Via Appia - Forum

Pełna wersja: Masakra [niedokończone]
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2
MASAKRA

Kopyta galopujących koni wystukiwały szalone staccato na bruku ulicy wiodącej do otwartej szeroko Bramy Południowej, zwanej również Bramą Szczęścia. Swą nieoficjalną nazwę zawdzięczała ona zepsutemu od lat mechanizmowi brony, na naprawę którego kasa miejska skąpiła grosza, wykręcając się co roku dziurą budżetową w skarbcu. Mechanizm – w odwecie, jak twierdzili niektórzy – samoczynnie zwalniał czasem blokady, powodując niespodziewane opadnięcie brony. Ta często odcinała w ten sposób nie tylko drogę do miasta, ale również – w dość efektowny sposób – zakańczała żywoty przypadkowych przejezdnych.
Masakra (zwany niekiedy błędnie Rzeźnią) galopujący na złamanie karku w stronę Bramy modlił się do bogów, żeby mechanizm nie spłatał mu figla. I o to, żeby go spłatał depczącej mu po piętach (a właściwie po kopytach jego konia) straży miejskiej. Bogowie musieli być w dobrym nastroju tej bezksiężycowej nocy, gdyż częściowo go wysłuchali i jeździec bez szwanku przegalopował przez otwartą bramę, która po prawdzie powinna być zamknięta od zmierzchu do świtu. Masakra miał jednak dwóch starych znajomych wśród straży – takich, co na dobrą drogę zeszli. Zeszli nie zeszli, ale wciąż nie gardzili sakiewką srebrnych monet. Nieco oberżniętych, fakt, ale o tym Masakra sprytnie nie wspomniał, gdy rzucał im łapówkę pod nogi. Mógł oczywiście po koleżeńsku do ręki podać, chciał jednak nacieszyć oko widokiem stróżów prawa na kolanach u swych plugawych, grasanckich stóp.
Bogowie częściowo również zignorowali jego prośby, dowodząc że mają poczucie humoru. Po pierwsze trzem ścigającym go strażnikom również udało się bezpiecznie przejechać przez bramę, a po drugie Masakra wjechał prosto w szeroko rozpięte tuż za nią sieci rybackie. Dość gęsto plecione. I rozstawione przez tych samych znajomych strażników, którym półtora dnia wcześniej wręczył łapówkę.
Koń swoim impetem zerwał sieci z wkopanych po obu stronach traktu drewnianych palików, ale zaplątany potknął się i przewrócił. Uciekinier wypadł z siodła i sam się zaplątał, szamocząc na ziemi. W przypływie paniki zaczął ciąć na oślep nożem wyciągniętym z cholewy buta, zbyt tępym jednak żeby poradzić sobie z gęstym splotem. Sieci były dobrej jakości, pożyczone za drobną opłatą z gildii rybackiej. Zostały wyprodukowane specjalnie do połowu mieczników, obficie występujących w zatoce, nad którą leżało miasto. Były to ryby z długą naroślą w kształcie miecza. I jak miecz ostrą. Mały nóż Masakry nie był więc żadnym wyzwaniem dla wytrzymałych lin.
Strażnicy, którzy go ścigali zsiedli z koni i dołączyli do pozostałej dwójki. Wszyscy wolnym krokiem podeszli do miotającego się bandyty i spokojnie odczekali, aż się zmęczy. Kiedy przestał się wreszcie rzucać, jeden z nich zbliżył się i wyszczerzył zęby w szczerbatym uśmiechu, wyciągając zza pleców grubą, dębową lagę. Masakra odpowiedział uśmiechem, równie szczerbatym. I dosyć teatralnie stracił przytomność.
– Szczęście w nieszczęściu – odezwał się strażnik z lagą i jego uśmiech nieco przygasł. – A taką miałem ochotę przywalić mu w ten grasancki łeb.
– A ja tak sobie myślę, że on mógł sobie nabić sporego guza, kiedy tak spadał z tego konika – powiedział drugi. – Jak mu raz przywalisz, to się nic nie stanie. Co, panie sierżancie? Możem? – zwrócił się w stronę jednego ze ścigających Masakrę zbrojnych.
– No, skoro, to guza mus sobie nabił. Koń szybki był, a i sieci sztywno rozpięte – wzruszył ramionami sierżant. – Ja tam nie widziałem czy guza miał, czy nie. Przecie musiałem szybko wrócić na posterunek, w razie inszych o przestępstwach zgłoszeń! Dostarczcie go tylko żywego, ktoś ma do niego kilka pytań. No i za martwego mniej płacą. – Powiedziawszy to, sierżant kiwnął głową, charknął, splunął, po czym odwrócił się i podkręcając bujnego wąsa pomaszerował w stronę swojego wierzchowca.
Lekka bryza powiewająca od morza wzmogła się i rozpierzchła gęste chmury zasłaniające niebo. Mdła poświata księżyca i gwiazd zalała świat trupim blaskiem. Tak jak krew za kilka chwil miała zalać Masakrę, pogrążonego chwilowo w błogiej nieświadomości.

.oOo.

Kat uśmiechnął się szeroko. Masakra odpowiedział splunięciem na ziemię. Kat uśmiechnął się jeszcze szerzej, bo razem z czerwono zabarwioną śliną na posadzkę spadły dwa zęby. Oprawca był niedźwiedziej postury, miał zakazaną gębę okoloną kilkudniową, rudą szczeciną i cuchnął okrutnie. Widać było na pierwszy rzut oka, że nie grzeszy bystrością umysłu, a higiena osobista jest dla niego odpowiednikiem wieczornego oddania moczu przed spaniem. Nie był zbyt subtelny i nie używał wysublimowanych tortur. Lubił przywalić w mordę raz, a porządnie. I poprawić kilka razy, jeśli przesłuchiwany nie zeznawał.
To właśnie zamierzał zrobić. Podniósł ogromną, porośniętą rudym włosiem łapę, nie przestając się szeroko uśmiechać. Widać było, że lubi swoją robotę. Zanim jednak pięść wielkości średniego bochenka chleba opadła na twarz więźnia, mężczyzna siedzący pod kamienną ścianą po drugiej stronie małego pomieszczenia odezwał się:
– Zostaw, Mogrzesz. – Ręka znieruchomiała nad głową kata. – Wystarczy tych kłopotliwych dla naszego gościa pytań. Na razie. Zostaw nas.
– Ale panie, czy…
– Zostaw nas – powtórzył mężczyzna.
– Tak, panie – odrzekł posłusznie kat. Spojrzał z żalem na obitą twarz „gościa” i westchnął cichutko. Poprawił zapaprany krwią skórzany kaftan i wyszedł. Masakra poruszył się na krześle, do którego był przywiązany. Krzesło zaskrzypiało. Mężczyzna siedzący pod ścianą wstał i powoli obszedł całe pomieszczenie.
Izba liczyła jakieś pół tuzina kroków wzdłuż i tyle samo wszerz. Przy jednej ze ścian znajdowało się rozgrzane palenisko, w które wetknięte było kilka metalowych narzędzi – para obcęgów, pogrzebacz oraz kilka innych, których przeznaczenia można się było tylko domyślać. Po drugiej stronie izby stało proste, drewniane łoże, nieco podobne kształtem do trumny. Na przyległej ścianie wisiało kilka byle jak zbitych półek, zapełnionych narzędziami oraz tajemniczymi buteleczkami, słojami i woreczkami. Na stole poniżej stał drewniany kubek oraz opróżniona do połowy butelka wina. Z niej to co rusz dolewał sobie tajemniczy mężczyzna. Masakra przyrzekł sobie solennie, że jak już pozna imię tego człowieka i odzyska wolność (w co nie wątpił ani przez chwilę – nie z takich opresji wychodził cało), to postara się, żeby ten nie zapomniał jego, Masakry, imienia do końca życia.
Człowiek spod ściany od czasu do czasu zadawał pytanie. Kiedy więzień nie odpowiadał albo odpowiadał plugawym słowem, albo też spluwał pogardliwie na brudną posadzkę mężczyzna milkł, a Mogrzesz obijał Masakrze twarz, dopóki tamten nie przerywał kolejnym pytaniem. Bogowie, jak bardzo chciał poznać imię tego parszywca! Niestety, obcy zapewne nie będzie chciał zdradzać swojej tożsamości.
– Nazywam się Roher Miko–Morelli – odezwał się mężczyzna, kończąc obchód przed krzesłem. Masakra nie wierzył własnym uszom. Sam szef tajnych służb i szara eminencja królestwa! Człowiek, o którym się słyszy, ale się go nie widzi. A jeśli się go widzi, to nie widzi się już nikogo więcej. Nigdy. Bo przeważnie kończy się pod wodą, z kamieniem uwiązanym do nóg. Albo w wąwozie, w pozorowanym wypadku powozu. Jeśli się ma szczęście. Jeśli się go nie ma, to nie wiadomo jak się kończy, bo ciało nigdy się nie odnajduje.
Masakrę opuściły wszelkie nadzieje. Resztką woli uniósł głowę i spojrzał na Rohera. Miał przed sobą dość pociągłą twarz arystokraty, poznaczoną zmarszczkami i okoloną kręconymi siwymi włosami, sięgającymi ramion. W jasnobrązowych oczach odbijały się inteligencja oraz przebiegłość. Oczy czujnie obserwowały Masakrę. Drobna, alabastrowa dłoń, która chyba nigdy nie zaznała trudu pracy fizycznej, gładziła cienki wąsik, zdobiący górną wargę mężczyzny. Miko–Morelli nosił ciemnoczerwoną, sznurowaną pod szyją luźną tunikę. Na niej pysznił się brązowy, szeroki pas ze złotą klamrą. Czarne spodnie wpuszczone były w skórzane buty z cholewkami, także ozdobione złotymi klamrami.
Morelli pozwolił więźniowi napatrzyć się do woli, po czym powiedział powoli, cedząc przez zęby każde słowo:
– Jesteś kanalią, złodziejem, kłamcą, oszczercą, pijakiem, podpalaczem, gwałcicielem i mordercą. Nazywasz się Wieszko Garłacz, syn Mieszka Garłacza, zwanego Przestrachem. Sprytnie ci tatko imię dorobił, bo niechybnie zadyndasz na wisielczym słupie. Prędzej czy później. Biorąc pod uwagę twoją obecną sytuację, raczej prędzej. – Tu Roher zrobił efektowną pauzę. Po chwili kontynuował:
– Nie masz sumienia ani skrupułów, nie rusza cię płacz sierot, krzyk palonych żywcem ojców, ból w oczach gwałconych żon i cnota zabierana ich córkom. Lista twoich występków jest tak długa, że można nią obić ściany królewskiego więzienia dla politycznych w Avirronie i starczy jeszcze na papier do wychodków dla całego Dolnego Miasta. Polowano na ciebie przez siedem długich lat. I zawsze udawało ci się uratować skórę. Nie dlatego, żeś szczególnie inteligentny. Masz za to w sobie wrodzoną przebiegłość i wielu dłużników, wszelakich stanów i urzędów. Niestety trafiła kosa na kamień, bom ja też niezgorzej ubezpieczony, gagatku. A próbować uciec przede mną, to jakby próbować uciec przed strzałą, co wypuszczona z łuku gna w twoim kierunku. I w rzyć niechybnie ugodzić cię musi. – Wskazujący palec Rohera mentorsko wskazał sufit, a Masakra skrzywił się, wyobrażając sobie strzałę trafiającą go w rzyć. Miko–Morelli uśmiechnął się i ciągnął:
– Tak, tak, Wieszko. W samiutką rzyć. Którą jednak możesz uratować, współpracując ze mną. Tak się bowiem składa, że potrzebuję kogoś takiego jak ty, kto taplania się w gównie nieprzyjemnym nie znajduje. Powiem wprost. – Głos Rohera był teraz cichy jak śmierć i zimny jak stal. – Albo będziesz współpracował, albo zawiśniesz. Jutro w południe. Bez pompy, po cichu. Nie dam ci tej satysfakcji. Wystarczy kiwnąć głową. Albo pokręcić, jeśli ci życie zbrzydło.
Więzień zamknął oczy. Jeśli szef tajnych służb królestwa potrzebował kogoś takiego jak on, to znaczy, że robota była parszywa, a Masakra – jednorazowego użytku. Z drugiej strony nie miał właściwie wyboru – nie było szans na wyrwanie się z łap tego potwora do jutra, a współpraca z Roherem da mu czas. Kto wie, może jak sprytnie rozegra tę grę, jakkolwiek nieczysta by była, to uratuje głowę? Może nawet uda się zarobić parę dukatów przy okazji? Dotknął językiem zęba, który ucierpiał podczas Mogrzeszowego przesłuchania. Ząb wypadł. Wieszko wypluł go i otworzył oczy.
– Pofaplam się w ffoim gównie, Roer – powiedział niewyraźnie i z wysiłkiem. Oczy tamtego zwęziły się. Powoli podniósł drobną dłoń do twarzy, po czym zaczął przyglądać się jej wierzchniej stronie. Nagle smagnął Masakrę przez twarz, po czym szybkim krokiem podszedł do półek z narzędziami i wybrał jeden z długich noży oraz małą buteleczkę. Bez słowa wrócił do krzesła, pochylił się i z kamienną twarzą jednym szybkim ruchem odciął mały palec u lewej dłoni więźnia. Zaraz po tym otworzył buteleczkę i polał ranę jej zawartością. Masakra zawył nieludzko i zaczął rzucać się na krześle. Miko–Morelli odłożył nóż i buteleczkę z kwasem na stół, po czym wyszedł z celi, zamykając ją na klucz. Stanął przed solidnymi, obitymi żelazem drzwiami i pogładził wąsik.
– Nigdy, przenigdy, nie mów do mnie po imieniu, ścierwo – wysyczał, tak jakby ofiara mogła go słyszeć.
– Panie? – odezwał się Mogrzesz, posłusznie czekający pod drzwiami. Roher rzucił mu pęk kluczy.
– Masz – powiedział. – Jak przestanie wrzeszczeć zajmij się nim. Wyślij go do medyka, a później do łaźni. Niech go doprowadzą do porządku. Dać mu jeść i pić. Później do celi z nim, ale już bez bicia, będę potrzebował go jutro w pełni sił.
– Tak, panie.
– Masz tu, dobrze się dziś spisałeś. – Roher sięgnął do kieszeni tuniki i wyciągnął z niej małą sakiewkę, po czym podał ją Mogrzeszowi.
– Dzięki wam, panie!
– No już, już – mruknął Morelli, po czym udał się do wyjścia z lochów Wieży Więziennej, w której znajdowała się mała sala tortur. Bogowie, nienawidził takich przesłuchań. Postał chwilę na zewnątrz, oddychając świeżym, wieczornym powietrzem. W końcu skierował kroki w stronę niewielkiego, kamiennego budynku znajdującego się po zachodniej stronie okrągłego dziedzińca, okolonego wysokim murem. Pośrodku stała masywna Wieża, a na obrzeżach znajdowały się budynki gospodarcze oraz kwatery straży. Na około, w równych odstępach rozmieszczono również kilka małych wieżyczek, dzień i noc obsadzonych przez łuczników.
Cały kompleks znajdował się na małej wysepce, nieopodal nic nieznaczącego, portowego miasta Bukvar. Tutaj Roher miał swoja tajną siedzibę (oficjalnie więzienie miejskie), z dala od królewskiego pałacu, tamtejszych intryg oraz wścibskich oczu i uszu. Obsadę Wieży Więziennej stanowiło trzydziestu starannie dobranych żołnierzy, bezwzględnie Roherowi posłusznych i gotowych oddać za niego życie. Dodatkowo na wyspie mieszkał kat Mogrzesz, który nie był zbyt bystry i nigdy nie zadawał pytań. Po prostu wykonywał swoją robotę. Zaopatrzenie w żywność pochodziło z miasta, które łączył z wyspą długi most, szeroki na tyle, by zmieścić zaprzężony wóz. Część mostu przy bramie na dziedziniec Wieży była zwodzona, tak że w razie niebezpieczeństwa można było całkowicie odciąć dostęp z zewnątrz.
Po wejściu do budynku, który pełnił rolę terenowego biura, Morelli usiadł przy dębowym sekretarzyku, znajdującym się po lewej stronie izby. Pod ścianą przeciwległą do drzwi stały regały wypełnione księgami i zwojami akt. Miejsce po prawej stronie zajmował duży stół i kilka krzeseł. Na jednym z nich siedział bogato odziany mężczyzna o kwadratowej szczęce i pełnych ustach, ozdobionych sumiastymi wąsiskami. Gość bawił się drewnianym kubkiem, a obok lampy oliwnej na blacie spoczywał flak bukłaka. Taka sama lampa oświetlała sekretarzyk. Roher siedział w ciszy, obserwując mężczyznę, którego twarz skrywał cień. Głowę miał pochyloną i wbijał wzrok w podłogę. Drewniany kubek nieustannie obracał się w jego dłoni.
– Więc? Zgodził się? – zapytał mężczyzna, nie przestając bawić się naczyniem.
– Oczywiście. Tak jak mówiłem, łagodna perswazja potrafi czynić cuda.
– Świetnie! – Mężczyzna odwrócił twarz w stronę rozmówcy i uśmiechnął się szeroko. – Kiedy wyruszy? Czas ucieka, mój drogi Roherze.
Pierwszy szpieg królestwa skrzywił się. Nie lubił, gdy hrabia Aldorf von Rossenwahl nazywał go „swoim drogim Roherem”. Najwyraźniej arystokrata nie zdawał sobie sprawy z jego niechęci do tego zwrotu, gdyż używał go nadzwyczaj często. Chyba nie zdawał sobie też sprawy, że szef tajnych służb mógł go pozbawić wszystkiego – tytułu, majątku i kilku litrów błękitnej krwi w przeciągu tygodnia. Morelli nie miał jednak serca tak karać hrabiego – szczególnie za taką błahostkę. Poza tym miał dług wdzięczności u jego ojca. Zaciągnięty wiele lat temu, gdy włosy miał jeszcze kruczoczarne, za to nie miał władzy, jaką ma teraz. Ojciec hrabiego co prawda już nie żył, ale szpieg miał sentyment do ich znajomości. W końcu razem się dorobili. Tamten tytułu i posiadłości, a Roher swojej pozycji szefa tajnych służb królestwa, która właściwie dawała mu nad nim władzę, gdyby tylko chciał ją wykorzystać – stary król ufał mu bezgranicznie. Stąd też miano szarej eminencji.
– Czas ucieka, hrabio – zgodził się, kiwając głową i gładząc siwe włosy. – Nieubłaganie i nieodwracalnie. Wieszko wyruszy jutro rano. Moi ludzie poczynią odpowiednie przygotowania przez noc. Najdalej za dziesięć dni będziesz miał to, czego tak bardzo pragniesz.
– Dziesięć dni? – jęknął von Rossenwahl.
– Weź pod uwagę, że nie tylko trzeba to zdobyć, trzeba to jeszcze przetworzyć. W stanie surowym będziesz sobie to mógł co najwyżej powiesić na ścianie. Co, jak mniemam, nie rozwiąże twojego problemu?
– Mój drogi Roherze, masz zupełną rację! Jak zwykle zresztą. Zostawiam ci wolną rękę – ty najlepiej wiesz jak to załatwić. No, czas na mnie. Późno już, Estella będzie się martwić. Będziemy w kontakcie. – Ostatnie zdanie Aldorf wypowiedział konspiracyjnym szeptem, mrugając przy tym. Szpieg przewrócił oczami.
– Hm, tak tak. Dobrze więc, otworzę dla ciebie przejście. – Szpieg podniósł się z zamiarem podejścia do jednej z półek z książkami, która kryła dźwignię otwierającą tajny tunel. Prowadził on schodami w dół, poza mury kompleksu, wprost do malutkiej jaskini, naturalnie ukrytej między skałami. okalającymi wyspę więzienną. Pod osłoną nocy można się było stamtąd spokojnie przedostać na brzeg, używając małej, wiosłowej łodzi. W ten właśnie sposób hrabia przybył na wyspę dzień wcześniej. Spędził go w terenowym biurze Rohera, nudząc się przy tym niemiłosiernie. Zdążył się dwa razy upić i dwa razy wytrzeźwieć. A że łeb miał twardy, znacznie przez to uszczuplił i tak już skromne zapasy więziennej piwnicy. Z czego Roher nie był za bardzo zadowolony, gdyż składzik ten był poniekąd jego lokalnym zapasem i dzięki niemu nie musiał posyłać gońców do miasta za każdym razem, kiedy chciało mu się pić. A ostatnimi czasy zdarzało się to nadzwyczaj często.
– Och nie trzeba, ta chybotliwa łódka przyprawiła mnie wczoraj o chorobę morską. – Aldorf skrzywił się. – Poza tym sprawiłem sobie to oto cudo. – Wyciągnął przed siebie prawą dłoń. Na palcu błyszczał srebrny pierścień z czarnym jak smoła, połyskliwym kamieniem. – Najnowsze osiągnięcie w dziedzinie magii. Archeolodzy odkopali to na jakimś elfim cmentarzu. Wypowiadasz formułę i pierścień zostawia rezonans w miejscu, w którym się znajdujesz. Później wystarczy potrzeć ten kamień... o tak... i – do zobaczenia, mój drogi Roherze – powiedzieć... Wybacz nie mogę ci tego zdradzić... – hrabia pomachał ręką, potarł jeszcze raz kamień i wymruczał coś pod nosem. Po czym zniknął, bez żadnych efektów specjalnych. Powietrze mlasnęło wypełniając próżnię, która utworzyła się w miejscu, gdzie stał.
Miko–Morelli westchnął. Potarł czoło i oparł się o biurko. Zaczynał żałować, że zgodził się pomóc Aldorfowi. Pomyślał, że staje się miękki na starość. Może czas odejść na zasłużoną emeryturę? Potrząsnął głową i zawołał lektyków. Kazał zanieść się biegiem do swojego domu w Bukvarze, wprost do sypialni. Miarowe kołysanie lektyki uśpiło go, zanim dotarli do połowy mostu łączącego wyspę z miastem.


.oOo.


Masakra obudził się i natychmiast tego pożałował. W momencie, kiedy odzyskał świadomość poczuł, jak cała jego twarz promieniuje bólem.
– ...rrrwa – wychrypiał i uniósł się na łokciach. Leżał na grubo posłanym słomą łóżku, w małej i ciemnej izbie. Jedynym źródłem światła było niezbyt duże okno umieszczone wysoko pod sufitem. Obok łóżka stał krzywo zbity, drewniany stół. Kiedy Wieszko zobaczył gliniany dzban i kubek znajdujące się na blacie, poczuł pragnienie. Sięgnął po naczynia i z przerażeniem stwierdził, że na lewej dłoni ma brudny opatrunek. I tylko cztery palce. Wtedy wszystko do niego wróciło – szaleńcza ucieczka z miasta, sieci, przesłuchanie i ten skurwiel Roher, polewający ranę świństwem, które sprawiło, że Masakra poznał zupełnie nowy wymiar bólu. Później już tylko migawki, kiedy na zmianę tracił i odzyskiwał przytomność: niedźwiedź Mogrzesz pochylający nad nim zarośniętą rudą gębę; medyk obmacujący szorstkimi palcami jego obolałe ciało; matowy błysk niezbyt czystego skalpela; Miko–Morelli podkręcający wąsik i uśmiechający się tajemniczo i... później już tylko ciemność, aż do przebudzenia.
Chciwie złapał za dzban i po zajrzeniu doń z ulgą stwierdził, że jest pełen czystej wody. Trzy razy duszkiem opróżnił kubek, zanim zaspokoił pragnienie. W nogach łóżka znalazł skrzynię, której zawartości nie omieszkał sprawdzić. Znalazł całkiem przyzwoite lniane ubranie, skórzane buty z klamerkami i onuce. Buty były nieco za duże, ale upchnął do nich po dwie garści siana z posłania. Twarz wciąż pulsowała bólem, w dodatku przy nakładaniu koszuli otarł ranę gdzieś pod okiem, która teraz cholernie piekła. Zły ruszył do drzwi, ale te okazały się zamknięte. Masakra wydał z siebie nieartykułowany bulgot. Zrezygnowany, usiadł na łóżku i nalał wody do kubka.
Zanim zdążył grzmotnąć nim o ścianę zgrzytnął zamek w drzwiach i do izby weszło dwóch zbrojnych. Obydwaj mieli na sobie lekkie kolczugi, a do pasów przytroczone krótkie miecze. Masakra przyjrzał się im. Jeden był wysoki i miał równo przycięte krótkie wąsy. Drugi nie grzeszył wzrostem (skrzaty musiały zdrowo sikać do mleka, które piła jego rodzicielka, będąc przy nadziei). Z pucułowatej i czerwonej twarzy drobnego pijaczka wyglądały małe, chciwe oczka. Był też nieco otyły – nie na tyle jednak, by nie sięgnąć swobodnie miecza. Nie wyglądali groźnie, ale w ich oczach dało się dostrzec determinację. Poza tym Masakra wiedział, że jeśli służyli Roherowi, nie ma sensu stawiać oporu ani nawet zaczynać gadki o łapówce. Najprawdopodobniej skończyłby w tej samej celi, co wczoraj. Z podobnym efektem, czego zdecydowanie wolał uniknąć.
– Pójdziesz z nami. Nie rób czegoś, co my byśmy zrobili – powiedział niższy.
– Czego byśmy nie zrobili – poprawił go wyższy, po czym zmarszczył brwi i intensywnie potarł brodę.
– Czego byście nie zrobili? – zapytał Wieszko.
– Czego byśmy nie chcieli, żebyś zrobił, chyba? – odpowiedział pytaniem grubszy. Nie wiadomo, koledze po fachu czy Masakrze. Wąsaty wzruszył ramionami:
– Po prostu chodź z nami i nie próbuj niczego głupiego. –
– To znaczy czego? – chciał wiedzieć Masakra.
– Na przykład uciekać nie próbuj. –
– Albo nie próbuj nas przekupić, żebyśmy pokazali ci zamaskowane tajne przejście prowadzące do łodzi ukrytej w jaskini pod wysp–uff! – grubszy stęknął głośno, kiedy kolega gwałtownie i dość brutalnie szturchnął go łokciem w brzuch. Wieszko uniósł brwi.
– Aa, takich rzeczy – powiedział na głos, a w pamięci zanotował cenną informację. – Nie bójcie się panowie rycerze, nic z tych rzeczy. W mocy pana Rohera jestem i jego woli się poddam.
– I dobrze – stanowczo rzekł wąsaty i wypiął pierś, mile połechtany „rycerzem”. – Wola pana Rohera tutaj, to jako wola samego króla! I lepiej się jej nie przeciwiać, bo iście królewską karę ponieść można – dodał rzeczowo, kiwając palcem, po czym skinął na Masakrę. – No, idziemy.
Wieszko posłusznie ruszył za nim. Niższy zamknął pochód. Poprowadzili go korytarzem i później na zewnątrz, w stronę budynku, w którym dzień wcześniej Roher rozmawiał z hrabią (tego jednak Masakra nie mógł wiedzieć, leżał wtedy nieprzytomny w celi, a jego palec obficie tryskał krwią). Zastanowił się czy nie spróbować wyrwać miecza z pochwy strażnika idącego przed nim, szybko jednak porzucił ten pomysł, widząc łuczników ewidentnie nudzących na wieżyczkach wokół dziedzińca. Posłusznie dal się zaprowadzić do terenowego biura Rohera.
Gospodarz siedział w fotelu za biurkiem i nawet nie podniósł głowy, kiedy cała trójka weszła do środka. Machnął ręką. Obydwaj strażnicy zasalutowali i wyszli, zostawiając więźnia sam na sam z człowiekiem, którego się widzi tylko raz, jeśli się dla niego nie pracuje. Wieszko mimowolnie dotknął obandażowanej dłoni i poczuł irracjonalną chęć pokiwania brakującym palcem. W tym samym momencie Miko–Morelli podniósł głowę znad papierów, nad którymi siedział. Masakra zadrżał pod wpływem lodowatego wzroku. Tamten uśmiechnął się pod wąsem.
– Wieszko, przyjacielu – odezwał się głosem o temperaturze odwrotnie proporcjonalnej do temperatury jego spojrzenia. – Mam nadzieje, ze nasz medyk nie przysporzył ci zbyt wiele kłopotu? To dobrze – odpowiedział sam sobie, nawet nie robiąc przerwy na oddech. Masakra jeszcze raz dotknął opatrunku.
– Siadaj – jego nowy pracodawca wskazał jedno z krzeseł stojących naprzeciw biurka. – Zadanie, które mam dla ciebie jest tajne. Ściśle. Krótko: wyruszysz za niespełna dwie klepsydry. Udasz się na południe, w kierunku Przełęczy Złamanego Dukata, tam znajdziesz pewną jaskinię. Prowadzi ona w głąb Gór, Których Nie Ma. Pod masywnymi szczytami, jest ukryte Miejsce Mocy. Nieduży zagajnik, pośrodku którego jest polana. Na polanie stoi Jeden Z Kamieni. Odłupiesz jego kawałek, nie większy niż pięść i powrócisz do mnie. Wtedy porozmawiamy o twoim ułaskawieniu i odwołaniu egzekucji. Może nawet o małej rekompensacie za trudy podróży i... kto wie, może znajdzie się i magik, który wyczaruje ci nowego palca. Rozumiemy się? Doskonale. – Miko–Morelli odczekał, aż do Masakry dotrze sens jego słów, po czym kontynuował:
– Towarzyszyć ci będą Sutyt, Kemor i Kemota. To moi trzej zaufani... chciałoby się rzec: ludzie, ale... Zresztą, sam zobaczysz. Są wyszkolonymi żołnierzami, dobrze orientują się w terenie, znają trakty, brody i ukryte ścieżki. Są również absolutnie lojalni wobec mnie, więc nie próbuj żadnych sztuczek. Mają rozkaz pozbawić cię życia przy pierwszej próbie ucieczki, przekupstwa, buntu et cetera, et cetera. Na twoim miejscu traktowałbym ich poważnie. Sutyt potrafi być... uciążliwy, gdy ktoś go rozeźli. To tyle. Szczegółów dowiesz się w trakcie podróży. Kemor i Kemota pomogą ci się przygotować – mówiąc ostatnie zdanie zaklaskał w dłonie i do izby weszło dwóch znajomych strażników.
– To są twoi towarzysze. Sutyt dołączy później. Jeśli jesteś wierzący, módl się do bogów, żeby cię polubił – nowy pracodawca Masakry uśmiechnął się pod wąsem i machnął ręką, ewidentnie nakazując wszystkim zgromadzonym natychmiastowe opuszczenie jego biura.

.oOo.

Pierwsze spotkanie Masakry z Sutytem przebiegło dość drastycznie. Ale zacznijmy od początku. Kemor, ten wyższy, wąsaty strażnik, zabrał Masakrę do małej zbrojowni, mieszczącej się w jednym z budynków na dziedzińcu. W środku panował półmrok, a nozdrza drażnił zapach starego żelaza, zmieszany z odorem zwierzęcego tłuszczu i oliwy, którymi zabezpieczono ekwipunek przed działaniem korozji. Wieszkowi zapłonęły oczy na widok szerokiej gamy pancerzy i uzbrojenia zalegającej na rozmaitych stojakach i w skrzyniach. Z entuzjazmem zabrał się do przeglądania zasobów Rohera.
Wybrał lekką, ale utwardzoną poprzez gotowanie w wosku skórzaną zbroję – kaftan z długimi rękawami i nogawice, które nie utrudniały zbytnio ruchów. Do kompletu znalazł mocne i wygodne rękawice nabijane ćwiekami. Wypatrzył też krótki, doskonale wyważony miecz, wzorowany na elfim uzbrojeniu tego typu. Solidnie wykonany i zdobiony w roślinne ornamenty, dobrze się prezentował przy szerokim pasie, który Wieszko także wygrzebał z jednej ze skrzyń. W czasie, kiedy Masakra przeglądał arsenał, Kemora pobiegł przygotować konie do drogi. Trzeba mu było przyznać, że poruszał się zadziwiająco sprawnie, jak na swoją tuszę.
W stajni czekał na Masakrę narowisty gniadosz. Wieszko dobrze znał się na koniach. Tyle ich w życiu nakradł, że wiedza ta przyszła do niego niejako naturalnie. Poklepał po szyi zwierzę, które od razu nazwał Bobu (każdy jego wierzchowiec nazywał się Bobu), szepnął kilka słów do ucha i pół klepsydry później galopował przez długi most w stronę Bukvaru, w ślad za Kemorem i Kemotą. Był podniecony, a myśl o ucieczce porzucił już dawno. Zadanie, które mieli do wykonania oznaczało przygodę, a Masakra doszedł do wniosku, że zgnuśniał ostatnimi czasy i trochę ruchu nie zaszkodzi. Łapał więc wiatr w łysinę i uśmiechał się szeroko. Tego ostatniego zaprzestał jednak po połknięciu z tuzina drobnych muszek, dość obficie występujących w tej okolicy.
– Zatrzymamy się w Dwóch Stajaniach, małej wiosce odległej od miasta o dwa stajania. Czeka tam na nas Sutyt – wyjaśnił Kemota, gdy przejechali przez Bramę Szczęścia, która na szczęście nie spłatała im figla. Zwolnili tempa, by przecisnąć się przez zatłoczone ulice Bukvaru.
– Won, z drogi! – krzyknął nagle Kemor na nieuważnego kmiotka, który przypałętał się wprost pod kopyta jego konia. Kmiot przestraszył się, potknął i wpadł do rynsztoka.
– Tfu! – umorusany w nieczystościach mężczyzna splunął obficie i pogroził Kemorowi pięścią. Ten roześmiał się rubasznie i wstrzymał konia, sięgając po miecz.
– Nie czas na rozróby – Kemota odwrócił się w siodle. – Czas nagli. Poniechaj.
Kemor mruknął coś pod nosem, ale posłuchał towarzysza.
Z miasta wyjechali dość szybko. Strażnicy znali kilka dogodnych skrótów, dzięki którym uniknęli głównych ulic, zatłoczonych o tej porze lektykami i powozami co zamożniejszych kupców i szlachty, oraz ciżbą załatwiającą swoje przyziemne sprawy. Droga do Dwóch Stajań zajęła im nieco ponad klepsydrę, a przynajmniej tak oceniał Masakra.
Wioska wyglądała na spokojną. Tu i tam ujadał pies, a zewsząd dało się słyszeć pochrumkiwania, porykiwania, gdakanie, gęganie i całą masę tym podobnych odgłosów. Nierówna, poznaczona koleinami droga biegnąca przez środek wsi była pusta. Jechali stępa. Skądś dochodziły metaliczne, miarowe uderzenia młota.
– Kowala tu mają? – zapytał zdziwiony Masakra. Wioska wydawała mu się zbyt mała, żeby móc utrzymać zakład, szczególnie że w Bukvarze miałby konkurencję.
– Niezupełnie... Pewnikiem Sutyt coś zmajstrował – odrzekł Kemota.
– Albo właśnie majstruje – mruknął Kemor i puścił konia kłusem. – Nuże! Obaczmy sami, albo znowu nam pan Roher tak na głowy wsiądzie, że do wiosny nie zejdzie!
Zatrzymali się przed niewielką chatką, postawioną na samym końcu wioski, nieco dalej od innych. To właśnie z jej wnętrza dochodziło walenie. Uwiązali konie i weszli do środka. Masakra rozejrzał się. Chata miała tylko jedną izbę. Pod ścianą po lewej leżało kilka sienników. Po drugiej stronie stała żeliwna kuchnia, obok której znajdował się stół i dwa pniaki, pełniące rolę krzeseł. Na środku izby stało kowadło. Obok, przygarbiona i zwrócona tyłem do drzwi postać zapamiętale waliła w nie młotem. Po drewnianej podłodze porozrzucane były podłużne żółte owoce w kształcie półksiężyca; większość była zmiażdżona na papkę.
– Banany! – krzyknął uradowany Masakra.
– Nie...! – krzyknęli Kemor i Kemota zgodnym chórem.
Młot zatrzymał się w górze, tajemnicza postać zamarła ze wzniesioną ręką. Utrzymanie ciężkiego narzędzia w takiej pozycji widocznie nie sprawiało jej najmniejszego problemu.
Masakra ostatni raz widział banany kiedy był jeszcze podrostkiem. Do wioski, w której mieszkał wraz z ojcem, zawitał wędrowny czarownik. Posiadał spory zapas tych śmiesznych, ale i wyjątkowo smacznych owoców na swoim wozie. Wieszko, jako wyjątkowo ciekawski berbeć (po tacie, podobno), zakradł się w nocy do wozu z zamiarem zwędzenia kilku z nich. Mało nie narobił w dziurawe gacie, kiedy został przyłapany na gorącym uczynku. Dobroduszny czarownik zlitował się jednak nad gówniarza dolą i darował niecny występek. Co więcej, poczęstował go żółtym owocem i opowiedział o dalekim kraju Zul’Gahili, skąd przywiózł ów smakołyk.
Wieszko schylił się i podniósł dwa banany. Od tego momentu wypadki potoczyły się błyskawicznie. Ciężki młot kowalski poszybował w kierunku stołu, odbił się od ściany i z hukiem spadł na podłogę, przewracając jeden z pniaków. Postać długim susem rzuciła się na Masakrę, wrzeszcząc coś w dziwnym języku. Brzmiało to jak „Uk–uk–uuuk! Uku–uuuk!”. Masakra przewrócił się pod impetem uderzenia. Postać usiadła na nim okrakiem. Twarz, którą miał nad sobą Wieszko zdecydowanie nie należała do człowieka. Była podobnego kształtu, wyróżniał ją jednak wystający pysk i szerokie nozdrza oraz głęboko osadzone, czarne jak smoła oczy. Więcej Wieszko nie zdążył zobaczyć, bowiem na jego głowę spadł grad uderzeń – stwor okładał go bezlitośnie. Na szczęście towarzysze natychmiast odciągnęli potwora i uwolnili Masakrę. Ten leżał na ziemi bez ruchu.
– No i go zaciukał! – załamał ręce Kemor.
– Zaraz tam, zaciukał – poklepał go po plecach Kemota. – On ma łeb zdrowo na karku osadzony! Pomnij, jakeśmy mu rzyć złoili w tę noc, co nam w łapy wpadł. I co? I przeżył! Później spore zebrał cięgi od kata, a przecie u Mogrzesza jedna łapa jawnie jako bochen chleba. Przeżyje i Sutytowy łomot, zobaczysz.
– Zaraz, zaraz – odezwał się niespodziewanie Masakra, unosząc się na łokciach. Z nosa lała mu się ciurkiem krew. – To wyście mnie wtedy... Tą lagą?
– Rozkaz był... – mruknął niewyraźnie Kemor, nie patrząc mu w oczy.
– Nie wiedzielim, że to się tak wszystko... tego, znaczy... – Kemota bezradnie rozłożył ręce. W tym momencie stwor rzucił się naprzód. Masakra odruchowo zasłonił twarz rękami i huknął potylicą o posadzkę, tym samym tracąc przytomność. Stwor dopadł dwóch bananów, które Masakra zabrał wcześniej i ostrożnie wyłowił je z kałuży krwi.
– Uk, uk... – powiedział żałośnie.

.oOo.

Sutyt był człowiekiem. Zamienionym chwilowo w szympansa. Jego historię opowiedział Masakrze Kemota, przy akompaniamencie żałosnych pomruków Sutyta. Do wioski, w której niegdyś mieszkał Sutyt zawitał pewnego razu czarownik. Jego wóz był szczelnie przykryty płachtą i wyładowany po brzegi jakimś tajemniczym towarem. Sutyt, który zawsze miał ciągotki do złodziejskiego fachu, próbował się dowiedzieć co też takiego czarownik wiezie ze sobą. Jak się okazało wóz był pełen dziwnie wyglądających, żółtych owoców.
Sutyt – pewien, że łatwo znajdzie zbyt na niecodzienny przysmak – był w trakcie odprzęgania wozu od pary koni, gdy czarodziej niespodziewanie ucapił go za kołnierz. Wściekły, rzucił klątwę na śmiertelnie przerażonego podrostka, zamienił go w szympansa i sprawił, że ten odczuwał obsesyjną chęć spożywania bananów, jednocześnie nienawidząc ich smaku.
Masakra szczerze żałował Sutyta, czym natychmiast zaskarbił sobie jego przychylność. A gdy opowiedział mu swoją historie z czarnoksiężnikiem i wozem pełnym bananów, doszli wspólnie do wniosku, na podstawie kulawych opisów Masakry i potakiwania małpy, że to jedna i ta sama postać. Wieszko przeprosił Sutyta za próbę zwędzenia owoców, a ten ze swej strony wyraził skruchę za brutalny atak. Wyraził dość wylewnie, bo obłapił Masakrę włochatymi łapami i mocno przycisnął do piersi. Kemor, który właśnie wszedł do izby, w samą porę uratował towarzysza, duszącego się we włochatym uścisku.
Po tym epizodzie wszyscy zgodnie uznali, że dziś jeszcze odpoczną, a jutro wyruszą w drogę. Sutyt, jak się okazało, miał własnego wierzchowca – rączego kuca, na którym jeździł na oklep. Wieczorem spakowali wszystkie niezbędne rzeczy w sakwy, dla Sutyta dodatkowo zabierając zapas bananów na drogę. Następnie uraczyli się lokalnie warzonym piwem w gospodzie Pod Powieszonym Za Jauszy Królikiem (kiedyś szyld głosił co innego, ale ktoś z drugiego „ja” zrobił koślawe „uszy”), wywołali dwie burdy, z obydwu wyszli zwycięsko i skoro świt ruszyli na szlak.

.oOo.

Podróż do Przełęczy Złamanego Dukata upłynęła bez większych przeszkód, nie licząc kilku spotkań z bandytami, które dla owych bandytów skończyły się dość tragicznie, a czterem jeźdźcom dostarczyły nieco rozrywki w tej nudnej podroży. W ciągu dwóch dni gęsto pokryte lasem równiny ustąpiły miejsca trawiastemu stepowi, znaczonemu grzbietami niewielkich wzgórz, które w końcu przerodziły się w Góry, Których Nie Ma.
Góry swoją nazwę zawdzięczały obfitym mgłom występującym w tej okolicy. Legenda głosiła, że pierwsi osadnicy przybyli w te strony ze wschodu, zwabieni opowieściami nomadów o zielonych pastwiskach na zboczach wysokich gór. Błądzili po okolicy dwa tygodnie, w gęstej jak śmietana mgle, która przez cały ten czas nie wypuszczała ich ze swoich objęć. W końcu stwierdzili, że gór, których szukają nie ma i nomadzi musieli wprowadzić ich w błąd. Postanowili zaprzestać poszukiwań i osiedlić się dokładnie w miejscu, w którym się zatrzymali. Następnego dnia mgły opadły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i osadnicy zdali sobie sprawę, że znajdują się u stóp potężnych gór.
Masakra słyszał tę opowieść od pewnego barda, który onegdaj przypadkowo zawitał do jednej z licznych kryjówek przestępcy. Pojedli i popili bardowych zapasów, pogadali do późna, bard opowiedział parę historii, zaśpiewał kilka ballad, po czym stracił życie – wraz z pękatą sakiewką przytroczoną do pasa oraz pięknie zdobioną lutnią, którą Masakra następnego dnia sprzedał grubo poniżej jej wartości. O tym epizodzie jednak przezornie nie wspomniał, gdy chwalił się towarzyszom znajomością lokalnej historii.
Powiem tak, świetnie napisane, poza jednym drobiazgiem nie mam się co przyczepić do temporalizmu:d Do tego jedyne błędy to jakieś pozostałości po korekcie, jak podejrzewam. Naprawdę z niecierpliwością czekam na ciąg dalszyBig Grin. A poniżej to co znalazłem:

„roku dziurą budżetową w skarbcu.” – ten „budżet” wymieniłbym jednak na „pustkę”, „niedostatek”, „braki” lub coś podobnego, burzy on porządek czasuBig Grin

„odcinała w ten sposób nie tylko drogę do miasta, ale również linie życia mających pecha przejezdnych.” – nie podoba mi się to „odcinanie” życia, może coś w stylu „kończyła także żywot…”?

„Takich, na dobrą drogę zeszli.” – brak chyba „co” po przecinku?

„jeden nich zbliżył się i wyszczerzył z zęby” – a tu przewędrowało imho „z” z pozycji za „jeden” na pozycję za „wyszczerzył”Big Grin

„wina oraz bukłak z płaskim dnem.” – bukłak to jednak worek ze skóry, jakoś mi to płaskie dno nie pasuje do tego przedmiotu. Chyba, że uzupełnisz opis.

„Wiezień zamknął oczy.” - Więzień

„który siedział w ciszy, obserwując mężczyznę przy stole.” – tu jakoś to „przy stole” zabrzmiało nadmiarowo i tak oczyma wyobraźni widziałem go siedzącego przy stole.

„gdyż winnica ta była poniekąd jego własnym lokalnym zapasem. Dzięki niemu nie musiał” – tu chyba nie chodziło o „winnicę” a o „piwnicę”, imho zbędne określenie „lokalnym” a po trzecie „niej” niezależnie od tego czy to winnica czy piwnicaBig Grin

Jak widać czepiłem się tylko detali, mimo iż fabuła zapowiada się na „standardową” jeśli chodzi o Fantazy to myślę, że może z tego wyjść coś ciekawego a na pewno dobrze napisanego. Do przeczytania więcBig Grin
Lubię te klimatySmile podoba mi się twój styl pisania. błędy wyszukał Janko, ja nie będe. Czekam na ciąg dalszyBig Grin
Następna część trochę mniej wciągająca, ale fajnie się czytaSmile błędów nie znalazłem, oprócz jednego fragmentu, który mi nie pasował. Ciekaw jestem kim są jego towarzysze, jeśli nie ludźmi, bo chyba to dawał do zrozumienia Miko-MorelliSmile powoli się rozwija, czekam z niecierpliwością, aż akcja potoczy się szybciej.

"Wtedy porozmawiamy – o twoim ułaskawieniu i odwołaniu egzekucji" myślę, że myślnikSmile jest tu niepotrzebny, może przecinek, albo i nic.
Na początek pochwały. Opowiadanie ciekawe, chce się wiedzieć co będzie dalej, typowa fantasy z poczuciem humoru, które lubię. Czyta się to naprawdę dobrze, szczególnie podobają mi się dialogi. Ale znalazłam tez kilka rzeczy, które Autorowi wytknąć bym chciała. Nie ze złośliwości bynajmniej (zresztą wiem, że Autor krytykę sobie ceniSmile, ale dlatego, że są to drobiazgi, które zgrzytają w tekście, który jest naprawdę świetnie napisany.
Do rzeczy zatemSmile Część 1.:

"Zeszli nie zeszli, ale wciąż nie gardzili sakiewką pełną srebrnych monet." - słowo "pełną" zaburza rytm całego zdania. Wyrzuciłabym je, bez niego sens zostaje, a czyta się lepiej

jardy - w opowiadaniu skierowanym do polskiego czytelnika używamy polskiego systemu miar, powie to Autorowi każdy tłumacz

"zawiało wiatrem" - trochę mi brzmi jak masło maślane, może wyrzucić ten wiatr i dać coś w stylu "od morza powiało"

"powoli przeszedł w koło pomieszczenia" - nie pasuje to przeszedł, ale tez nie przespacerował się, bo sugeruje dłuższy czas, może po prostu "obszedł pomieszczenie dookoła" lub coś w ten deseń

"dolne miasto" sugeruje, że jest nazwa części miasta, dzielnicy, proponuję z wielkiej litery

"Łoheł" - jeżeli Autor spróbuje wymówić dźwięk "r" przez dłuższą chwilę, przekona się, że do jego produkcji nie używamy zębów, ergo: choć Masakra stracił zęby, nie mógł mieć problemu z wypowiedzeniem Roher (tym bardziej, że w drugiej części, mówi ...rrrwa, miast "...łłłwa'Smile

"foldery na akta" - o ile zgadzam się z Autorem, że "współczesne wrzuty" nie zawsze przeszkadzają, jednocześnie jednak mam wątpliwości co do tych folderów. O ile dziurę w budżecie można sobie wyobrazić z skarbcu dawnego królestwa, jako że jest zjawiskiem poniekąd abstrakcyjnym, o tyle foldery są bardzo materialnym przedmiotem i nie od końca jestem sobie w stanie je wyobrazić w tej scenierii

"ukrytej miedzy skałami" - tu literówka, powinno być "między"

Część 2.:

"jednym źródłem światła" - mialo być "jedynym" chyba. Ogólnie w tej części dużo literówek

"zawodowym złoczyńcą" - złoczyńca to chyba raczej nie zawód, zmieniłabym na... nie wiemSmile rzezimieszka, złodzieja, coś innegoSmile

"wyspaaargh" - taki dźwięk kojarzy się raczej z dlugim krzykiem, niż z krótkim stęknięciem, proponuję zmienić (choć znów nie wiem na co). A poza tym znów angielski się kłania - to "rgh" to typowo angielski zapis wyrazu dźwiękonaśladowczego, proponuje coś bardziej swojskiegoSmile

"et cetera" - winno być "et caetera"

"Gór, Których Nie Ma" - genialna nazwaSmile ale usunęłabym przecinek, w nazwie własnej to raczej nie pasuje

Aha i nie zgodziłabym się z Metatronem a propos tego myślnika. Dla mnie sugeruje on pauzę w wypowiedzi Rohera, która świetnie tu pasuje. Ale to tylko moje zdanie oczywiście, nie zamierzam się z nikim kłócićSmile

Uff, to chyba wsio. Jeszcze raz powtórzę, że to tylko drobiazgi, a poza tym naprawdę świetne. Oby tak dalej; trzymam kciuki za resztę, na którą z niecierpliwością czekam.
Pozdr
(23-01-2010, 20:42)motomycha napisał(a): [ -> ]"et cetera" - winno być "et caetera"

W słowniku polskim funkcjonuje spolszczenie łacińskiego et caetera na et cetera. Takowoż obie formy sa poprawne.
(23-01-2010, 21:01)Metatron napisał(a): [ -> ]
(23-01-2010, 20:42)motomycha napisał(a): [ -> ]"et cetera" - winno być "et caetera"

W słowniku polskim funkcjonuje spolszczenie łacińskiego et caetera na et cetera. Takowoż obie formy sa poprawne.

Kajam się zatem za mą ignorancję i zwracam honorSmile
Jakkolwiek nie przepadam za operami w kawałkach, o czym dałem już wyraz bodaj komentując świetne skądinąd opowiadanie Metatrona o aniołach i demonach, muszę kolejny raz przyznać że opowieść ta zmierza w interesującym kierunku, aczkolwiek kilowanie jednorożca w celu wyrywania mu ważnych i integralnych części ciała wydaje mi się nadmiarem okrucieństwa.. Ciekaw przeto jestem jak w onych okolicznościach zachowa się rzeczony Masakra i czy we wrażej osobowości jego na wskutek wspomnianego zwierza dojdzie do jakowychś przemian. Jako że przedmówcy wyręczyli mnie w wytykaniu.. o błędach wspominać czuję się zwolnionym. Pozostaje życzyć powodzenia, pozdrowić i prosić o łaskawe zawieszenie oka na moim "Prezencie ślubnym" w dogodnym dla siebie czasie Smile
Dziękuję wszystkim za komentarze i krytykę. Szczególnie mojej niezrównanej siostrze, która zwróciła moja uwagę na szczegóły, o które powinienem zadbać wcześniej, typu miary używane w opowiadaniu, dźwięki zębne i bezzębne itp. Smile

Obawiam się, ze ciekawość czytelników względem tego, kim są towarzysze Masakry, ostatniego jednorożca i tego, co Masakra z nim (lub mu Big Grin ) zrobi będzie musiała pozostać niezaspokojona dopóki nie opublikuje kolejnych części opowieści. Mogę tylko obiecać, ze postaram się nie trzymać Was zbyt długo w niepewności, ale to tez zależnie od ilości wolnego czasu. A z tym rożnie bywa...

Uwagi zanotowałem i - tam, gdzie uważałem za słuszne - zastosowałem. Błędy poprawiłem. Więcej grzechów nie pamiętam. Część trzecia w produkcji.
"Zeszli nie zeszli, ale wciąż nie gardzili sakiewką srebrnych monet" -> Ja bym to napisał tak "No, może nie zeszli, ale..." ładniej się komponuje z poprzednim zdaniem (oczywiście "no" jest wieśniackie, ale możesz przeca użyć innego słowa)

Pół tuzina kroków? Wiesz, normalnie rzecz biorąc to bym się nad tym nie zastanawiał, ale ja jestem student techniczny i od razu zacząłem kombinować Tongue but ma ok 20 cm (załóżmy) no to 6x20cm daje 1,20 metra. Malutka coś ta izdebka nawet jeśli to miejsce tortur (zwłaszcza). Wiem, że pewnie powiesz, że tutaj kroki to nie sam but a też przestrzeń między nimi, ale mówię Ci tylko co mi się rzuciło w oczy (może skorzystaj z miary łokciowej?).

"Na około" -> pisze się razem

"osiem małych wieżyczek, na których dzień i noc ktoś czuwał.
Cały kompleks znajdował się na małej wysepce"

"Estella będzie się martwić. Będziemy w kontakcie"

"ten kamień... o tak... i – do zobaczenia, mój drogi Roherze – powiedzieć... " -> coś w tym miejscu jest pochrzanione ze stylistyką, nie rozumiem o co chodzi.

Root, wybacz, że oceniłem taki krótki fragment, w najbliższym czasie wezmę się za więcej, jak tylko czas mi pozwoli. Dzisiaj za bardzo jestem rozhuśtany nerwowo, żeby dalej to kontynuować. Póki co, opowiadanie jest niezłe stylistycznie i gramatycznie. Trochę wytarte są te motywy z przygłupim katem i propozycją współpracy, ale ja się nie czepiam, jedynie sygnalizuję to Wink Zobaczymy dalej, jak to będzie wyglądało.
Danek

EDIT:

"Zły ruszył do drzwi," -> zły... takie to dziwne określenie. Może złodziejaszek, rzezimieszek albo po prostu po imieniu go zawołaj

"ewidentnie nudzących na wieżyczkach" -> nudzących się ewidentnie na wieżyczkach

"Gór, Których Nie Ma" -> nie jestem pewny czy przecinek w nazwie własnej być powinien...

Tym razem błędów było mniej. Natomiast trochę zastanawia mnie tyn wysyp kilkuwyrazowych nazw własnych, jakoś tak dziwna to musi być okolica, gdzie są takie nazwy Smile bez obrazy dla Twojego pomysłu, ale może spróbuj wymyslić jakieś abstrakcyjne nazwy?

To na razie tyle, bo muszę zejść z kompa. Trzymajta się

Danek
Root, ani waż mi się zmieniać stylu opowiastki. Co prawda, na początku trochę drażniły mnie wstawki współczesnych zwrotów, ale ponieważ to zabieg zamierzony, jak najbardziej mi się spodobał. Zacząłem spisywać błędy też, ale potem skonfrontowałem to z pozostałymi odpowiedziami i wszystko, co ja wychwyciłem zostało już ukazane.

Podoba mi się również, że ten humor jest taki... sam z siebie Smile Sytuacyjny. Sam zwykle muszę odnosić się do rubasznych zwrotów, bo nie potrafię pisać z humorem.

Wiem, że oczekiwałeś konkretniejszego komentarza, ale... dla mnie jest świetne, a i uśmiechnąłem się (pokwiczałem też), co nie jest łatwe u mnie do wywołania. Zatem po prostu poczekam na kolejną część (ps. strasznie nie lubię szatkowanych utworów, chyba że to podział na pełne rozdziały Tongue) Wink
Serdecznie dziękuję wszystkim za komentarze. To, że nie odpowiadam, nie znaczy że czytam. Znaczy, że nie mam czasu zająć się korektą. Postanowiłem również, za radą Gorzkiego i Zguby wstawić resztę, jak opko będzie gotowe w całości. To samo tyczy się "Obudziłem się o północy". Dlatego proszę o uzbrojenie się w cierpliwość Smile
Jako że jestem wielkim dis ortografem nie przyczepiam się , opowiadanko treściwe , mi się podobało Big GrinBig Grin . Najbardziej spodobały mi się fragmenty (zwany niekiedy błędnie Rzeźnią , Masakra odpowiedział splunięciem na ziemię) i to by było na tyle Big GrinBig Grin .
Noo, całkiem niezłe opowiadania. Góry, Których Nie Ma i pozostałe nazwy są... eee... to miało mnie rozśmieszyć, czy też to tylko efekt uboczny ?

Błędów standardowo nie wymieniam. Nie robię tego, gdyż nie przeszkadzają mi one w czytaniu i odbiorze opowiadania.

Fabuła i styl pisania są... naprawdę dobrze. Miło i przyjemnie się czyta Big Grin

No to na zakończenie powiem ... DAWAJ WIĘCEJ Big Grin
"Kemota znal" -> znał

"co zamożniejszych kopców" -> kupców Tongue

"cala" -> całą

"Na środku izby stało kowadło. Obok, zwrócona tyłem do drzwi, stała przygarbiona postać"

"nad gówniarza dolą poczęstował go" -> ta dola gówniarza mi tu co najmniej zgrzyta, przed poczęstował powinieneś dać przecinek

"Jego historie" -> historię

"dowiedzieć(,) co też"

Po przeczytaniu połowy już myślałem, że napiszę: "Nie było wcale tak dużo błędów jak sam napisałeś", ale jednak trochę się znalazło i głupio by mi było tak pisać Big Grin Co zaś się tyczy do stylu pisania, czasem mam wrażenie, że nie czytam opowiadania, a historię opowiadaną przy ognisku. Narrator zachowuje się jakby był kimś, kto widział całe życie Masakry i opowiadał to swojemu znajomemu (styl pisania niektórych zdań, wkładki w nawiasy...) Trochę mnie to drażni, bo czasem mam wrażenie, że czytam podręcznik, gdzie jest dużo informacji w nawiasach lub relację z bitwy chuliganów na onecie... Mam nadzieję, że poinstruujesz trochę narratora, aby odrobinę "wtopił się w tło" Big Grin i starał się nie wychylać, ale opisywać wszystko obiektywnie i bez emocji ze swej strony, za to z emocjami w tekście.

Czyta się szybko, zwinnie i przyjemnie. Masz tendencję do skracania zdań i robienia swoistego combo z kilku podrzędnie złoconych, czego dowodem jest choćby ostatnie zdanie. Nie jest to błędem, ale nie rpzesadzaj z nadmiarem tego typu struktur.

Fajnie opisane i przemyślane wybieranie broni przez Masakrę, to był dobry fragment.

Na koniec pouczenie: Musisz stanowczo częściej wklejać nowe części Smile To rozkaz tawariszu! Rozkaz dlatego, że nie mogę się doczekać kontynuacji Smile

Danek
Stron: 1 2