Via Appia - Forum

Pełna wersja: Cisza. Milczenie po trzykroć.
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Leżę na plecach. Zalegam jak śmieć ukryty na półce, w składzie, na wysypisku się moszczę. Wpisuję się w łóżka przestrzeń przepastną, rozciągam na baczność neurony, komórki, narządy. Nogi sztywno, ręce na warcie wzdłuż bioder unieruchamiam. Za oknem powoli budzi się ciężko dzień listopadowy, wyprzedzam jego początek, czekam na dawkę słońca niewielką. Pada. Zimno nachalnie szparą okna się gościć poczyna. Rozpłaszczam się, płaszczę przed samym sobą, wyzuwam na wierzch swoje jestestwo. Lężę na plecach. Plecami lężę do piekła, wypinam się na nie. W sufit jak w niebo przepastne wpatruję się ciągle. Przeciągłe wzdrygają mną dreszcze. Przeciąg się wzmaga, ciąg wyje drzwi szczelinami. Za oknem miasto powinno się budzić do życia, rozkwitać butów szuraniem, śpiewać fabryk chórami. Słyszę ciszę, wpatruję się w przepastną dnia czerń początków. Zasypiam, na baczność leżę.
Słońce nieśmiałym promieniem przedziera gazet pokłady, które w oknie od wewnątrz zaległy. Litery przebijają przez siebie, znana aktorka ma na czole wielką pomarańczową betoniarkę. Podoba mi się. Zbiór obrazów i niepotrzebnych słów wypływających spod tysiąca warstw na moje podobieństwo się tworzy. Nasłuchuję. Wsłuchuję się w dźwięki domu, nic nie słyszę, stereofoniczna cisza, boję się tej ciszy. Nasłuchuję. Wciąż nic, dom milczy. Czekam aż wejdzie, potrzebuję jej wejścia, dźwięku otwierających się drzwi, melodii skrzypiącej podłogi. Nie ma jej, nie nadchodzi, nie wchodzi, cisza, oczekuję. Przestałem leżeć na baczność, rozpiąłem ręce, ukrzyżowałem się za wszystkie grzechy swego istnienia. Zamykam oczy i w górę wędruję, w stronę swojego nieba. Jestem nad domem, patrzę na miasto, faluję. Cierpię za grzechy innych, chcę rozgrzeszać i zbawiać. Miasto jest puste, wyludnione, niezamieszkane. Litery wciąż przebijają spod gazet, patrzą na mnie i mówią: Grudniowa wyprzedaż kominiarzy, koniec świata w windzie. Zaśmiewam się, śmieję, wyczekuję dźwięków domu. Cisza, cisza, cisza. Milczenie po trzykroć.

Leżę na plecach. Dłonie splecione wzajemnie spoczęły na brzuchu, są dźwięki, dom żyje. Czekam aż wejdzie. Chcę ją zawołać, popędzić. Krzyczę do siebie, do wewnątrz połykam dźwięków tysiące, faluję ich rytmem, zamykam oczy, czekam. Wiem, że przyjście jej bliższe z chwil odpływaniem. Przyszła, wchodzi, stoi pośrodku i patrzy. Na mnie spogląda. Doczekałem się. Milczę, czekam, nauczyłem się spokoju. Zostawia talerz pod łóżkiem. Przyniosła wyczekiwane śniadanie. Uśmiecham się i patrzę, z góry spoglądam, podziwiam. Szkoda ruszać, widok anielski. Leżę na plecach, odliczam powoli … osiem, dziewięć…
Dziesięć! Siadam, sadowię się na brzegu, na skraju bezpiecznej przystani. Dotykam stopami zimnej podłogi, ciarki wzdrygają ciałem. Wyciągam rękę po talerz. Czuję już zapach, ostatnie spojrzenie i wgryzam się bez opamiętania w chleb kilkudniowy, w kanapek się nurzam radości. Środek się kruszy, opada na talerz leciutkim okruchów śniegiem i czeka. Skórkę pochłaniam i ust kąciki z pasztetu zlizuję, językiem muskam, do końca wylizuję, czyszczę i zgarniam. Z palców resztkę smaku zbieram jak nektar i do lustra, do tafli talerza język przychylam. Wsysam w siebie te resztki, okruchy ciałem zasysam, odkurzam. Drobinki do nosa wpadają. Padam na łóżko, odcinam się od rzeczywistości, zamykam na spusty swoje jestestwo. Cmokam, wycmokuję, spomiędzy zębów resztki zgarniam i chłonę. Chleb, pasztet, smakuję. Karmię się, najadam. Wrzątkiem zalewam to wszystko, by w dół, by we mnie się przemieściło, strawiło, odżywiło. Leżę na plecach, na baczność. Matki śniadania zbawienność. Cisza, milczenie po trzykroć.
Powiem Ci, że ciekawe. Przyjemnie mi się czytało, chociaż styl wydaje mi się zbyt patetyczno - poetycki. Gdybyś napisał to odrobinę prościej, chyba piałabym z zachwytu.
Poza tym rozbawiła mnie "grudniowa wyprzedaż kominiarzy" Big Grin
Na początek powiem, że wg mnie bardziej pasowałoby to w Miniaturach. Pozwolisz, że przeniosę?
Bo to właściwie nie jest opowiadanie fabularne, to raczej rodzaj miniatury literackiej.
Treści nie będę się czepiał, bo ten uskuteczniany chyba trochę na siłę szyk przestawny mnie dezorientuje Tongue Nie jestem przekonany, czy taki właśnie szyk jest tu potrzebny. Wiem, rzecz gustu, ale mnie osobiście przeszkadzał i utrudniał nieco odbiór. Niby wzmaga to "poetyckość" tekstu, ale ale ta poetyckość jest taka...hm, powierzchowna - tak bym to ujął.
Gdybym napisał tu pierwszy też zwróciłbym uwagę na szyk zdania, nieco zagmatwany i to 'coś', co sprawia, że czytając Twój utwór ciągle ma się wrażenie, że to nie proza, a wiersz. Silna poetyzacja tekstu.
Odbiór tekstu jest nieco utrudniony, choć dostrzegam w tym po części jego urok. Chwilami jest bardzo szczegółowo, chwilami bardzo ogólnie.
Konwencja bohatera (narrator odautorski?) jest jak najbardziej trafna.
Czekam na kolejne Twoje utwory.
Oryginalnie, zaciekawiło mnie, taki inny, dziwny, pogmatwany styl, który ma w sobie jakąś magię. Dawno przy czytaniu tak bardzo nie skupiałam się nad każdym słowem z osobna.
styl patetyczny, inwersje, archaizmy, zbawienie itp by doprowadzić do zjedzenia kanapki przyniesionej przez matkę?
tekst na początku obiecuje bardzo wiele, ale później jest coraz słabiej.
zbyt krótkie i nie uzasadnione, choć stylistycznie miejscami ciekawe.
Hmm, rzeczywiście miło się czytało, ale czegoś mi tutaj zabrakło. Może normalnej normalności?
Sama nie wiem, ale i tak podobało mi się. Czasem wciągało bardzo, a czasami mniej, zupełnie jakbym jechała na kolejce górskiej, a treść żołądkowa podchodził mi do gardła, kiedy jestem do góry nogami, a jak zwalnia, to już nie. Oczywiście w dobrym tej metafory, znaczeniu Wink