29-12-2010, 22:11
Grey Sevance skierował wzrok na cel i przywołał do siebie zająca. Nastąpiła chwila, w której świat rozmył się jak oglądany z góry wielki, ciemny głaz opadający na dno jeziora. Dopiero potem usłyszał, zobaczył, poczuł serce zwierzątka. Kolory złych ziem zniknęły; został tylko ciężar krwi w piersiach zająca i kolibrze trzepotanie jego serca. Grey podniósł łuk, jednocześnie sięgając do kołczanu przy pasie. Jednym płynnym ruchem umieścił strzałę o stalowym grocie na siodełku i przyciągnął cięciwę do piersi. Zając odwrócił głowę, ciemne oczy spojrzały wprost na niego. Za późno. Już widział - choć tak naprawdę bardziej wyczuwał - jego serce. Pocałował cięciwę i wypuścił strzałę. Place lodowej mgły rozstąpiły się, rozległ się cichy syk i strzała dosięgła celu.
- To już twój trzeci. Ja nie mam żadnego. - W głosie starszego brata dało się wyczuć nutkę rezygnacji i goryczy. - Strzała powinna mieć mniejszy grot. Miałeś zająca zabić, a nie wypatroszyć. Idziemy dalej, może w końcu i mnie się poszczęści.
Zakrakał kruk. Wysoki i przeszywający krzyk padlinożercy zdawał się rozszczepiać samą substancję czasu. Grey poczuł dotyk lodowatych palców na kręgosłupie. W oczach mu się zaćmiło, gęsta i gorąca ślina o smaku metalu spłynęła do ust. Zatoczył się i puścił łuk, który uderzył gryfem o ziemię i przewrócił się z suchym trzaskiem. Czarne plamki tańczyły przed jego oczami, gorące jak sadza buchająca z ogniska.
Poczuł jak wielkie, muskularne ręce brata opasają jego ramiona, poczuł w nozdrzach zapach oleju kopytkowego, garbowanej skóry, koni i potu. Zobaczył wpatrzone w siebie brązowe oczy brata. Jego cenny cisowy łuk leżał płasko na ziemi.
- Usiądź. - Felk posadził go na mchu.
Grey odwrócił głowę i splunął, żeby pozbyć się metalicznej śliny. Piekły go oczy, tępy ból w głębi czoła wywoływał nudności. Zacisnął szczęki, aż zazgrzytały zęby. Narastało w nim złe przeczucie. Mechanicznie, jakby kierowała nim magnetyczna siła, spojrzał w kierunku obozowiska. Omył go smród metalu, gęsty jak tłusty dym z dołów do wytapiania łoju.
Felk spojrzał w tę samą stronę.
- Co się stało? - Jego głos zdradzał napięcie.
- Nie czujesz tego?
Felk pokręcił głową.
Obóz leżał pięć mil na południe, ukryty w obniżeniu terenu. Grey widział tylko szybko ciemniejące niebo, niskie grzbiety i skaliste równiny złych ziem. Ale coś czuł. Coś okropnego, nie dającego się nazwać; czuł zło, czuł smród metalu, siarki i śmierci.
- Musimy wracać! - Krzyknął.
- Dlaczego? - Znów ten niepokój w głosie jego brata, nic nie przerażało go bardziej.
Grey potrząsnął głową. Ból i nudności minęły, ale ich miejsce zajęło coś innego: dominujący, drążący strach.
- Obozowisko.
Felk pokiwał głową. Zaczerpnął świeżego powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nagle się rozmyślił. Podniósł łuk, a Grey zauważył, jak bardzo trzęsą mu się ręce. Nie wróżyło to nic dobrego. Felk był o dwa lata starszy od niego i nie bał się niczego.
Kolejny dreszcz przebiegł mu po krzyżu.
- Idziemy.
Biegnąc, spluwał raz za razem, by pozbyć się z ust posmaku metalu. Powietrze źle pachniało, a chmury nad głową stawały się ciemniejsze, niższe, coraz bliższe. Grey ledwo zwracał uwagę na otoczenie. Byli już blisko obozu i powinni dostrzec dym, usłyszeć podzwanianie metalu, podniesione głosy, śmiech.
Felk zaklął, cicho, pod nosem.
Lęk wstrząsnął jego ciałem, naprężył skórę i wszystkie mięśnie. W obozie zostało trzynastu mężczyzn, którzy mogli stać się łatwą zdobyczą. Na równinie nie brakowało krasnoludów z różnorakich plemion. Ścisnęło go w dołku, byli na złej ziemi...
Wreszcie zobaczył ciemnie, poszarzałe od deszczu i słońca namioty. W obozie panowała cisza. W zasięgu wzroku nie było koni ani psów. Na pustym placu ciemniała jama, w której rozpalono ognisko. Rozsznurowany skrzydła namiotów powiewały na wietrze niczym sztandary pod koniec bitwy.
Mdłości... kolejna fala mdłości i dławiącego strachu.
Felka wyrwał się do przodu, ale zaraz stanął i czekał na niego jak skamieniały. Oddychał urywanie, łapał się powietrza. Nawet nie spojrzał, gdy Grey zbliżył się do niego.
- Wyciągnij broń. - Syknął.
Najpierw natknęli się na Jorry'ego. Leżał w rowie z obrokiem przy koniowiązach. Felk obrócił ciało i odkrył śmiertelną ranę. Twarz Jorrey'ego była umorusa krwią i błotem. Rana, na długość dwóch palców, sięgająca samego serca, zadana została ciężkim toporem.
- Nawet nie zdążył dobyć miecza. Patrz. - Grey był zaskoczony spokojnym brzmieniem własnego głosu. - Tu są ślady feldów. Zobacz.
W miarę zbliżania się do kręgu namiotów, ich kroki stawały się coraz wolniejsze. Grey czuł w nozdrzach smrodliwą woń roztopionego metalu. Powietrze wydawało się inne, lecz brakowało słów, żeby określić, na czym ta różnica polegała; coś sprawiało, że jakby zgęstniało, uległo zmianie.
- Grey! Tutaj!
Felk wszedł w krąg namiotów i teraz klęczał niedaleko dołu ogniska. Grey zobaczył znajomy rząd garnków i schnących skór rozwieszonych na świerkowych gałęziach nad dołkiem. Widział nawet częściowo sprawione cielsko niedźwiedzia.
Felk klęczał nad Dagronem, który otrzymał potężny cios w plecy toporem o wyjątkowo szerokich ostrzach. Został zaskoczony, najechali go od tyłu; na jego twarzy malował się wyraz niedowierzania i strachu. Ręka zastygła w połowie drogi do pasa z mieczem.
Grey chrapliwie wciągnął powietrze i opadł na kolana u boku brata. Coś dławiło go w gardle, oczy zaszły czerwoną mgiełką, a w głowie narastało uczucie furii; dziękował Bogom, że jego brat nie zalicza się do ludzi, którzy mielą językiem bez powodu. Trwali w milczeniu, stykając się ramionami, oddając należny hołd człowiekowi, który przez dwadzieścia dziewięć lat dowodził ich klanem.
Ruszyli w kierunku namiotu ich ojca. W milczeniu, domyślając się, co zastaną. Krok za krokiem.
- Znów topór - rzekł Felk głosem początkowo wysokim, potem chrapliwym, kiedy starał się nad nim zapanować. - Tylko krasnoludy z tutejszych ziem jeżdżą na feldach i używają toporów.
Dlaczego? Dlaczego wybili cały klan? Owszem, rozbijanie obozu na ziemiach obcego klanu, nie było mądrą decyzją. Ale oni byli w potrzasku, zima zbliżała się wielkimi krokami, a oni potrzebowali zapasów - mięsa i skór. Zwykle kończyło się na ostrzeżeniu. Przyjeżdżał posłaniec z wiadomością od wodza, która była jednoznaczna: wynoście się z moich ziem albo będziemy zmuszeni rozpocząć konflikt. I na tym się kończyło, zwijali się i ruszali dalej.
Ale tym razem było inaczej. Zaatakowano ich, wybito cały obóz bez wyraźnego powodu. To jest wojna...
- Chodź, musimy wrócić do osady. Powiedzieć o całym zajściu, sprawdzić czy są bezpieczni, czy nic im nie... - Felk zawiesił głos.
Nie dokończył i Grey doskonale zdawał sobie sprawę czemu. Sam nie chciał dopuścić tej myśli do siebie.
Biegli w całkowitym otępieniu. Nie zwracali uwagi na otoczenie. Zatrzymali się, gdy zobaczyli słupy dymu, unoszącego się nad osadą. Czarny i gęsty jak smoła dym, gryzł ich płuca, kiedy wbiegli między drewniane domki... nie, nie domki, teraz już same zgliszcza.
Trupy. Wszędzie. Rozpacz na twarzach matek, broniących swe dzieci za cenę życia. Mężczyźni z mieczami zbroczonymi krwią wrogów. Smutek.
- Zabili ich! Wszystkich pozabijali! - Jęczał Grey. - Cholerne krasnoludy! Pomszczę moją rodzinę, pomszczę mój klan! Nie daruję skurwysynom!
Furia i zimna determinacja zdawały się go wypełniać. Jeden cel, który napędzał jego serce, jedna myśl, dzięki której zachowywał klarowność umysłu - zemsta. Zwróci się o pomoc do elfów. I do wszystkich ludzi w obrębie krainy Sekkar. Rozpocznie wojnę!
- To już twój trzeci. Ja nie mam żadnego. - W głosie starszego brata dało się wyczuć nutkę rezygnacji i goryczy. - Strzała powinna mieć mniejszy grot. Miałeś zająca zabić, a nie wypatroszyć. Idziemy dalej, może w końcu i mnie się poszczęści.
***
Zakrakał kruk. Wysoki i przeszywający krzyk padlinożercy zdawał się rozszczepiać samą substancję czasu. Grey poczuł dotyk lodowatych palców na kręgosłupie. W oczach mu się zaćmiło, gęsta i gorąca ślina o smaku metalu spłynęła do ust. Zatoczył się i puścił łuk, który uderzył gryfem o ziemię i przewrócił się z suchym trzaskiem. Czarne plamki tańczyły przed jego oczami, gorące jak sadza buchająca z ogniska.
Poczuł jak wielkie, muskularne ręce brata opasają jego ramiona, poczuł w nozdrzach zapach oleju kopytkowego, garbowanej skóry, koni i potu. Zobaczył wpatrzone w siebie brązowe oczy brata. Jego cenny cisowy łuk leżał płasko na ziemi.
- Usiądź. - Felk posadził go na mchu.
Grey odwrócił głowę i splunął, żeby pozbyć się metalicznej śliny. Piekły go oczy, tępy ból w głębi czoła wywoływał nudności. Zacisnął szczęki, aż zazgrzytały zęby. Narastało w nim złe przeczucie. Mechanicznie, jakby kierowała nim magnetyczna siła, spojrzał w kierunku obozowiska. Omył go smród metalu, gęsty jak tłusty dym z dołów do wytapiania łoju.
Felk spojrzał w tę samą stronę.
- Co się stało? - Jego głos zdradzał napięcie.
- Nie czujesz tego?
Felk pokręcił głową.
Obóz leżał pięć mil na południe, ukryty w obniżeniu terenu. Grey widział tylko szybko ciemniejące niebo, niskie grzbiety i skaliste równiny złych ziem. Ale coś czuł. Coś okropnego, nie dającego się nazwać; czuł zło, czuł smród metalu, siarki i śmierci.
- Musimy wracać! - Krzyknął.
- Dlaczego? - Znów ten niepokój w głosie jego brata, nic nie przerażało go bardziej.
Grey potrząsnął głową. Ból i nudności minęły, ale ich miejsce zajęło coś innego: dominujący, drążący strach.
- Obozowisko.
Felk pokiwał głową. Zaczerpnął świeżego powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nagle się rozmyślił. Podniósł łuk, a Grey zauważył, jak bardzo trzęsą mu się ręce. Nie wróżyło to nic dobrego. Felk był o dwa lata starszy od niego i nie bał się niczego.
Kolejny dreszcz przebiegł mu po krzyżu.
- Idziemy.
Biegnąc, spluwał raz za razem, by pozbyć się z ust posmaku metalu. Powietrze źle pachniało, a chmury nad głową stawały się ciemniejsze, niższe, coraz bliższe. Grey ledwo zwracał uwagę na otoczenie. Byli już blisko obozu i powinni dostrzec dym, usłyszeć podzwanianie metalu, podniesione głosy, śmiech.
Felk zaklął, cicho, pod nosem.
Lęk wstrząsnął jego ciałem, naprężył skórę i wszystkie mięśnie. W obozie zostało trzynastu mężczyzn, którzy mogli stać się łatwą zdobyczą. Na równinie nie brakowało krasnoludów z różnorakich plemion. Ścisnęło go w dołku, byli na złej ziemi...
Wreszcie zobaczył ciemnie, poszarzałe od deszczu i słońca namioty. W obozie panowała cisza. W zasięgu wzroku nie było koni ani psów. Na pustym placu ciemniała jama, w której rozpalono ognisko. Rozsznurowany skrzydła namiotów powiewały na wietrze niczym sztandary pod koniec bitwy.
Mdłości... kolejna fala mdłości i dławiącego strachu.
Felka wyrwał się do przodu, ale zaraz stanął i czekał na niego jak skamieniały. Oddychał urywanie, łapał się powietrza. Nawet nie spojrzał, gdy Grey zbliżył się do niego.
- Wyciągnij broń. - Syknął.
Najpierw natknęli się na Jorry'ego. Leżał w rowie z obrokiem przy koniowiązach. Felk obrócił ciało i odkrył śmiertelną ranę. Twarz Jorrey'ego była umorusa krwią i błotem. Rana, na długość dwóch palców, sięgająca samego serca, zadana została ciężkim toporem.
- Nawet nie zdążył dobyć miecza. Patrz. - Grey był zaskoczony spokojnym brzmieniem własnego głosu. - Tu są ślady feldów. Zobacz.
W miarę zbliżania się do kręgu namiotów, ich kroki stawały się coraz wolniejsze. Grey czuł w nozdrzach smrodliwą woń roztopionego metalu. Powietrze wydawało się inne, lecz brakowało słów, żeby określić, na czym ta różnica polegała; coś sprawiało, że jakby zgęstniało, uległo zmianie.
- Grey! Tutaj!
Felk wszedł w krąg namiotów i teraz klęczał niedaleko dołu ogniska. Grey zobaczył znajomy rząd garnków i schnących skór rozwieszonych na świerkowych gałęziach nad dołkiem. Widział nawet częściowo sprawione cielsko niedźwiedzia.
Felk klęczał nad Dagronem, który otrzymał potężny cios w plecy toporem o wyjątkowo szerokich ostrzach. Został zaskoczony, najechali go od tyłu; na jego twarzy malował się wyraz niedowierzania i strachu. Ręka zastygła w połowie drogi do pasa z mieczem.
Grey chrapliwie wciągnął powietrze i opadł na kolana u boku brata. Coś dławiło go w gardle, oczy zaszły czerwoną mgiełką, a w głowie narastało uczucie furii; dziękował Bogom, że jego brat nie zalicza się do ludzi, którzy mielą językiem bez powodu. Trwali w milczeniu, stykając się ramionami, oddając należny hołd człowiekowi, który przez dwadzieścia dziewięć lat dowodził ich klanem.
Ruszyli w kierunku namiotu ich ojca. W milczeniu, domyślając się, co zastaną. Krok za krokiem.
- Znów topór - rzekł Felk głosem początkowo wysokim, potem chrapliwym, kiedy starał się nad nim zapanować. - Tylko krasnoludy z tutejszych ziem jeżdżą na feldach i używają toporów.
Dlaczego? Dlaczego wybili cały klan? Owszem, rozbijanie obozu na ziemiach obcego klanu, nie było mądrą decyzją. Ale oni byli w potrzasku, zima zbliżała się wielkimi krokami, a oni potrzebowali zapasów - mięsa i skór. Zwykle kończyło się na ostrzeżeniu. Przyjeżdżał posłaniec z wiadomością od wodza, która była jednoznaczna: wynoście się z moich ziem albo będziemy zmuszeni rozpocząć konflikt. I na tym się kończyło, zwijali się i ruszali dalej.
Ale tym razem było inaczej. Zaatakowano ich, wybito cały obóz bez wyraźnego powodu. To jest wojna...
- Chodź, musimy wrócić do osady. Powiedzieć o całym zajściu, sprawdzić czy są bezpieczni, czy nic im nie... - Felk zawiesił głos.
Nie dokończył i Grey doskonale zdawał sobie sprawę czemu. Sam nie chciał dopuścić tej myśli do siebie.
Biegli w całkowitym otępieniu. Nie zwracali uwagi na otoczenie. Zatrzymali się, gdy zobaczyli słupy dymu, unoszącego się nad osadą. Czarny i gęsty jak smoła dym, gryzł ich płuca, kiedy wbiegli między drewniane domki... nie, nie domki, teraz już same zgliszcza.
Trupy. Wszędzie. Rozpacz na twarzach matek, broniących swe dzieci za cenę życia. Mężczyźni z mieczami zbroczonymi krwią wrogów. Smutek.
- Zabili ich! Wszystkich pozabijali! - Jęczał Grey. - Cholerne krasnoludy! Pomszczę moją rodzinę, pomszczę mój klan! Nie daruję skurwysynom!
Furia i zimna determinacja zdawały się go wypełniać. Jeden cel, który napędzał jego serce, jedna myśl, dzięki której zachowywał klarowność umysłu - zemsta. Zwróci się o pomoc do elfów. I do wszystkich ludzi w obrębie krainy Sekkar. Rozpocznie wojnę!