17-12-2010, 23:08
Smacznego.
Czerwone[/p] Cinquecento parkuje pod zielonym budynkiem i wygląda świątecznie. Paskudnie świątecznie, należałoby rzec i splunąć przez ramię.
Dwudziesty[/p] trzeci maja jest dniem szarym i nieprzyjemnym. Z nieba leją się strumienie deszczu, ciężkie krople bębnią o asfalt, okna i dachy, a z czerwonego Cinquecento wysiada potężnych gabarytów mężczyzna. Grzmi daleko na północy, facet ubrany w czerwoną kapotę przeciwdeszczową – jedną z tych, które zakłada się tylko w ostateczności – trzaska głośno drzwiami maluśkiego w jego cieniu samochodu i, szurając przemoczonymi butami, kieruje się do klatki C bloku numer trzy na Wileńskiej. W drzwiach wpada na pędzącą gdzieś starą Jankowską. Deszcz zagłusza pośpieszną wymianę nieuprzejmości.
Kobieta na oślep schodzi po śliskich schodkach, rozkłada żółtawy parasol i omal nie spada. Byłby to zapewne ciekawy widok. Jankowska to koścista i koślawa baba - wyglądem przypomina pomarszczoną wiekiem modliszkę, i narobiłaby sporo szumu. Może ktoś ruszyłby jej nawet na pomoc. Wąskie, wysmarowane różową szminką usta układają się w przekleństwo, gdy łapie równowagę, a potem mknie niczym dziewiętnastowieczna lokomotywa w tylko sobie znane miejsce. Osiedle mówi coś o trzecim mężu. [/p]
Od[/p] Piłsudskiego zbliża się Jarek Chudy G. Woda przemacza dres, woda spływa po wygolonej do łysa czaszce, woda wypłukuje resztki mózgu. Smród taniego winiaku, ufając fizyce, również zostaje pochłonięty przez deszcz. Szerokim łukiem mija go rudy kundel. Bezimienny pies podkula ogon zawsze, gdy widzi Chudego.
Późnym[/p] popołudniem chmury wypluwają słońce, a flądry wypływają na ulice. Różowe, zielone, niebieskie, czarne, białe, czerwone i złote. Pełzają ślimaczo po kałużach i kołyszą odwłokami.
M[/p]ajewska, jak zwykle z papierosem między wydętymi wargami, idzie ku wolności zwanej dyskoteką. Kusa spódniczka wciąż pokazuje za mało, wielki dekolt jest zbyt zabudowany, a policzki niewystarczająco różowe. Z klatki E wybiega Zuzula i rzuca się Majewskiej na szyję. Każdy zainteresowany i niezainteresowany może w tym momencie podziwiać jej bieliznę. Dziewczyna Jarka Chudego G. wrzeszczy na nowo przybyłą. Słowa zniekształca pet ściśnięty zębami. Po chwili ruszają, koślawiąc nogi w za wysokich szpilkach.
W [/p]stronę osiedlowego spożywczaka, noga za nogą, wlecze się pani, której nazwisko trudno spamiętać. Coś z amerykańska pobrzmiewa, ale to po zmarłym mężu musi być, bo kobieta mówi czystą, niewymuszoną polszczyzną. Jakiś menel wychyla się spod zadaszenia i prosi ją o drobne na alkohol. Mówi wprost: Chcę piwa. Tacy jak on zawsze mówią wprost, a panie takie jak ta poamerykańska wdowa zawsze sypią groszem.
Na[/p] placu zabaw pojawia się dwóch chłopców. Krzyś i Bartek biegną przez mokrą trawę i znikają za blokiem numer trzy, mknąc ku siódemce. Tam plac zabaw jest stosunkowo cały.
Rudy[/p], bezimienny pies zakopuje się w śmietniku naznaczonym ręką miejscowych artystów. Wulgaryzmy błyszczą w promieniach zachodzącego słońca.
W[/p]iatr przegania postrzępione chmury z powrotem i formuje z nich kopułę. Gwiazdy i księżyc skąpią blasku zataczającym się ludziom pędzonym to w tę, to we w tę, z jednej imprezy na drugą, do domu, do łóżka – swojego lub czyjegoś.
J[/p]ankowska idzie pod ramię z jakimś jegomościem w zielonej koszuli. Oboje ostrożnie stawiają kroki na błotnistej powierzchni, którą rada miasta ochrzciła mianem chodnika. Tup, tup, chlap, chlap, idą pod ramię i uśmiechają bezmyślnie. Mdłe światło latarni pozwala stwierdzić, że Pan Trzeci Mąż ma brodę i jest od Jankowskiej młodszy. Stają nagle przy śmietniku, patrzą na siebie i patrzą, a potem brodacz pochyla się i całuję Jankowską, tą starą, krzywą babę. Jankowska wtula się w niego sflaczałym biustem i toną w mglistej poświacie żarówki, ale utonąć nie mogą. Albo i nie chcą.
Z[/p] wyraźnym rozdrażnieniem mija ich pan Stópka, komornik spod dwudziestki. Kręci nosem i pewnie klnie coś po cichu, że ludzie na psy schodzą. A rudy, bezimienny kundel śpi w śmietniku tuż obok.
O[/p]d drugiej strony zbliża się koleżanka Majewskiej, taka ruda, co z nią wyszła po wolność. Idzie, powłócząc nogami, macha smętnie torebką, a jej rajstopy są podarte. Majewskiej z nią nie ma (następnego dnia osiedle mówi coś o policji).
G[/p]dy latarnie blakną w obliczu świtu, odrywam się od okna i kładę wreszcie spać. Jutro mam dwie klasówki, w tym jedną z chemii.
Czerwone[/p] Cinquecento parkuje pod zielonym budynkiem i wygląda świątecznie. Paskudnie świątecznie, należałoby rzec i splunąć przez ramię.
Dwudziesty[/p] trzeci maja jest dniem szarym i nieprzyjemnym. Z nieba leją się strumienie deszczu, ciężkie krople bębnią o asfalt, okna i dachy, a z czerwonego Cinquecento wysiada potężnych gabarytów mężczyzna. Grzmi daleko na północy, facet ubrany w czerwoną kapotę przeciwdeszczową – jedną z tych, które zakłada się tylko w ostateczności – trzaska głośno drzwiami maluśkiego w jego cieniu samochodu i, szurając przemoczonymi butami, kieruje się do klatki C bloku numer trzy na Wileńskiej. W drzwiach wpada na pędzącą gdzieś starą Jankowską. Deszcz zagłusza pośpieszną wymianę nieuprzejmości.
Kobieta na oślep schodzi po śliskich schodkach, rozkłada żółtawy parasol i omal nie spada. Byłby to zapewne ciekawy widok. Jankowska to koścista i koślawa baba - wyglądem przypomina pomarszczoną wiekiem modliszkę, i narobiłaby sporo szumu. Może ktoś ruszyłby jej nawet na pomoc. Wąskie, wysmarowane różową szminką usta układają się w przekleństwo, gdy łapie równowagę, a potem mknie niczym dziewiętnastowieczna lokomotywa w tylko sobie znane miejsce. Osiedle mówi coś o trzecim mężu. [/p]
Od[/p] Piłsudskiego zbliża się Jarek Chudy G. Woda przemacza dres, woda spływa po wygolonej do łysa czaszce, woda wypłukuje resztki mózgu. Smród taniego winiaku, ufając fizyce, również zostaje pochłonięty przez deszcz. Szerokim łukiem mija go rudy kundel. Bezimienny pies podkula ogon zawsze, gdy widzi Chudego.
Późnym[/p] popołudniem chmury wypluwają słońce, a flądry wypływają na ulice. Różowe, zielone, niebieskie, czarne, białe, czerwone i złote. Pełzają ślimaczo po kałużach i kołyszą odwłokami.
M[/p]ajewska, jak zwykle z papierosem między wydętymi wargami, idzie ku wolności zwanej dyskoteką. Kusa spódniczka wciąż pokazuje za mało, wielki dekolt jest zbyt zabudowany, a policzki niewystarczająco różowe. Z klatki E wybiega Zuzula i rzuca się Majewskiej na szyję. Każdy zainteresowany i niezainteresowany może w tym momencie podziwiać jej bieliznę. Dziewczyna Jarka Chudego G. wrzeszczy na nowo przybyłą. Słowa zniekształca pet ściśnięty zębami. Po chwili ruszają, koślawiąc nogi w za wysokich szpilkach.
W [/p]stronę osiedlowego spożywczaka, noga za nogą, wlecze się pani, której nazwisko trudno spamiętać. Coś z amerykańska pobrzmiewa, ale to po zmarłym mężu musi być, bo kobieta mówi czystą, niewymuszoną polszczyzną. Jakiś menel wychyla się spod zadaszenia i prosi ją o drobne na alkohol. Mówi wprost: Chcę piwa. Tacy jak on zawsze mówią wprost, a panie takie jak ta poamerykańska wdowa zawsze sypią groszem.
Na[/p] placu zabaw pojawia się dwóch chłopców. Krzyś i Bartek biegną przez mokrą trawę i znikają za blokiem numer trzy, mknąc ku siódemce. Tam plac zabaw jest stosunkowo cały.
Rudy[/p], bezimienny pies zakopuje się w śmietniku naznaczonym ręką miejscowych artystów. Wulgaryzmy błyszczą w promieniach zachodzącego słońca.
W[/p]iatr przegania postrzępione chmury z powrotem i formuje z nich kopułę. Gwiazdy i księżyc skąpią blasku zataczającym się ludziom pędzonym to w tę, to we w tę, z jednej imprezy na drugą, do domu, do łóżka – swojego lub czyjegoś.
J[/p]ankowska idzie pod ramię z jakimś jegomościem w zielonej koszuli. Oboje ostrożnie stawiają kroki na błotnistej powierzchni, którą rada miasta ochrzciła mianem chodnika. Tup, tup, chlap, chlap, idą pod ramię i uśmiechają bezmyślnie. Mdłe światło latarni pozwala stwierdzić, że Pan Trzeci Mąż ma brodę i jest od Jankowskiej młodszy. Stają nagle przy śmietniku, patrzą na siebie i patrzą, a potem brodacz pochyla się i całuję Jankowską, tą starą, krzywą babę. Jankowska wtula się w niego sflaczałym biustem i toną w mglistej poświacie żarówki, ale utonąć nie mogą. Albo i nie chcą.
Z[/p] wyraźnym rozdrażnieniem mija ich pan Stópka, komornik spod dwudziestki. Kręci nosem i pewnie klnie coś po cichu, że ludzie na psy schodzą. A rudy, bezimienny kundel śpi w śmietniku tuż obok.
O[/p]d drugiej strony zbliża się koleżanka Majewskiej, taka ruda, co z nią wyszła po wolność. Idzie, powłócząc nogami, macha smętnie torebką, a jej rajstopy są podarte. Majewskiej z nią nie ma (następnego dnia osiedle mówi coś o policji).
G[/p]dy latarnie blakną w obliczu świtu, odrywam się od okna i kładę wreszcie spać. Jutro mam dwie klasówki, w tym jedną z chemii.