28-12-2010, 17:09
MARISSA (Inspirowane stwierdzeniem Talesa, że wszystko co żyje, pochodzi z wody)
Ciepłe promienie słońca, powoli chylącego się ku zachodowi, muskały pomarszczoną taflę wody. Drzewa wraz z innymi roślinami szumiały cicho, potrząsając się w takt wiatru. Od czasu do czasu wachlarz dźwięku poszerzany był o rozlegający się w oddali krzyk jakiegoś ptaka.
Niespodziewanie równowagę w tym światku zakłóciło pojawienie się tajemniczego, czerwonego samochodu, z którego wyszło dwóch mężczyzn o nieprzyjemnej aparycji.
Otworzyli bagażnik, po czym wyciągnęli z niego skrępowane ciało kobiety, gęsto pokryte sino-szkarłatnymi wzorami.
Gdy tylko dwudziestokilkuletnia Marissa poczuła promienie słońca na twarzy, uchyliła powieki, które wydawały się być nadzwyczaj ciężkie. Początkowo lejąca się z nieba jasność oślepiała odzwyczajone od światła oczy, jednak już po chwili kobieta była w stanie zaobserwować najbliższe otoczenie.
Widząc znajdującą się przy brzegu motorówkę, poczuła biegnący po ciele dreszcz. Przez głowę mimowolnie zaczęły przepływać wspomnienia z przeszłości. Czasy, kiedy jeszcze jako dziecko pływała podobną łodzią. Wtedy jednak były to wyprawy przyjemne, a tej obecnej na pewno do takich nie zaliczy.
Marissa została wrzucona do motorówki zupełnie jakby była workiem ziemniaków. Kiedy uderzała o podłogę, siniaki jeszcze intensywniej przypomniały o swoim istnieniu. Kobieta odruchowo chciała przyłożyć dłoń do jednego z bolących miejsc na potylicy, jednakże sznury, chciwie wpijające się w nadgarstki, skutecznie niweczyły ów zamiar.
Widząc stopniowo oddalające się pasmo lądu, poczuła, iż obecna jeszcze w jej piersi iskierka życia zatliła się nieco mocniej. Podjęła ostatnią próbę walki, która – podobnie jak poprzednie – zakończyła się porażką. Siły opuściły Marissę całkowicie. Nawet najmniejszy ruch okupiony był ogromnym bólem oraz wysiłkiem. Miała wrażenie, jakby otaczała ją jakaś zasłona przytępiająca wszystkie zmysły.
Ona – przez wielu uważana za jedną z najlepszych dziennikarek w kraju; z reguły postrzegana jako osoba odważna, potrafiąca bronić swych przekonań i ideałów nawet wtedy, gdy zaczęło być to niebezpieczne – poddała się.
Nie broniła się, gdy przywiązywali do jej nóg ciężki kamień. Nie czyniła tego także, gdy podnosili jej niemalże bezwładne już ciało, a następnie, przy akompaniamencie głośnego plusku, rzucali je w głębię.
Zimno wodnego płaszcza, okrywającego ją coraz bardziej i bardziej, sprawiło, iż zaszła w niej nagła wewnętrzna przemiana. W sercu Marissy odżyły ostatki woli walki. Rzuciła się słabo kilka razy niczym wyciągnięta na powierzchnię ryba. Nie dało to jednak nic, albowiem przywiązany do nóg kamień bezlitośnie ciągnął ją w dół. Nim przytroczony ciężar zanurzył ją całkowicie, zdążyła chciwie wziąć ostatni wielki łyk powietrza.
Woda okryła ją już całkowicie. Zdanie: „Mówiliśmy! Trzeba było pisać to, co kazano!” zdawało się teraz dochodzić z naprawdę bardzo daleka. Coraz większe odmęty wody odgradzały kobietę od światła. Migocące na tafli złote drobiny oddalały się, ginęły w ciemnym smutku jedna po drugiej.
Zupełnie tak jak kiedyś...
Bardzo dawno temu, gdy Marissa, nie potrafiąca jeszcze wtedy pływać, skorzystała z nieuwagi rodziców. Efektem tego była wędrówka na dno. Wtedy jednak pojawił się jakiś obcy człowiek i wysunął dłonie w jej kierunku, w celu wydobycia z ciemnej głębi. Podobnie jak wtedy, spróbowałaby wyciągnąć ręce w jego stronę, by ponownie znaleźć się bliżej światłości, lecz teraz nie pojawił się nikt...
Do płuc poczęła wdzierać się woda. Paliła niby rozpalony ołów, chciwie wdzierała się w każdy zakątek, gasząc ostatnie iskierki życia.
Wzrok Marissy skierowany był wprawdzie ku górze, jednakże oczy nie rejestrowały już nic. Ich białka wciąż nikły, stając się elementem uczty dla ryb.
Wodny płaszcz, szczelnie otulający ciało przez niemalże dziewięć miesięcy, obrócił się w niebyt. Oczy wreszcie miały okazję ujrzeć jasność oraz zbliżające się dłonie, których posiadacz szeptał ciepło: „Witamy na świecie... Marisso...”
Ciepłe promienie słońca, powoli chylącego się ku zachodowi, muskały pomarszczoną taflę wody. Drzewa wraz z innymi roślinami szumiały cicho, potrząsając się w takt wiatru. Od czasu do czasu wachlarz dźwięku poszerzany był o rozlegający się w oddali krzyk jakiegoś ptaka.
Niespodziewanie równowagę w tym światku zakłóciło pojawienie się tajemniczego, czerwonego samochodu, z którego wyszło dwóch mężczyzn o nieprzyjemnej aparycji.
Otworzyli bagażnik, po czym wyciągnęli z niego skrępowane ciało kobiety, gęsto pokryte sino-szkarłatnymi wzorami.
Gdy tylko dwudziestokilkuletnia Marissa poczuła promienie słońca na twarzy, uchyliła powieki, które wydawały się być nadzwyczaj ciężkie. Początkowo lejąca się z nieba jasność oślepiała odzwyczajone od światła oczy, jednak już po chwili kobieta była w stanie zaobserwować najbliższe otoczenie.
Widząc znajdującą się przy brzegu motorówkę, poczuła biegnący po ciele dreszcz. Przez głowę mimowolnie zaczęły przepływać wspomnienia z przeszłości. Czasy, kiedy jeszcze jako dziecko pływała podobną łodzią. Wtedy jednak były to wyprawy przyjemne, a tej obecnej na pewno do takich nie zaliczy.
Marissa została wrzucona do motorówki zupełnie jakby była workiem ziemniaków. Kiedy uderzała o podłogę, siniaki jeszcze intensywniej przypomniały o swoim istnieniu. Kobieta odruchowo chciała przyłożyć dłoń do jednego z bolących miejsc na potylicy, jednakże sznury, chciwie wpijające się w nadgarstki, skutecznie niweczyły ów zamiar.
Widząc stopniowo oddalające się pasmo lądu, poczuła, iż obecna jeszcze w jej piersi iskierka życia zatliła się nieco mocniej. Podjęła ostatnią próbę walki, która – podobnie jak poprzednie – zakończyła się porażką. Siły opuściły Marissę całkowicie. Nawet najmniejszy ruch okupiony był ogromnym bólem oraz wysiłkiem. Miała wrażenie, jakby otaczała ją jakaś zasłona przytępiająca wszystkie zmysły.
Ona – przez wielu uważana za jedną z najlepszych dziennikarek w kraju; z reguły postrzegana jako osoba odważna, potrafiąca bronić swych przekonań i ideałów nawet wtedy, gdy zaczęło być to niebezpieczne – poddała się.
Nie broniła się, gdy przywiązywali do jej nóg ciężki kamień. Nie czyniła tego także, gdy podnosili jej niemalże bezwładne już ciało, a następnie, przy akompaniamencie głośnego plusku, rzucali je w głębię.
Zimno wodnego płaszcza, okrywającego ją coraz bardziej i bardziej, sprawiło, iż zaszła w niej nagła wewnętrzna przemiana. W sercu Marissy odżyły ostatki woli walki. Rzuciła się słabo kilka razy niczym wyciągnięta na powierzchnię ryba. Nie dało to jednak nic, albowiem przywiązany do nóg kamień bezlitośnie ciągnął ją w dół. Nim przytroczony ciężar zanurzył ją całkowicie, zdążyła chciwie wziąć ostatni wielki łyk powietrza.
Woda okryła ją już całkowicie. Zdanie: „Mówiliśmy! Trzeba było pisać to, co kazano!” zdawało się teraz dochodzić z naprawdę bardzo daleka. Coraz większe odmęty wody odgradzały kobietę od światła. Migocące na tafli złote drobiny oddalały się, ginęły w ciemnym smutku jedna po drugiej.
Zupełnie tak jak kiedyś...
Bardzo dawno temu, gdy Marissa, nie potrafiąca jeszcze wtedy pływać, skorzystała z nieuwagi rodziców. Efektem tego była wędrówka na dno. Wtedy jednak pojawił się jakiś obcy człowiek i wysunął dłonie w jej kierunku, w celu wydobycia z ciemnej głębi. Podobnie jak wtedy, spróbowałaby wyciągnąć ręce w jego stronę, by ponownie znaleźć się bliżej światłości, lecz teraz nie pojawił się nikt...
Do płuc poczęła wdzierać się woda. Paliła niby rozpalony ołów, chciwie wdzierała się w każdy zakątek, gasząc ostatnie iskierki życia.
Wzrok Marissy skierowany był wprawdzie ku górze, jednakże oczy nie rejestrowały już nic. Ich białka wciąż nikły, stając się elementem uczty dla ryb.
Wodny płaszcz, szczelnie otulający ciało przez niemalże dziewięć miesięcy, obrócił się w niebyt. Oczy wreszcie miały okazję ujrzeć jasność oraz zbliżające się dłonie, których posiadacz szeptał ciepło: „Witamy na świecie... Marisso...”