Via Appia - Forum

Pełna wersja: Krystynka i Hamletek
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Wiktor usiadł w kątku, w pobliżu pianisty zatrudnionego w Klubie na etacie wirtuoza. Między stolikami, po dywanowej wykładzinie, kelnerki na dużych buźkach i czadowych uśmiechach, zwijały się mechanicznie: temu rachunek, tamtej wino, „proszę, przepraszam, jak pan widzi”. Choinkowe paniusie z mężami zamiast breloczków, kładły dłonie na szklankach cieczy nazywanej herbatą, podczas gdy krępy baryton dawał wycisk słuchaczom, zawodził strzeliste pomyje pieśni do słów, a pianista trzepał rytm i wadził się z własną nieudolnością. By nie wypaść z roli, zachęcał, prosił, szturchał klawiaturę długimi palcami, aby mu była powolna; grał z nerwem, nie zwracając najlżejszej uwagi na wyczyny śpiewaka, który omdlewająco dyszał w stronę zabłąkanych melomanów.

Poprzez sitowie kawiarni widział półotwarte drzwi. Wsysały do środka zastępy amatorów czarnej święconki uznanej za kawę, wykopywały nasyconych, a brzuchaty szatniarz kłaniał się cyklicznie, jakby miał czkawkę z dobrego humoru.

Baryton przestał szlochać do słuchu, lecz pianista, uparcie zachwycony własnym talentem, wsłuchany w swoje wizje, nadal improwizował, nieprzerwanie rąbał bonusową solówkę, aż kilku ludzi wzięło się za kurtuazyjne brawka i zapadła cisza przerywana mlaskaniem.
Podszedł do stolika i stanął nad nimi.
- W czym rzecz - zagaił. Popatrzył na apaszkę Klemensa i zamówił herbatę.
- A tak, mówimy o królach i wojnie - powiedział Franio - Niegdyś było oczywiste, gdzie żmija ma ogon, a teraz są na ten temat chytre koncepcje.

Franio wycofał się z dotychczasowej aktywności, oficjalnie przestał udzielać się jako chodzący ekspert od cudzego postępowania, co dla klubowiczów nie oznaczało, że się mentalnie rozcieńczył, przeciwnie, po mieście krążyły pogłoski, że dokonał w sobie przebudowy dotychczasowych mniemań. Z taktycznym wyczuciem przegracował szare komórki i wskoczył w sam środek zawracania gitary. Zrobił się z niego uśredniony wyznawca nowej epilepsji przekonań, propagator lichych pojęć, wolny strzelec jakichkolwiek idei, roztropny pieczeniarz, ubrany w komżę i jarmułkę na wypadek zmiany światopoglądowej warty.

Gdy przychodził do Klubu, gdzie czuł się dopasowany do tapety i uroczy po staremu, w prywatnych glanach i bez krawatowych poglądów, zachowywał się jak płyta, która zanim pękła, przestała się zacinać.

Odwracając się do Wiktora, Franio uzupełnił:
- Mówimy, że równość w łóżku, to hasło każdej wyemancypowanej baby. Popatrz na Jolę, na prawomocną zdzirę Tadeusza. Wiesz, co z niej zostało. Zastanów się, co wyrośnie z jej córeczek. Takie same, lub mniej więcej takie same, otępiałe, fatałaszkowe kreacje. Ani się spostrzeże, jak znajdą wybranych jełopów, którzy pozwolą im na pomiatanie sobą. Awans w dół przypieczętował los Tadzia. Tak go nakręciła, że nie ośmiela się myśleć na własny rachunek. Przysłoniła mu horyzont i jest jego iluminacją. Kiedy nie ma jej w pobliżu, Tadzio kapcanieje, robi się wytarmoszony z wigoru.

- Ona mu w glacę, a on dziękuje ze strachu - dorzuca Peruka, nauczycielskie zjawisko. - Oto, co się nazywa złoty interes - dodaje - Kto wie, może wszyscy, jak tu siedzimy, nie mamy racji.

- Kto wie - stwierdza naczelny Hamletek, Klemens. - Kto wie, czy nie zostaniemy bandą przyzwoitych anarchistów -

- Gadaj za siebie - rzuca Tadzio. Tadzio jest z bocznej ulicy, mózgowy bubel z plackowatą głupotą.
- Nie, żebym miał coś do anarchistów, bynajmniej, niczego teoria, tyle że towarzycho więcej plugawe, z bombami lata - usprawiedliwiał się - prezentuje stanowiska radykalne, lecz dosyć przeciętne, taki tam światopoglądowy złom, a tu trzeba głową ruszyć!

- No, a żeby głową ruszyć, to wypada ją mieć - zauważa Peruka. Peruka jest tutaj brana za pryncypialną dewotkę, nieraz jednak rżnie inteligentną. Początkowo zagubiona w stolikowych popisach mędrców, w ich swobodnym przerzucaniu się z tematu na temat, w uściślaniu, nawiązywaniu, abstrahowaniu i mówieniu śmiało i od rzeczy, bez sensu, lecz z przekonaniem, po przejściu erudycyjnej kuracji, nabrała stosownej ogłady, towarzyskiego poloru, zdolności chwytania w lot, szybkiej orientacji w tym, o co biega.

Stosowanie mimikry pozwoliło jej być nie tylko niemą ozdobą klubowych pogawędek, ale negocjatorką: pojednawczą refrenistką. W razie potrzeby, kiedy stolik tracił animusz i należało przerwać nudę, gdy była przy rozumie, potrafiła Tadzia rozłożyć na czynniki pierwsze, zadać mu bobu, popędzić kota, umiała odrzeć go z objawionej prawdy i złachanych sentencji i nim zdążył dobełkotać się do końca zdania, już stawał się jej łupem i obśmianą ze wszystkich stron padliną, już się przedawniał, wątlał i nikczemniał. Tadzio, nawykły do zaprzeczeń i rozdygotań, do tradycyjnego utyskiwania na swój niecnotliliwy los, przekonywał każdego, kto go słuchał, że został źle zrozumiany, a jego intencje przekręcone. I w ten sposób osiągał cel, bo przez chwilę znajdował się w centrum stolikowego zainteresowania, był więc dla siedzących przy nim ludzi godny większej uwagi, aniżeli muchy stepujące po suficie.

A Peruka? Gdzie mogła, niewinną odstawiała, w koczku chodziła, nadgodziny ściboliła, a do Klubu z powodu Klemensa zaglądała. Klemens był przystojny, miał spojrzenie dogłębne, zaborcze. Pozował na notorycznego uwodziciela. Tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany, ze względu na swoją nietrafną szczerość, z którą nie wiadomo było, co począć, gdzie się przed nią schować. Na zmiany otwarty, zipiący nowymi prądami, wesoły, jak trzeba, smutny, jak nie. Obwołany za arbitra, zostanie nim, kiedy „z braku laku” i gdy „na bezrybiu”. Frania przestawi, Tadziem potrząśnie, ze wszystkich stron podoba się Peruce, a ona wie, co dobre. To dla Klemensa wykierowała się na ludzi, razem na studia, razem w przeręble rozmowy. Klemens uważa ją za kumpelę, tylko jej zwierza się ze swoich przebojów, przy czym, nieświadomie, druzgoce jej serce, zachowuje się jak niefrasobliwy kokiet, a osobne latka lecą, ani się człowiek obejrzy, jak wspólne życie będzie nieaktualne.

Peruka już linieje, Klemens będzie wkrótce zmurszały, stanie się lakoniczny, błyskotliwy z wysiłkiem, zębem połyska, brzuchem zaświeci, coraz częściej dzieciństwo wspomni: „hej! w góry, miły bracie, tam przygoda czeka na cię”, coraz częściej zapamiętuje się od tkliwości, słania z nostalgii, ale dalej nadrabia miną, nadal jest jeszcze surowy, nieprzejednany, temat zmienia, senne oczy krótkowidza mruży, za rumianą przeszłością wzdycha niczym kokiet:
- Tak, moja droga, żeby być idiotą, nie trzeba być nim ciągle - mówi bez uprzedzenia. Nagle staje się zaduszkowy, zakłopotany, cylindry przeciera - wystarczy niekiedy poudawać mądrego - dodaje - czego żywy przykład siedzi przed tobą.
Popija łyczek. Milczy chwilę i powiada - nie, nie,mówi cichawo. Jest teraz bezradny - skończyłem się, Krystyno...

Krystyno, wreszcie padło imię, na które czekała od dawna, gdy żywiła nadzieję, że będą razem.

- Albo może nigdy się nie zacząłem - dorzuca Klemens - bo czy mam prawo mówić o sobie, skoro żyłem bez celu, odarty z indywidualności, która była zapożyczona, drętwa, skoro wiedziałem, że nie jest moja, że to jeszcze nie ja, tylko zarodek, wątłe pisklę rzucone na wodę.
- Pisklę? - wtrąca się Franio - każdy może tak powiedzieć!
- Ale ty masz za co być frajerem, masz za co się mylić – odpyszczył Franiowi Klemens - zaś ja jestem frajerem za darmo, bo nie miałem tatusia bałwana, który przymykał oko, spuszczał kurtynę, wyprowadzał na spacerek.

- Dosyć - mówi Franio - ludzie słyszą, a poza tym wszyscy mamy źle w głowie, co nie oznacza, że nikt nas nie kocha.
- Pax, pax - rzekła Krystyna - nie kłóćmy się, kto z nas ma większe parchy.
- Nie dramatyzuj, bo tobie wyszło - stwierdza Tadzio - w odróżnieniu ode mnie, miałaś całkiem różane życie.

- Zgadza się - rzuca Franio - syty z głodnym i całuj psa w nos.
- Franio wie, co mówi, a mówi mądrze - informuje Tadeusz i sączy lurę - mam czterdzieści lat i co ja takiego osiągnąłem, nieco wyrywkowych zwycięstw, ale chciałbym mieć ich więcej, zwłaszcza, że stara uważa mnie za etatowego nerwusa, któremu powiodło się psim swędem. Ma rację, bo czym tu zaimponować, żadnej przyszłości, podczas gdy małe rosną, z każdą chwilą, wyraźnie idą do przodu, powiększają przewagę, ponieważ mają do tego warunki, pomoce, szczęście w czopku, wiedzę na klawisze ...

- Ale mędzisz - westchnęła Peruka - przypomnij sobie Teofila i co mu zrobiłeś. Mógłby uzupełnić twoje poczucie winy. Nigdy nie był umięśnionym wieprzem, a ty o nim tak mówiłeś. Był zagubiony, zwłaszcza gdy Zofia puściła go kantem. A ty? Co jej dałeś w zamian, oprócz sterty dzieciaków i dodatkowych zmartwień? Twoje zasługi są rzeczywiście nijakie w porównaniu do gadania o świetlanej przyszłości, jakim ją omotałeś, zanim obwisło ci uczucie, a ona, bez spozierania na doraźne korzyści, uwierzyła w twoje bzdury, podczas gdy ja nie miałam okazji do gnębienia się poczuciem winy, hodowałam typka z wiecznymi pretensjami, żyłam konkretnym lękiem o wredną przyszłość i płaciłam za nią swoim systematycznym zanikaniem. Kiedy patrząc do lustra widziałam swoje pomarszczone marzenia, gdy kochałam i byłam kochana przez człowieka pragnącego zmienić ludzką mentalność, w tym też twoją, myślałam za pośrednictwem jego słów, wyrzekłam się miłości, żeby żyć w cieniu złudzeń, więc rację ma Klemens, rzeczywiście trzeba mieć zaplecze, trampolinę niezależności... -

- Bo inaczej jest się tylko błaznem do potakiwania - wpadł jej w gadkę Klemens i znienacka rzekł:
- No dobrze, powiem wam, co mnie uwiera, co mnie skłania do wylewności, do ględzenia nie tyle o sobie, co o przypadku człowieczego bytu - zagaił Klemens - choć, z drugiej strony, czy mam jakąś gwarancję, że mnie zrozumiecie? Żadnej! Wszystko, co się we mnie telepie, burzy, kipi i wycieka, co stanowi o mnie, przeleci przez moją głowę i zniknie w waszych.

Czasami mam wrażenie, że nawet dla mnie jest ona niedostępna, pogmatwana i zagadkowa, że nawet ja nie mogę przebywać w niej bezkarnie, jak u siebie, że nie umiem i nie potrafię sobie z nią poradzić, okiełznać, zmusić do posłuszeństwa, tak, jakbym sobie życzył, że nie jestem w stanie uczynić ją przystępną, otwartą, zachęcającą do zwiedzania, do tego, abym nareszcie został zrozumiany i by mówiono o mnie, „to ten, który usiłuje grać fair”. Mówiąc krótko, chciałbym dowiedzieć się: komu bardziej zależy na człowieku, wam, czy mnie?
Zacznę od pieca. Miałem starszego brata. Nauczono nas hipokryzji. Byliśmy wyszkoleni do potulnego przebywania w niemiłej atmosferze Ojca, który, jak nam się wydawało, był dzierżymordą. Doszło do tego, że było nam z tatusiem nie po drodze. Mając dwadzieścia lat, ciągle byłem spietranym gnojkiem, któremu w zamian za skrzętne zbieranie małych triumfów, zwycięstw i radości, płacono prychnięciami, upokorzeniem lub szyderstwem. Mając około trzydziestki, będąc w stanie pełnoletniego żółtodzioba, któremu wydaje się, że wie, co począć ze swoim żywotem, nadal miałem krótkie majteczki i wzorowe podkolanówki, dalej chodziłem z bananem w ręku, który miał mi zastąpić prawdziwe życie.

Z zazdrością patrzyłem na starszego; sprytnie wżenił się w okazały domek na urwisku, brnął w nieznany dla mnie obowiązek nałożnika. Trudno go było poznać. Zmężniał. Kwaśny mydłek z naturką ugrzecznionego lokaja, nagle stał się apodyktyczny, niewzruszony, zaczął rządzić, pouczać i nakazywać.

Z wściekłą satysfakcją gnębił i pomiatał swoją babą z wystraszonym uchem, która ze skwapliwą pokorą spełniała jego rozkazy. Bratowa, przystojna cielęcina w szlafrokowym opakowaniu, trwała w nieustannej gotowości, w czujnym i rozśpiewanym pogotowiu. Pełna przeczuć i obaw, wierna jak pociągowy pies, zawsze w pobliżu, nie wyobrażała sobie innego życia, aniżeli w zaprzęgu z ukochanym. Natomiast mój brat, jak było do przewidzenia, brał odwet; cieszył się swoją pańskością. Jego szarmancki serwilizm zapodział się, zniwelował w nowych przyzwyczajeniach. Wyparł się poprzednich przepisów, zwyczajów, dawnych sposobów fruwania nad problemami stworzonymi przez Ojca. Zaczął się od nich odżegnywać. Wstydził się za nie. Ale wstydził się po swojemu; pod kołdrą, głuchą nocą, gdy nikt go nie obserwował, w pokoju zapełnionym rozmigotaną ciemnością i pijacką ciszą, podczas gdy ja, dużo od niego młodszy, zostałem daleko z tyłu, kuśtykałem za nim dźwigając jego kompleksy, frustracje i niepowodzenia.

A kiedy był przekonany, że jest sam na sam ze swoimi myślami, zaś jego „poddani” brykają po zielonych snach, wydało mu się, iż rozbił bank z pomyślnością, że bezpowrotnie oderwał się od ojcowej gderliwości. Dysponował teraz uśmiechem człowieka wyzwolonego z poprzedniej epoki, kolesia, który zrozumiał swój błąd i ma niezłomne życzenie wejść w skórę liczykrupy. W istocie jego psychiczna tapicerka pozostawała tak samo nie do przyjęcia jak wtedy, gdy z butów wyłaziły mu wzniosłe ideały. Jawnie zrezygnował z nygusostwa. Okrzepł i przekształcił się w twardego przygłupa. Życie opierało mu się obecnie na spapranym i zaciekłym ignorowaniu takich, jak ja, którym wiatr zawsze wieje w oczy i wszędzie mają pod górkę. W trakcie skacowanej szczerości wyznał mi, że wobec Fortuny trzeba być ostrym, z orkiestrą i w girlandach wjeżdżać na szafot, ponieważ nie uchodzi być zabiedzonym wariatem w raju.
Jeżeli sądził, że nie dał się wykiwać i że zdążył się przestroić na lepszy ton tak dalece, że jego odnowiona, chitynowa skóra pokryła się nową łuszczycą, mylił się diametralnie. Gdy odwiedziłem go w urwiskowym królestwie, na próżno wytężał siły, by puszyć się swoim pozbawionym godności nuworyszostwem. Jak szydło z worka, wyłaziła z niego obawa przed zdemaskowaniem. Wyzierała z niego zalękniona twarzyczka „obwiesia na niby”.

Ale nareszcie dopadło go wiekuiste szczęście i kiedy bratowa, na poły zaskoczona, na poły rozradowana tym, że umarł, wysłała do mnie histeryczne zawiadomienie o pogrzebowej imprezce, stanąłem na wysokości zadania: pocieszyłem ją tak, że zobaczyła gwiazdy.

Wkrótce zapomniała, w jakiej sprawie zalewa się łzami. Za parę lubieżnych obietnic, kupiłem od niej domek. Brata nie żałowałem ani przez chwilę. Tak samo, jak wdowy po nim. Przyznam się: żyło mi się z tym, że hej.

Myślicie o winie? Jeżeli o to idzie, skrupuły nigdy mnie nie prześladowały. Uważam, że kto nie uderzy pierwszy, zostanie łamagą, ciężkim frajerem z metką „dobrego człowieka”, któremu jest dzisiaj pisana śmierć. Byłem podły, okrutny, czym tam chcecie. Być może z uczciwością też miałem na pieńku. Ale nie mam wrażenia, bym chciał tego żałować. Być kanalią, to potrafi każdy. Lecz być kanalią profesjonalnym, to wyższa szkoła jazdy - rozżalił się.

- Lecz twoje malownicze "skrupuły" podyktowane są chęcią usprawiedliwienia się w naszych oczach. Niczemu nie służą, nie tłumaczą twojej postawy wobec życia - powiedział Franio i dodał:

- Wyręczę cię, dokonam za ciebie malutkiego uzupełnienia - zamyślił się i zwrócił się do reszty: - jak wiecie, Klemens jeszcze nigdy nie zhańbił się szczerością. Przez długie lata żył samotnie, kontemplacyjnie. Kłamie bez przerwy na skruchę. Matactwo, to jego druga natura. Brata nie miał ani odrobinę. Użala się nad sobą, ale, że nie pamięta, co powiedział przed chwilą, co mu wcale nie przeszkadza wierzyć w swoją prawdomówność.

Mniej więcej tak to wygląda z zewnątrz. Jego czas dzieli się na pracę w domu i dorywczą, poświęconą zainteresowaniom. W domu zajmuje się noszeniem sprawunków, sprzątaniem i dbaniem o solidną cyrkulację banałów, które tak przyjemnie likwidują łupież, ujędrniają skórę, zwalczają hemoroidy i regulują stolec…

Wiktor poczuł się zmęczony. Rewelacje Frania już od dawna nie były rewelacjami. Słyszał je wielokrotnie i za każdym razem nie mógł wyjść ze zdumienia, że choć pozostali w Klubie słuchali ich nadal, z zapartym tchem i kurtuazyjnym zaciekawieniem, nikt nigdy nie przerywał mu tokowania. Z coraz większą, bezwzględną niechęcią wracał do tamtych kontaktów. Coraz chętniej bronił się przed nimi, coraz łatwiej przychodziło mu odmawiać uczestnictwa w rozmowie z kimś, kto mu przeszkadzał w pozostawaniu w snach.

Zaczął wchodzić w hermetyczny świat swoich osaczeń i przeczuleń, w nieufną obserwację ludzi, którzy udawali, że cierpią, albo chcieli wtłamsić go w męczącą codzienność. Już nie tolerował widoku przewlekle zgorzkniałych, tryskających obłudną energią. Zakłócali jego smutek i rozpychali po lękach, szwendali się po cudzych myślach w zabłoconym obuwiu, udając, że ich cierpienia mają klasę, certyfikat i dobre pochodzenie, że mają ekskluzywne przeżycia i bardziej zasługują na zrozumienie, aniżeli on.

Był rozczarowany miejscem, w którym słowami spreparowanymi z dymu i puszek po piwie grano w dyskusyjnego salonowca. I słyszał zdania zastępujące chustkę do nosa, ordynarną szmatę, w którą smarkano i oglądano jej zawartość pod światło. Klub stawał się miejscem, w którym tramwaj w oku służył za olśniewającą metaforę, wyznaczał ślepym gadkom ślepą drogę. Działy się w nim „zbiegi okoliczności” i zdarzały „przypadki”, „wyjątki uzasadniające regułę”, one zaś pęczniały w nim na podobieństwo rozbrzmiewających, bukolicznych, pospolitych rżeń fircyków przykutych do sztampy, oblepionych w cierń.

.
z początku czytałem z zainteresowaniem. trafne połączenia przenośni i niezwyczajna narracja wciągała. takie swoiste połączenie Chandlera, MacLeana i Dębskiego plus Twój niepowtarzalny styl. nie od dziś wiadomo, że z Ciebie fantastyczny pisarz - warsztat masz taki, jakiego np. ja nie osiągnę nawet wtedy, kiedy ludzkość wymrze, a ja pozostanę jedynym na świecie. jednak, jak dla mnie, po kilkunastu następnych akapitach forma zaczęła mnie nużyć i zupełnie przysłoniła treść. ale - być może to nie jest lekturka do poduszki? pozdrawiam, Bart