Via Appia - Forum

Pełna wersja: Sen
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Wszystko zaczęło się od prostej wydawało by się czynności jaką było położenie się do ciepłego łóżka i pójście spać. Na elektronicznym zegarze stojącym na biurku widniała godzina dwudziesta trzecia jedenaście. Z trudem ulokował się na posłaniu i nasunął na siebie kołdrę, jednocześnie wolną ręką gasząc nocną lampkę. Był przemęczony. Dzień, który właśnie dobiegał końca, zdawał się trwać nie przez dwadzieścia cztery, lecz co najmniej trzydzieści godzin. Potrzebował snu tak samo, jak narkoman będący na głodzie zastrzyku heroiny. Chciał na moment zapomnieć o tym, co się przydarzyło. I na szczęście, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki i przymknął oczy, sen momentalnie otulił go swym mrocznym płaszczem. Z pewną ulgą przekroczył bramę do krainy marzeń.

Niepewnie przystanął na wilgotnej od rosy trawie. Rozejrzał się z niepokojem wokoło. Znów był w tym dziwnym miejscu, które to co jakiś czas nawiedzało jego umysł we śnie. Serce na moment zabiło trochę mocniej, ale zdołał się jakoś opanować. Przecież to tylko wytwór jego wyobraźni. Koszmar, z którego nigdy nie może się obudzić przed tym strasznym końcem.
Czy to aby na pewno sen?
Zignorował ten głos. Uczynił dwa kroki w stronę lasu, doskonale zdając sobie sprawę, co takiego zaraz się wydarzy. Żałował tylko tego, że sen pojawił się akurat tej nocy, po ciężkim i jakże wyczerpującym dniu. Ale im szybciej przestanie o tym myśleć, tym szybciej będzie miał za go za sobą. Poddał się więc zupełnie urojeniu, które znał już chyba na pamięć w stu procentach. Ponownie omiótł spojrzeniem miejsce gdzie się znajdował. Jak na produkt wyobraźni, prezentowało się nadzwyczaj pięknie. Za każdym razem zachwycało go tak samo.
Stał boso w wysokiej trawie, na tyłach niewielkiego budynku. Tuż przed nim, łąka opadała gwałtownie, ciągnąc się aż do skraju ciemnego, czarnego wręcz lasu. Biło z niego coś tajemniczego i złowrogiego. Za żadne skarby nie wypuścił by się tam w „prawdziwym życiu”, gdyby takie miejsce istniało. Wiedział, że będzie musiał to uczynić tutaj, za kilka, może kilkanaście minut.
Jedyną rzeczą, która oddzielała go od mrocznego boru, była długa, metalowa siatka, ogradzająca budynek. Zaraz za nią, rosło pokaźnych rozmiarów drzewo, na gałęzi którego ktoś przymocował dwie prowizoryczne, drewniane huśtawki. Lekki wiaterek, wpadający w szczeliny pomiędzy deskami wytwarzał przeraźliwie piszczący odgłos, po usłyszeniu którego jeżyły się włosy.
Z zaskakującą lekkością przesunął się pod ogrodzenie. Do tego momentu zawsze miał kontrolę nad ruchami, potem wydarzenia toczyły się już swoim własnym życiem. Tylko czekać, aż tajemnicza siła (co tu się dziwić, w końcu to tylko powtarzający się ciągle sen) wepchnie go prosto na siatkę i posługując się jego ciałem, będzie próbować przejść na drugą stronę. Upadek z wysokości za każdym razem bolał tak samo.
Zacisnął zęby i czekał. Chciał mieć to już daleko za sobą. Tym razem jednak, wszystko miało rozegrać się zupełnie inaczej.
Przymknął oczy i spokojnie policzył do dziesięciu. Mniej więcej w połowie, tknęło go dziwne przeczucie, że coś jest nie tak. Z niejakim zdumieniem zauważył, że nic się nie dzieje. Nadal panował nad sytuacją, jeżeli mógł określić to w ten sposób.
Tym razem musisz zrobić to sam. Wszystko się skończy.
Kolejny dziwny głos. Mimo panującego gorąca, wzdłuż kręgosłupa przeszła fala chłodu.
- Skoro tego chcesz – powiedział do siebie. – Niech tak będzie.
Pewnie położył bosą stopę na jednym z giętkich drutów ogrodzenia. Jeżeli to pomoże w zakończeniu tego cholernego snu, będzie szczęśliwy. Nic nie mogło mu się stać, a ewentualny upadek jakoś zniesie. W końcu przydarzał mu się średnio dwa razy w tygodniu.
Siatka nie była zbyt wysoka, ale wspinanie się na nią bez odpowiedniego obuwia okazało się niewdzięcznym wyzwaniem. Dlatego, że tym razem robił to bez niczyjej pomocy.
W momencie, kiedy przekładał prawą nogę na drugą stronę, pomyślał, iż to jest właśnie ten moment. Teraz jego druga noga zaplącze się pomiędzy drucikami, a on szarpiąc się aby ją uwolnić, boleśnie upadnie na wilgotną ziemię.
Nic takiego się nie wydarzyło. Udało mu się bezpiecznie zeskoczyć na obie nogi, nie obijając wcale tyłka. Był po drugiej stronie, o krok od wielkiego drzewa, którego nigdy nie potrafił rozpoznać. Wydawało mu się, że jest ono jednocześnie połączeniem wszystkich drzew jakie rosną na ziemi. Albo tylko tworem jego zbyt wybujałej fantazji. Było naprawdę olbrzymie. Gałęzie, z których raz na jakiś czas, spadały liście (za każdym razem inne), tworzyły okrągłą kopułę, aż za bardzo przypominające ochronny parasol. Dwie huśtawki przesuwały się leniwie na wietrze.
- Co teraz? – zapytał, tak naprawdę wcale nie oczekując odpowiedzi. – Kto mi powie, co mam teraz zrobić?
Dobrze wiesz co.
Jego wzrok automatycznie zwrócił się w kierunku ciemnego lasu. Patrząc na niego, ogarnęła go groza i lęk. Nigdy nie zapuścił się tak daleko. I bał się to zrobić, mimo iż wiedział, że to jedynie sen. Z nieznanych przyczyn to miejsce przerażało go bardziej niż duchy, które tutaj widywał.
Ale coś podpowiadało mu, że musi to uczynić. Musi dostać się do tego lasu, aby to wszystko zakończyć.
Ruszył więc ze strachem i minąwszy drzewo, skierował się wydeptaną ścieżką w dół łąki. Podążał prosto w paszczę lwa, po to, aby wypełnić swoje przeznaczenie.
Enter 77 napisał(a):Chciał na moment zapomnieć o tym, co się przydarzyło.
Wydaje mi się, że lepiej brzmiałoby "wydarzyło". "Przydarza" się coś komuś, a tutaj tego nie napisałeś. Zamień więc na "wydarzyło" albo zostaw tak jak jest, ale dodaj "mu". "Co się mu przydarzyło" - wtedy też będzie ok.

Enter 77 napisał(a):Za żadne skarby nie wypuścił by się tam w „prawdziwym życiu”, gdyby takie miejsce istniało.
Istnieje związek fraz. "zapuścić się gdzieś". Nie spotkałem się jednak z powiedzeniem, że ktoś się gdzieś wypuszcza.

Enter 77 napisał(a):Mniej więcej w połowie, tknęło go dziwne przeczucie, że coś jest nie tak.
Pierwszy przecinek niepotrzebny.

Enter 77 napisał(a):Dobrze wiesz co.
Przecinek przed "co".

Całkiem ciekawe, muszę to przyznać. Ale krótkie i wyglądające raczej na fragment większej całości. Chętnie dowiedziałbym się, co było dalej i poczytał o jakiejś dalszej akcji. Tekst jest natomiast właściwie tylko o tym, że kolesiowi śniło się w kółko to samo a raz przyśniło mu się inaczej...Bardzo ciekawy pomysł, ale pasujący raczej na wstęp, na przyczynę jakiejś większej fabuły a nie na zamkniętą całość.
Podobał mi się pomysł z drzewem Wink
- Obudź się!
Otworzył oczy, spazmatycznie łapiąc powietrze. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że nadal śpi, ale ten wyraźny, niemal namacalny obraz ponurego lasu zaczął już ustępować. W pokoju było nadal ciemno, nie licząc sączącego się do środka blasku księżyca.
Ktoś stał przy jego łóżku.
Próbował krzyknąć, lecz z gardła wydobył mu się tylko niemy krzyk. Momentalnie sięgnął do włącznika lampki. Błysk światła na dobre odsunął obraz ciemnego boru oraz tego jakże pięknego i zarazem przerażająco dziwnego drzewa. Ujrzał przed sobą twarz, wykrzywioną w grymasie niepokoju.
- Co ty tutaj robisz? – zapytał tajemniczą postać, spoglądając na zegarek. Nie bez zdziwienia zauważył, że dochodzi piąta rano.
Nieznajomy milczał.
- Co robisz? – powtórzył. – Jak dostałeś się do mojego domu?
Przez otwarte drzwi do pokoju wleciało chłodne powietrze. Mężczyzna w końcu się odezwał. Jego głos był piskliwy i drżący.
- Nie mamy czasu Jake. Musimy iść.
- Iść? Dokąd? Co się..
- To Jane.
Jake momentalnie zbladł. W tym momencie był już całkowicie rozbudzony, a jego umysł pracował niemalże na pełnych obrotach. Zapomniał o trapiącym go śnie. Myśli zaprzątało mu teraz tylko jedno.
- Jane – powiedział niemal szeptem. – Co z nią? Do cholery, Mark, jak się tutaj dostałeś?
Przez chwilę jego nocny gość nie odzywał się ani słowem. Jake dostrzegł, że próbuje zebrać myśli. W końcu przemówił ponuro.
- Wracałem z nocnej zmiany, kiedy zadzwonił telefon. Damski głos poinformował mnie, że Jane miała atak i… - Wziął głęboki oddech. – I zostało jej kilka godzin.
Serce Jake’a zamieniło się w bryłę lodu. Spojrzał na Marka wzrokiem wyrażającym szok i niedowierzanie.
- Byłem niedaleko, więc pomyślałem, że przyjadę po ciebie i razem, razem… - po jego policzku spłynęła łza. – Razem ją pożegnamy. Było otwarte Jake, zostawiłeś otwarte drzwi.
Nastała głęboka cisza. Jake podniósł się i objął mocno drugiego mężczyznę, który na ten gest rozpłakał się jak dziecko.
- Ćśśś, spokojnie. Wszystko będzie dobrze.
Mark odsunął się od Jake’a.
- Pojedziesz ze mną? – zapytał przez łzy.
- Absolutnie bracie. Przecież wiesz.
- W takim razie do dzieła. Ubierz się, a ja zaczekam na dole.
- Dokąd ją zabrali?
Mark, który był już przy drzwiach, obejrzał się przez ramię.
- Century Hospital.
- To godzinę drogi stąd.
Mark skinął głową.
- Dlatego musimy się pospieszyć – oznajmił, po czym wyszedł na korytarz. Pięć sekund później Jake usłyszał miarowy odgłos kroków na schodach. Jeszcze przez pewien czas leżał na łóżku, starając się złożyć wszystko w jedną całość. Coś nie pasowało mu w zachowaniu Marka, nie wiedział jednak, o co chodzi.

Wychodząc z domu dwukrotnie sprawdził, czy aby na pewno zamknął drzwi na klucz. Podążył za Markiem do samochodu, zaparkowanego w słabym świetle latarni, tuż przy drewnianym ogrodzeniu.
- Na pewno dasz sobie radę? – rzucił.
Mark, który wyglądał już znacznie lepiej, przytaknął.
Kiedy wsiadali do auta, światła na ulicy zgasły, a na wschodzie pojawiły się pierwsze nieśmiałe oznaki dnia. Mark ostrożnie wycofał i po chwili pomknęli z zawrotną prędkością w stronę drogi wyjazdowej z miasta. Na całe szczęście nie było jeszcze korków; te pojawiały się zazwyczaj około siódmej rano. Podczas jazdy Jake walczył z ogarniającą go sennością. Chciał zapytać Marka, czy z Jane naprawdę jest tak źle jak mówił, ale nie wydawało mu się żeby jego brat kłamał. Czyżby więc, tym razem to rzeczywiście miał być koniec? Odsunął te myśli od siebie. Być może nie wszystko było jeszcze stracone.
Dziesięć minut później zapadł w twardy niczym kamień sen.

Mark zniknął. Jake ocknął się w wysokiej trawie, nieopodal ścieżki prowadzącej do lasu. Leżał na plecach, wpatrując się w niebo, które nabrało obecnie ciemnopomarańczowej barwy. Tajemniczy sen powrócił, ale zamiast rozpocząć się od początku, był po prostu kontynuowany. Coś nieprawdopodobnego.
Pomagając sobie rękami, stanął na nogi i rozejrzał dookoła. Wszystko wyglądało tak samo, jak poprzednio. Ciemny las nadal zachęcał do odwiedzin, tym swoim przerażającym, bezgłośnym wołaniem. Ale czy pójście do niego w tym momencie będzie dobrym pomysłem? Przecież za moment obudzi się w samochodzie, kiedy jego brat oznajmi, że dotarli na miejsce.
Tutaj czas za każdym razem płynie inaczej. Dobrze o tym wiesz.
Tak, wiedział o tym, choć nie miał zielonego pojęcia skąd. I to było w tym wszystkim najbardziej niesamowite. Uczynił więc dwa kroki i z powrotem znalazł się na ubitej, kamiennej ścieżce. Dopiero teraz dostrzegł, że zmienił mu się ubiór: pidżamę, którą miał na sobie wcześniej zastąpiły spodnie i bluza, w których wyszedł z domu. No i nie był już boso. Cóż za realistyczny sen.
Nieważne. Tak naprawdę chciał się już obudzić. Nie miał zamiaru przejmować się dziwnym, powtarzającym się snem w momencie, kiedy po drugiej stronie bariery oddzielającej świadomość od podświadomości, żona jego brata może umierać.
- Chcę wrócić! – zawołał, unosząc głowę w ciemniejące niebo. – Chcę w spokoju pożegnać Jane!
Być może nie będziesz musiał jej żegnać.
Wzdrygnął się.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Odpowiedziała mu cisza. Z niewiadomych przyczyn, po raz setny zerknął w stronę czarnego lasu. Czyżby to wszystko miało jakiś związek z prawdziwymi wydarzeniami? Co za szalony pomysł.
Mimo wszystko, ponownie ruszył w tamtym kierunku.
No, a jednak jest dalszy ciąg! ^^ Chyba udało Ci się uniknąć błędów, przynajmniej ja żadnego nie zauważyłem. Czepię się tylko jednej rzeczy - imion. Właściwie to powinno unikać się sytuacji, gdzie pojawiają się w tekście dwa imiona na tę samą literę. Mało kto tego przestrzega, mnie zresztą też się to zdarzało Tongue Jednak tutaj chyba jednak lepiej byłoby jedno imię zmienić... Jane i Jake brzmią zbyt podobnie, najprawdopodobniej większości czytelników będą się mieszać.
W lesie było mroczno i duszno. Ścieżka, którą kroczył, prowadziła jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów w jego głąb, po czym gwałtownie się urywała. Ze wszystkich stron otaczały go drzewa. Nie wszystkie wyglądały zwyczajnie, niektóre z nich były bardzo podobne do tego, z którym zetknął się wcześniej. Ogromne liściaste korony prawie całkowicie przesłaniały dostęp do i tak gasnącego już powoli światła.
Jake miał niejasne przeczucie, że za moment coś się wydarzy. Mimo, że tak bardzo pragnął wrócić do rzeczywistości, nie potrafił pozbyć się wrażenia, iż to wszystko jest w jakiś dziwny, tajemniczy sposób ze sobą powiązane. Czymkolwiek był ów sen, miał w nim do odegrania bardzo ważną rolę.
- Co teraz? – zapytał ściszonym głosem. Podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że w głębi lasu kryje się coś przerażającego i w obecnej chwili nie miał zamiaru się z tym czymś stykać.
Będziesz musiał. – Głos był teraz wyraźniejszy, wydawał się płynąć jakby z bliższa. Jake gwałtownie podskoczył, a jego ramię momentalnie pokryła gęsia skórka. Wciąż nie potrafił przywyknąć do tego dźwięku, pojawiającego się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie.
- Dokąd mam teraz pójść? – spytał bez przekonania. Perspektywa przedzierania się przez gęsty las nie dodawała mu otuchy.
Uspokój się, pomyślał w duchu. To tylko sen. Kiedy się skończy, obudzisz się. I nie ważne, co zro...
Jego myśli urwały się nagle, ponieważ usłyszał trzask łamanej gałęzi. Poczuł lodowaty podmuch wiatru na twarzy. Stał bez słowa, nerwowo rozglądając się na boki. Czuł, że ktoś się do niego zbliża.
Ktoś albo coś.
Nieoczekiwanie, jakieś dziesięć metrów po prawej, zmaterializował się duch małego chłopca. Jake krzyknął. Choć widywał tę zjawę już wcześniej, w poprzednich snach, jej pojawienie się i tak bardzo go zaskoczyło. Serce błyskawicznie podjechało mu do gardła, wykonując po drodze dwa szybkie salta. Z trudem zdołał zmusić się do spojrzenia na zjawę. Był to duch chłopaka, wyglądającego na nie więcej, niż dziesięć lat. Całe jego ciało było przezroczyste, tak, że dokładnie można było dostrzec wszystko, co znajdowało się za nim. Ubrany w koszulę i szorty o nieokreślonym kolorze, wpatrywał się w Jake’a beznamiętnym wzrokiem. Na głowie tkwiła czapeczka z daszkiem, założona tył na przód.
Jake ani drgnął. Ciągle stał w tym samym miejscu, obserwując widmo i zastanawiając się, czy sen w tym momencie się zakończy. Działo się tak zawsze, kiedy pojawiały się zjawy. Tyle, że za każdym razem znajdował się tam wyżej, na ścieżce. A duchy były dwa.
- Chce się obudzić! – krzyknął. – Muszę pożegnać Jane!
W tym momencie chłopiec odwrócił się i żwawo pobiegł przed siebie. I jak gdyby nigdy nic, przeniknął przez olbrzymie drzewo przypominające brzozę. Jake stracił go z oczu.
Biegnij za nim!! – ryknął głos.
- Co takiego?
To twoja przepustka do rzeczywistego świata!
- Nie rozumiem – powiedział Jake drżącym głosem. Pomimo to, rzucił się pędem w głąb lasu. Raz po raz powtarzał sobie, że to tylko szalony sen. I co z tego, że tak bardzo rzeczywisty? W końcu i tak się obudzi, a jeżeli podąży za wskazówkami tajemniczego głosu, na pewno stanie się to szybciej, niż mógłby zakładać. Poza tym, nigdy nie dotarł tak daleko. W głębi serca czuł, że na wycofanie się jest już za późno.
- Sen – szepnął, przedzierając się pomiędzy gałęziami i szukając wzrokiem chłopaka. – To tylko sen.
Nagle usłyszał za sobą dziwny odgłos, przypominający pohukiwanie sowy. Odwrócił głowę, prawie nie zwalniając tempa. Niczego nie dostrzegł, ale kiedy ponownie ustawił się w odpowiednim kierunku, nieoczekiwanie zahaczył o nisko zawieszoną gałąź. Drzewo wbiło mu się w policzek, mijając o centymetr prawe oko. Z rozcięcia polała się krew. Jake krzyknął, chwytając się za twarz. Jego palce błyskawicznie pokryła czerwień. Gdzieś w pobliżu rozległ się potępieńczy śmiech, a liście drzew zafalowały w rytm niespodziewanego podmuchu wiatru.
W tym właśnie momencie nadeszła noc. Na czarnym niebie, w prześwicie pomiędzy najwyższymi drzewami, pojawiły się lśniące gwiazdy. Wraz z nimi ukazał się księżyc. Jake uniósł wzrok, nie odrywając dłoni od rozharatanej twarzy. Wzdrygnął się na widok srebrnej tarczy, a jego ciało oblał zimny pot. Ułożenie kraterów na księżycu niezwykle przypominało twarz, wykrzywioną w morderczym grymasie. Puste oczodoły zdawały się spoglądać wprost na niego.
Tak, właśnie tutaj ich pochowaliśmy – oznajmił obcy głos. – Oboje.
Chwilę później, kolejna fala szaleńczego śmiechu przetoczyła się po mrocznym lesie.


Na zachodzie rozległ się suchy trzask pioruna. Jake podskoczył gwałtownie na siedzeniu pasażera, uderzając się boleśnie w łokieć. To przywróciło go prawie całkowicie do rzeczywistości. Miał nadzieję, że ten paskudny koszmar odszedł na dobre i już nigdy więcej nie powróci. Odwrócił się w stronę swojego brata i zamarł. Mark wpatrywał się w niego przerażonym wzrokiem.
- Co się dzieje? – zapytał. – Dlaczego stoimy?
Znajdowali się bowiem na jakimś opuszczonym parkingu. Silnik samochodu był zgaszony.
- Co to miało być do cholery, Jake?
- Nie rozu…
- Ty krwawisz. Rozharatałeś sobie całą pieprzoną twarz!
Jake momentalnie sięgnął dłonią do policzka. Rozcięcie było dokładnie takie samo, jak to, którego nabawił się w śnie. Chciał krzyknąć, ale nie potrafił. Lodowata otoczka ścisnęła jego serce.
- Dwukrotnie powtórzyłeś, że chcesz w spokoju pożegnać Jane – ciągnął Mark. – Zacząłeś się szarpać więc próbowałem cię obudzić.
Zapadła niezręczna cisza. Jake nie był w stanie znaleźć odpowiednich słów do tego, co się wydarzyło. W jego umyśle przewijało się tysiące myśli.
Tutaj ich pochowaliśmy. Oboje
Jake... Jane...
Co, do jasnej cholery?

- Wszystko w porządku – powiedział w końcu. – To był tylko zły sen. Zresztą – przerwał na moment. – Już zapomniałem co w nim było.
Mark skinął głową, podając bratu chusteczkę. Jake przyłożył ją do rany. Chyba nie było aż tak tragicznie, jak zakładał.
- Przepraszam, że cię nastraszyłem Mark – rzekł. – Gdzie jesteśmy?
- Milę od szpitala. Musiałem się zatrzymać, nie było innego wyjścia.
- W porządku. Możemy jechać.
Mark przekręcił kluczyk w stacyjce, wcisnął sprzęgło i wrzucił pierwszy bieg. Samochód ponownie wyjechał na drogę. Po kilku minutach byli już na miejscu. Wysiadając z auta, Jake z niepokojem spojrzał na poranne niebo. Wschodzące słońce w niezwykły sposób kontrastowało z chmurami burzowymi, zbierającymi się na zachodzie. Zanosiło się na porządną ulewę.
- Dziękuję, że ze mną przyjechałeś – powiedział Mark, drżącym głosem. – Będzie łatwiej.
Jake przytaknął bez słowa. Przypomniał sobie poprzedni dzień, który to przysporzył mu masę problemów. Zdążył już o tym zapomnieć, ponieważ teraz liczyło się tylko to, co dzieje się z Jane.
I ten sen.
- Tak, sen – powiedział bardzo cicho, aby Mark nie zdołał go usłyszeć. A głośno dodał: - Wchodzimy?
Mark wziął głęboki oddech i ruszył powoli w stronę kamiennych schodków, prowadzących do szpitala. W połowie drogi przystanął.
- Czy to nie dziwne? – zapytał.
Zamyślony Jake początkowo nie wiedział, o co chodzi. Podążył wzrokiem do miejsca, które wskazywał jego brat. Okazało się, że były to szpitalne okna. Tylko w dwóch pomieszczeniach paliło się jasne światło.
- Jezu, Jake…
- Wyglądają jak oczy – oznajmił Jake. – I wychodzi na to, że się nam przyglądają.
Witaj,

Ciekawy tekst, nie ma kiedy się nim znudzić. Niemniej w pierwszej i w drugiej części nadużywasz słowa "sen", zbyt często też podkreślasz, że jest on niezwykły/niesamowity itd. Po jakimś czasie to tylko męczy.

MOJE UWAGI:

wydawało by się - <wydawałoby się>
tak samo, jak narkoman będący na głodzie(,) zastrzyku heroiny.
o tym, co się przydarzyło. - <wydarzyło>?
o przyłożył głowę do poduszki i przymknął oczy, - <o przyłożył głowę do poduszki, przymykając oczy>?
szybciej będzie miał za go za sobą. - wytnij <za>
które znał już chyba na pamięć w stu procentach. - wytnij <w stu procentach>
Tuż przed nim, łąka opadała gwałtownie - wytnij przecinek
skarby nie wypuścił by się tam - <wypuściłby>
która oddzielała go od mrocznego boru, była długa - wytnij przecinek
Chciał mieć to już daleko za sobą. - wytnij <daleko>
a on szarpiąc się(,) aby ją uwolnić,
Udało mu się bezpiecznie zeskoczyć na obie nogi, nie obijając wcale tyłka. - wytnij <nie obijając tyłka>
wszystkich drzew jakie rosną na ziemi. - <Ziemi>
Gałęzie, z których raz na jakiś czas, spadały liście (za każdym razem inne), tworzyły okrągłą kopułę, aż za bardzo przypominające ochronny parasol. - <Gałęzie, z których raz na jakiś czas, spadały za każdym razem inne liście, tworzyły okrągłą kopułę, przypominającą ochronny parasol. >?
Gardła wydobył mu się tylko niemy krzyk. - wytnij <mu>
- Iść? Dokąd? Co się.. - dodaj jedną kropkę
a jego umysł pracował niemalże na pełnych obrotach. - wytnij <niemalże>
powiedział niemal szeptem. - wytnij <niemal>
objął mocno drugiego mężczyznę, który na ten gest rozpłakał się jak dziecko. - wytnij <drugiego>, <który rozpłakał się jak dziecko>?
Absolutnie bracie. Przecież wiesz. - <Oczywiście, bracie, przecież wiesz>?
Ścieżka, którą kroczył, prowadziła jeszcze - wytnij drugi przecinek
Ze wszystkich stron otaczały go drzewa. Nie wszystkie wyglądały - powtórzenie : wszystkich/wszystkie
wydawał się płynąć jakby z bliższa. - nie podoba mi się określenie <z bliższa>
Kiedy się skończy, obudzisz się. - powtórzenie : się/się
zastanawiając się, czy sen w tym momencie się zakończy. Działo się tak zawsze, kiedy pojawiały się - powtórzenie : się/się/się/się
Ułożenie kraterów na księżycu niezwykle przypominało twarz, - wytnij <niezwykle>
Zacząłeś się szarpać(,) więc próbowałem cię obudzić.
ponieważ teraz liczyło się tylko to, co dzieje się z Jane. - powtórzenie: się/się

Dużo weny życzę, pozdrawiam,
Lilith