierunkach szykować się do rzucenia ochronnej bariery, która miała ukryć przed oczami Ziemian obecność ich i przede wszystkim, spodziewanego gryfa.
- Coś jest nie tak.
Bordowi zaskoczeni popatrzeli na Feliksa, który całkowicie skupił się na przeciwnym, odległym brzegu stawu. W sumie, w oddali było słychać przerażone okrzyki.
- Tam!
Spomiędzy drzew ktoś wybiegł, choć wyglądało to tak jakby unosił się nad ziemią. Osoba ta zatrzymała tuż przy samym brzegu i zanurzając dłonie w wodzie zastygła w bezruchu. W ślad za nią wybiegł wielki jak dom gryf. Chwycił postać w potężne szpony i zaraz uleciał w niebo.
- Co?
- Jak?
- Ruszać się! – Tylko kapitan nie poddał się zaskoczeniu. – Reni, droga!
- Robi się.
Arma biegiem ruszył w stronę stawu. Ledwie dotknął wody nogą, a zmieniła się w lód. Stworzył wielką krę stopniowo przeistaczającą się w lodową ścieżkę, którą bordowi przebiegli przez środek stawu na drugi jego brzeg.
Ani na chwilę nie spuszczali wzroku z wznoszącego się niemal pionowo gryfa i pochwyconą przez niego osobę. Początkowo się ona szarpała, lecz teraz była zaskakująco spokojna. Oboje byli daleko poza zasięgiem któregokolwiek z bordowych.
Zostało im tylko czekać. Gryfy miały niemiły zwyczaj uśmiercania swoich ofiar zrzucając je z dużych wysokości.
- Kapitanie, – syren wyszedł z wody, pozostali z Zielonego Oddziału biegli wzdłuż brzegu – co tu się dzieje? Dlaczego Mira sprowadziła nas za późno?
- Nie mam pojęcia. Zadamy jej to pytanie po...
Powietrze przeciął przeraźliwy krzyk, połączenie ryku lwa i skrzeku orła. Okrzyk agonii gryfa, który teraz spadał poruszany tylko oporem powietrza. Uniesiona przez niego osoba właśnie uwalniała się spomiędzy ostrych szponów.
- Nie możliwe - szepnął kapitan, a następnie krzyknął już do wszystkich podwładnych – Ruszać się!
Wszyscy biegiem ruszyli pomiędzy drzewa, mniej więcej tam, gdzie spodziewali się upadku potwora.
Gryfy były bardzo odporne zarówno na ataki magiczne jak i fizyczne. Był jednak pewien sposób na momentalne odebranie im życia, zaatakowanie fizycznie i magicznie, dokładnie w to samo miejsce, w dokładnie tym samym czasie. Lecz nawet do tego trzeba dużej mocy. Jak Ziemianin mógł tego dokonać?
Rozległ się trzask łamanych konarów. Na ziemię pospadały liczne liście i gałązki.
- Odsunąć się!
Ledwie uciekli, a cielsko z ogromnym impetem uderzyło w grunt. Wciąż czując wstrząs Florian wpatrywał się w większy od niego łeb przed którym właśnie co uskoczył. Gryf niewątpliwie był martwy. Coś się poruszyło na szczycie tej wyrośniętej góry mięsa.
Ta drobna kobieta przywodziła na myśl tylko niewielką muszkę. Ale to ta muszka zabiła olbrzyma. Trzymała się za lewe, całkowicie czerwone od krwi ramię. Była ledwie przytomna, zachwiała się, wyprostowała po czym ostatecznie upadła.
„Złapię ją” rozległ się okrzyk Sylwestra gdy kobieta zsunęła się wzdłuż boku gryfa.
Florian wstał i już miał wydać zielonym rozkaz rozstawienia bariery gdy spowiło ich różowawe światło. Niezawodny znak, że sami zabrali się do roboty. Ominął wygięte pod dziwnym kontem skrzydło i dołączył do Sylwestra, Feliska oraz Ody z zielonych, Wincent i Reni przyszli po nim. Oda badała opartą o miękkie futro, około trzydziestoletnią szatynkę.
- Feliks, wróć na Deę i powiedz Mirze, żeby zmieniła koordynaty gdzieś bliżej.
- Ta jest. – Rudzielec zasalutował i w zawrotnym tempie pognał między drzewa.
- Co z nią?
- Ma złamaną rękę i straciła sporo krwi przez co jest ledwie przytomna. Wygląda jednak na to, że rana całkowicie znikła. Bierzemy ją ze sobą, czy zostawiamy to tutejszym lekarzom kapitanie?
Florian spojrzał w półprzytomne, ciemne oczy kobiety. Patrzyła się na niego odkąd tylko przyszedł. Uśmiechnęła się.
- Witam, kapitanie Beskid.
Po tych cichych słowach ostatecznie straciła przytomność, Florian natomiast na chwilę zamarł.
- Bierzemy. Może ona nam to wytłumaczy. – Zamyślił się. – My nic tu nie zdziałamy, wrócimy więc na Deę i sprowadzimy wam pomoc. Mogę ci to zostawić Odo?
- Oczywiście kapitanie.
- Jestem! – Feliks pojawił się znikąd jakieś dwa metry od nich, a zaraz za nim radna Anderson.
- Co tu się stało?
- Mira wprowadziła złe koordynaty. Trafiliśmy tu grubo po gryfie. To ona go pokonała.
Sylwester wziął dziewczynę na ręce i mówiąc krótkie „Idę do szpitala” zniknął w niewidocznym portalu. Pozostali bordowi ruszyli za nim dorzucając „A my po pomoc”.
- Mira jeszcze nigdy się nie pomyliła. – Anderson była w szoku. – Wielu Ziemian to widziało?
- Podejrzewam, że bardzo dużo. Nie zdziwiłoby mnie gdyby szykowała się robota na dużą skalę.
- Szczęście dla ciebie, że nie będziesz musiał tu sprzątać. – Westchnęła. – Wracaj zdać raport, zajmę się resztą.
- Tak jest.
Pełen pytań dotyczących tej nieznanej mu kobiety przeszedł przez portal prowadzący na Deę nie zwracając specjalnej uwagi na mijających go zielonych. Kim była? Jeśli Ziemianką, to skąd wiedziała jak pokonać gryfa? Skąd miała moc by tego dokonać? Jak to możliwe, że Magia Języków zadziałała tak szybko? Jeśli natomiast była Deanką, to jak trafiła na Ziemię? Dlaczego tu była? I pytanie które nurtowało go najbardziej – skąd go znała?
Właściwie to można powiedzieć, że historia ta jest częścią drugą... Lecz pierwszej nigdy nie napisałam Nie powinno to jednak stanowić większego problemu, mam bowiem zamiar tak to poprowadzić, żeby w końcu wszystko było jasne.
Życzę miłej lektury i z góry dziękuję za komentarze
Architektura sali do złudzenia przypominała nawę główną neogotyckiego kościoła rzymskokatolickiego. Brakowało jednak ołtarza, miejsc do siedzenia lub klęczenia oraz wszelkiego rodzaju religijnych symboli czy ozdób. To pomieszczenie o powierzchni przybliżonej do połowy basenu olimpijskiego, nie było miejscem świętym czy w jakiś sposób uduchowionym, lecz z pewnością jakaś magia i tajemnica ukrywały się wśród jego wysokich, ceglanych kolumn skąpanych w wielobarwnym świetle promieni słonecznych, padających przez imponujące witraże przedstawiające cztery splecione ze sobą smoki: zielonego, bordowego, granatowego oraz fioletowego.
Niewysoki podest, na którym z powodzeniem mógłby stać ołtarz, zajęty był przez wielki łuk z ciemnego marmuru, ozdobiony misternymi motywami roślin i zwierząt, zarówno tych całkiem zwyczajnych jak i legendarnych. W zwieńczeniu widniał wyryty delikatnymi, ozdobnymi literami, krótki napis „Mira”. Pod łukiem rozpościerała się cieniutka błona, mieniąca się najróżniejszymi kolorami zupełnie jak bańki mydlane, lecz w przeciwieństwie do nich ta błona nie pękłaby nawet pod wpływem wybuchu.
Tego wieczoru w pomieszczeniu zebrało się czternaście osób. Dziesięcioro z nich miało na ubraniu jakiś wyraźny zielony akcent. Wiek tych kobiet i mężczyzn wahał się od na oko dwudziestu do około pięćdziesięciu lat, niektórzy wyglądali całkiem zwyczajnie lecz byli i tacy którzy mieli zwierzęce uszy i ogony, błony pomiędzy palcami i skrzela, czy też parę okazałych baranich rogów. Kilkoro z nich nosiło długie łuki, pozostali natomiast krótkie noże.
Swobodnie rozmawiali pomiędzy sobą nie zwracając specjalnej uwagi na czterech młodych mężczyzn stojących pod filarem po przeciwnej stronie sali. Ci ubrani byli w identyczne stroje, bordowe koszule, ciemnoszare kamizelki i luźne spodnie tego samego koloru, oraz wysokie buty. Każdy z nich, do szerokiego, skórzanego pasa przyczepiony miał miecz. Należeli do jednego oddziału, Oddziału Bordowego Smoka z Gildii Czterech Smoków, lecz powszechnie nazywani byli po prostu „bordowymi”.
Z tej czwórki najbardziej rzucał się w oczy najwyższy ze wszystkich zgromadzonych, mierzący trochę ponad dwa metry, ogolony na łyso murzyn, który ze swą sylwetką mógłby z powodzeniem uchodzić za zawodnika jednej z najlepszych drużyn futbolu amerykańskiego. Nazywał się Wincent Minstreli i prawdę powiedziawszy był najcichszy i najspokojniejszy z nich.
Następny sprawiał wrażenie jakby cierpiał na lekką nadpobudliwość. Był to Feliks Morris, przyjacielski rudzielec zaopatrzony w rysie uszy i oczy, najmłodszy i najniższy z tej grupki. Choć według szeroko pojmowanych standardów, wcale nie był niski. Oprócz miecza nosił jeszcze dwa, krótkie sztylety.
Renimond Arma wyglądał jak Skandynaw, miał niemal białe włosy i jasnoszare oczy. Jeśli chodzi o towarzyskość to plasował się zaraz za Feliksem. Ciekawostką na jego temat był fakt, że nie cierpi swojego pełnego imienia.
Ostatni był zielonooki mulat, Sylwester Wallet. Największy Casanova w okolicy znany dodatkowo z tego, że zawsze mówi to co myśli bez zbędnego owijania w bawełnę. Jak nie trudno się domyślić przysporzyło mu to wielu wrogów wśród męskiej części społeczeństwa.
Wszyscy członkowie Bordowego Oddziału byli oddanymi przyjaciółmi gotowymi nawet zaryzykować życie ratując pozostałych, czego już nie raz, nie dwa razy zdążyli dowieść.
A teraz czekała ich kolejna misja. Wraz ze wspomagającą grupą z Zielonego Oddziału mieli udać się na Ziemię i przechwycić gryfa, który w najbliższym czasie ma tam trafić.
- Przepraszam, że musieliście czekać.
Do pomieszczenia weszła członkini Rady Gildii, jak zawsze pogodna Katharine Anderson o miękkim głosie jazzmenki. Dziś przybrała wygląd pulchnej, jasnoskórej i około czterdziestoletniej kobiety. Towarzyszył jej Florian Beskid, kapitan i zarazem ostatni członek bordowych.
Anderson podeszła do kamiennego łuku, a za nią zebrali się pozostali obecni.
- Witaj Miro.
Na cienkiej błonie pojawiły się ciemne litery która zaraz utworzyły słowa: „Dobry wieczór Katharine, pięknie dziś wyglądasz.”
- Dziękuję. Wiesz ostatnio zastanawiam się, czy nie zacząć by eksperymentować i na przykład nie spróbować fioletowej skóry. Co o tym sądzisz?
„To mogłoby być interesujące.”
Radna jeszcze bardziej się ożywiła.
- Też tak myślę. Cały czas próbuję sobie wyobrazić reakcję Zyty…
- Pani Anderson. – Kapitan stanął obok radnej. – Wolałbym nie przerywać, ale...
- O tak, masz rację Florianie, przepraszam. – Odchrząknęła i z poważną miną jeszcze raz zwróciła się do kamiennego łuku – Ja, Katharine Anderson, członkini Rady Gildii Czterech Smoków proszę o otwarcie portalu.
„Wedle życzenia. Koordynaty?”
- Zgodne z twoim proroctwem, oczywiście.
„Powodzenia”.
Miejsce tego ostatniego słowa zajęła różnokolorowa plama rozlewająca się na całą błonę. Obraz stawał się coraz ostrzejszy, aż przed zgromadzonymi ukazał się widok na skąpany w promieniach słonecznych, parkowy staw.
- Idziemy.
Kapitan przeszedł pod łukiem, a za nim bordowi oraz zieloni. Stopy tych ostatnich ledwo stanęły na soczystej trawie, a zaraz rozbiegli się w różnych kierunkach szykować się do rzucenia ochronnej bariery, która miała ukryć przed oczami Ziemian obecność ich i przede wszystkim, spodziewanego gryfa.
- Coś jest nie tak.
Bordowi zaskoczeni popatrzeli na Feliksa, który całkowicie skupił się na przeciwnym, odległym brzegu stawu. W sumie, w oddali było słychać przerażone okrzyki.
- Tam!
Spomiędzy drzew ktoś wybiegł, choć wyglądało to tak jakby unosił się nad ziemią. Osoba ta zatrzymała tuż przy samym brzegu i zanurzając dłonie w wodzie zastygła w bezruchu. W ślad za nią wybiegł wielki jak dom gryf. Chwycił postać w potężne szpony i zaraz uleciał w niebo.
- Co?
- Jak?
- Ruszać się! – Tylko kapitan nie poddał się zaskoczeniu. – Reni, droga!
- Robi się.
Arma biegiem ruszył w stronę stawu. Ledwie dotknął wody nogą, a zmieniła się w lód. Stworzył wielką krę stopniowo przeistaczającą się w lodową ścieżkę, którą bordowi przebiegli przez środek stawu na drugi jego brzeg.
Ani na chwilę nie spuszczali wzroku z wznoszącego się niemal pionowo gryfa i pochwyconą przez niego osobę. Początkowo się ona szarpała, lecz teraz była zaskakująco spokojna. Oboje byli daleko poza zasięgiem któregokolwiek z bordowych.
Zostało im tylko czekać. Gryfy miały niemiły zwyczaj uśmiercania swoich ofiar zrzucając je z dużych wysokości.
- Kapitanie, – syren wyszedł z wody, pozostali z Zielonego Oddziału biegli wzdłuż brzegu – co tu się dzieje? Dlaczego Mira sprowadziła nas za późno?
- Nie mam pojęcia. Zadamy jej to pytanie po...
Powietrze przeciął przeraźliwy krzyk, połączenie ryku lwa i skrzeku orła. Okrzyk agonii gryfa, który teraz spadał poruszany tylko oporem powietrza. Uniesiona przez niego osoba właśnie uwalniała się spomiędzy ostrych szponów.
- Nie możliwe - szepnął kapitan, a następnie krzyknął już do wszystkich podwładnych – Ruszać się!
Wszyscy biegiem ruszyli pomiędzy drzewa, mniej więcej tam, gdzie spodziewali się upadku potwora.
Gryfy były bardzo odporne zarówno na ataki magiczne jak i fizyczne. Był jednak pewien sposób na momentalne odebranie im życia, zaatakowanie fizycznie i magicznie, dokładnie w to samo miejsce, w dokładnie tym samym czasie. Lecz nawet do tego trzeba dużej mocy. Jak Ziemianin mógł tego dokonać?
Rozległ się trzask łamanych konarów. Na ziemię pospadały liczne liście i gałązki.
- Odsunąć się!
Ledwie uciekli, a cielsko z ogromnym impetem uderzyło w grunt. Wciąż czując wstrząs Florian wpatrywał się w większy od niego łeb przed którym właśnie co uskoczył. Gryf niewątpliwie był martwy. Coś się poruszyło na szczycie tej wyrośniętej góry mięsa.
Ta drobna kobieta przywodziła na myśl tylko niewielką muszkę. Ale to ta muszka zabiła olbrzyma. Trzymała się za lewe, całkowicie czerwone od krwi ramię. Była ledwie przytomna, zachwiała się, wyprostowała po czym ostatecznie upadła.
„Złapię ją” rozległ się okrzyk Sylwestra gdy kobieta zsunęła się wzdłuż boku gryfa.
Florian wstał i już miał wydać zielonym rozkaz rozstawienia bariery gdy spowiło ich różowawe światło. Niezawodny znak, że sami zabrali się do roboty. Ominął wygięte pod dziwnym kontem skrzydło i dołączył do Sylwestra, Feliska oraz Ody z zielonych, Wincent i Reni przyszli po nim. Oda badała opartą o miękkie futro, około trzydziestoletnią szatynkę.
- Feliks, wróć na Deę i powiedz Mirze, żeby zmieniła koordynaty gdzieś bliżej.
- Ta jest. – Rudzielec zasalutował i w zawrotnym tempie pognał między drzewa.
- Co z nią?
- Ma złamaną rękę i straciła sporo krwi przez co jest ledwie przytomna. Wygląda jednak na to, że rana całkowicie znikła. Bierzemy ją ze sobą, czy zostawiamy to tutejszym lekarzom kapitanie?
Florian spojrzał w półprzytomne, ciemne oczy kobiety. Patrzyła się na niego odkąd tylko przyszedł. Uśmiechnęła się.
- Witam, kapitanie Beskid.
Po tych cichych słowach ostatecznie straciła przytomność, Florian natomiast na chwilę zamarł.
- Bierzemy. Może ona nam to wytłumaczy. – Zamyślił się. – My nic tu nie zdziałamy, wrócimy więc na Deę i sprowadzimy wam pomoc. Mogę ci to zostawić Odo?
- Oczywiście kapitanie.
- Jestem! – Feliks pojawił się znikąd jakieś dwa metry od nich, a zaraz za nim radna Anderson.
- Co tu się stało?
- Mira wprowadziła złe koordynaty. Trafiliśmy tu grubo po gryfie. To ona go pokonała.
Sylwester wziął dziewczynę na ręce i mówiąc krótkie „Idę do szpitala” zniknął w niewidocznym portalu. Pozostali bordowi ruszyli za nim dorzucając „A my po pomoc”.
- Mira jeszcze nigdy się nie pomyliła. – Anderson była w szoku. – Wielu Ziemian to widziało?
- Podejrzewam, że bardzo dużo. Nie zdziwiłoby mnie gdyby szykowała się robota na dużą skalę.
- Szczęście dla ciebie, że nie będziesz musiał tu sprzątać. – Westchnęła. – Wracaj zdać raport, zajmę się resztą.
- Tak jest.
Pełen pytań dotyczących tej nieznanej mu kobiety przeszedł przez portal prowadzący na Deę nie zwracając specjalnej uwagi na mijających go zielonych. Kim była? Jeśli Ziemianką, to skąd wiedziała jak pokonać gryfa? Skąd miała moc by tego dokonać? Jak to możliwe, że Magia Języków zadziałała tak szybko? Jeśli natomiast była Deanką, to jak trafiła na Ziemię? Dlaczego tu była? I pytanie które nurtowało go najbardziej – skąd go znała?