Via Appia - Forum

Pełna wersja: Seria Onirycznego Absurdu (2 opowiadanka) psychologiczne/satyra
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Opowiadanie z cyklu „Oniryczna podróż w głąb życiowej agonii” lub, jak kto woli - „Co do diaska brał autor pisząc to?”.

„O odwadze, poświęceniu, pasji i innych tego typu głupotach”

Wstaję z kanapy… nie, to nie kanapa. To antyczna sofa a ja… ja znajduję się w pomieszczeniu, które zostało zaprojektowane przez człowieka mającego w pogardzie minimalizm. Jestem w jednej z tych wspaniałych posiadłości francuskiej arystokracji z końca XVIII wieku.
Słyszę jakieś odgłosy z dołu, więc zaczynam szukać ich źródła. Na parter schodzę olbrzymimi marmurowymi schodami, a moja dłoń ślizga się po idealnie wygładzonej poręczy. U podnóża majestatycznych schodów widzę malarza uwijającego się z pędzlem, który jest poganiany przez siedzącą przed nim postawną kobietę, na kolanach, której ujada małe kudłate ścierwo przypominające mi o niemiłosiernym bólu głowy. Podchodzę do malarza i spoglądam na płótno. Widzę odchudzoną wersję pani domu, zapewne zleceniodawcy, oraz cudownie odmienionego małego kundla, który jest teraz szlachetnym psem myśliwskim.
- Troszkę ten obraz przekłamany, panie artysto – zagaduję.
- Pani domu tak sobie zażyczyła. A pan to kto?
No właśnie… kto ja jestem?
- Jestem podróżnikiem, albo inaczej, jestem pustelnikiem, który pewnego dnia złamał wszystkie swoje przysięgi.
- Dlaczego je pan złamał? – Malarz zwrócił się twarzą w moją stronę, jednak krzyki kobiety nie pozwalają mu zapomnieć o zleconym zadaniu. Co jakiś czas spogląda raz na płótno, raz na mnie, czekając na odpowiedź.
- Dlaczego je złamałem? Prawdopodobnie dlatego, że jestem tylko człowiekiem. A pan, dlaczego pan maluje obrazy jakimś podrzędnym, zmanieryzowanym arystokratom? Przecież ma pan talent.
- Talent może i mam, ale od dwóch dni mój żołądek nie zaznał żadnej strawy. Ta tu, buchająca ogniem niczym smok, matrona płaci nieliche pieniądze.
- Zatem kupiła cię?
- Nie, kupiła jedynie moje płótno, farby, pędzel i ruchy ręki. Nic więcej.
- Kupiła cię. Kupiła twoje myślenie, twój styl i twoją wyobraźnie.
- Możliwe… nawet jeżeli, nie zamierzam z powodu własnych, czy też pańskich ambicji zdychać pod mostem.
- Zatem giń – cedzę przez zęby.
Zza pazuchy wyciągam rewolwer. Taki sam, jaki miał najszybszy wymyślony przeze mnie rewolwerowiec. Pociągam za spust i widzę jak mózg sprzedajnego artysty ląduje na płótnie, tworząc sztukę nowoczesną. Zamożna matrona krzyczy i wygląda jakby miała zaraz zemdleć. Strzelam też do niej i nie chybiam. Nigdy nie chybiam, bo zawsze chcę trafić. Został jeszcze ujadający kundel. Odkładam pistolet, zakasam rękawy i podchodzę do niezrównoważonego czworonoga. Nie odmawiam sobie tej przyjemności i morduję go gołymi rękoma. Nastaje błogosławiona cisza i spokój. Nagle, przez masywne drzwi wejściowe wchodzi Ten, Którego Kule Się Nie Imają – Nieuchwytny Jack.
- No, no… wyrobiłeś się młody, masz pewną rękę i celne oko.
- Nie tak celne jak Ty, Jack – dopowiadam zawstydzony.
- Bo to jest moje oko, a oko Nieuchwytnego Jacka może mieć tylko Nieuchwytny Jack.
- Wiem, jesteś przecież najszybszym rewolwerowcem na świecie.
- Tak, ale nawet najszybszy rewolwerowiec na świecie potrzebuje czasem pomocy. Banda Masona uciekła z więzienia zabijając po drodze szeryfa i czterech strażników. Musisz mi pomóc uratować świat, Pustelniku.
- Przykro mi Jack, ale nie mogę.
- A dlaczegóż to?
- Rano muszę wstawać do pracy.
- Nie możesz.
- Ale gdzie się wtedy podzieję?
- Coś ci znajdę. Pamiętasz Marry Lou?
- Tą z saloonu z Preacher’s Corner? Pamiętam.
- Jest teraz siostrą przełożoną w zamkniętym klasztorze.
- Co? Marry Lou zakonnicą? – zapytałem lekko rozbawiony.
- Cztery lata temu, wlewając whisky Tedowi Callahanowi, Mary zauważyła na dnie szklanki twarz Jezusa i uznała, że to znak od Boga.
- Marry zawsze była oryginalna – odpowiedziałem śmiejąc się przy tym dość głośno.
- A jaki ty byś był, jakby banda Masona wymordowała ci całą rodzinę?
- Zostałbym pustelnikiem.
- Dlaczego?
- Bo każdy pustelnik ma mroczną przeszłość.
- Ty też?
- Owszem. Moja jest najmroczniejsza.
- Opowiadaj druhu.
- Nie dzisiaj Jack – odpowiadając memu doskonałemu towarzyszowi broni, wskazałem palcem martwe ciała malarza i kobiety.
- Masz rację Pustelniku, musimy się stąd wynosić zanim zjawią się sępy.
Wyszliśmy przez drzwi frontowe i momentalnie znaleźliśmy się w zamkniętym klasztorze. Przeszliśmy wąskim korytarzem do pokoju siostry przełożonej. Nie poznałem Marry Lou. Nie była już lekko trzepniętą prostytutką… teraz była całkowicie pieprzniętą zakonnicą.
- Witaj Marry – Jack przywitał się ze znajomą i zaraz potem przedstawił mnie.
- A więc to jest ten Pustelnik.
- Tak, to Pustelnik z najmroczniejszą przeszłością, przyszliśmy do ciebie prosić o schronienie dla niego na jakiś czas.
Siostra Marry Lou zastanawiała się przez chwilę, po czym uradowana odpowiedziała: - Właśnie przypomniałam sobie, że mamy wolne miejsce pokoju dla pustelników z najmroczniejszą przeszłością, czy coś takiego odpowiadałoby ci Pustelniku?
- Tak siostro przełożona, byłbym bardzo wdzięczny.
- Jaka tam siostro. Mów mi Marry Lou – odpowiedziała uradowana Marry.
- No to wszystko załatwione – dodał nie mniej zadowolony Jack – Teraz możemy świętować, mój nos wyczuwa duże stężenie procentów w sejfie za obrazem najświętszej panienki.
- Powinnam była zapamiętać, że nic nie umknie uwadze Nieuchwytnego Jacka – rozradowana Marry podeszła do obrazu ulokowanego na ścianie za jej plecami, odsunęła go i z sejfu wyjęła cztery butelki whisky.
Resztę dnia spędziliśmy na rozpracowywaniu trunku i śpiewaniu. Cały klasztor rozbrzmiewał tej nocy przepitą wersją „Starego McDonalda”.
Wstaliśmy razem z Jackiem dopiero o dziesiątej rano. Miałem niesamowitego kaca i czułem, że głowa mi zaraz eksploduje. Jack był przyzwyczajony, ale też go nieźle sponiewierało. Z kolei Marry Lou była nie do zdarcia. Wstała o piątej i na lekkim rauszu pędem udała się na różaniec.
- Co teraz Jack? – zapytałem.
- Musimy znaleźć coś do picia.
Mieliśmy szczęście, nieopodal klasztoru był kościół, bardzo przyjazny dla podróżnych. W przedsionku były ustawione misy z wodą, dla ewentualnych spragnionych. Po tym jak wypiliśmy całą wodę, oburzony ksiądz wyrzucił nas ze swojego przybytku. Może trzeba było zapłacić? Mniejsza z tym. Po wyjściu z kościoła udaliśmy się na zachód.
- Jack, wrócimy do klasztoru?
- Nie.
- To po jaką cholerę załatwialiśmy nocleg?
- Nocleg był tylko pretekstem, miałem ochotę na whisky a do saloonu długa droga.
- Dobra. To co teraz?
- Musimy załatwić bandę Masona i uratować świat.
- Masz jakiś plan?
- Tak, wybić bydlaków.
- Okej! – wykrzyknąłem uradowany, starając się przy tym wypaść bardzo amerykańsko i przekonująco.
Doszliśmy do „nigdy nie zdobytej góry”, żeby się podszkolić zastosowaliśmy metodę morderczego treningu, który zagwarantowałby nam zwycięstwo nad bandą Masona.
Po piętnastu latach byliśmy gotowi.
Zapytaliśmy biednego Peruwiańczyka o drogę do kryjówki Masona, a ten za drobną opłatą (dwa barany i pół dziewicy), dał nam plany całej działki wraz z „ukrytym podziemnym przejściem odpowiednim do zaskoczenia przeciwnika”.
Z Jackiem postanowiliśmy, że musimy zaskoczyć przeciwnika, bo ten dysponował przewagą liczebną. Zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie się do tego nadawało „ukryte podziemne przejście odpowiednie do zaskoczenia przeciwnika”.
Pod osłoną nocy przeszliśmy „ukrytym podziemnym przejściem odpowiednim do zaskoczenia przeciwnika” i… zostaliśmy złapani. Mason i jego osiemdziesięciu ośmiu zbirów, podziurawili nas jak sito.

ZŁE ZAKOŃCZENIE
Umierając dławiliśmy się własną krwią.
- To nie tak miało być, Pustelniku.
- Wiem, Jack.
- Spróbujemy innym razem.
- Nie będzie innego razu, Jack.
- A dlaczegóż to?
- Bo umieramy.
- Psia krew… - zaklął cicho Jack.

DOBRE ZAKOŃCZENIE
Stary zły Mason stał nad nami i patrzył jak hektolitry naszej krwi wsiąkają w wysuszone drewno desek podłogowych.
- Pustelniku, zawiedliśmy – wymamrotał umierający Jack.
- O nie, Jack! Nie pozwolę na to!
Odchyliłem swój kowbojski płaszcz i pozwoliłem Masonowi i jego bandzie nacieszyć oczy widokiem dziesięciu lasek dynamitu przytwierdzonych do mojego torsu.
- Gińcie bydlaki! – krzyknęliśmy z Jackiem uradowani, gdy zapalałem lont. Staraliśmy się przy tym wypaść bardzo amerykańsko i przekonująco.
Zginęliśmy, ale uwolniliśmy świat od Masona i od osiemdziesięciu ośmiu bardzo groźnych zbirów Masona. Farmer, który w pobliżu wypasał bydło powiedział, cytuję: „Niezła rozpierducha to była, ale pół stada mi spierniczyło i teraz muszę oddać Jimmy’ego i Doris do sierocińca, bo nie mam pieniędzy, żeby ich wyżywić. W ogóle zbliża się ciężki okres dla naszej rodziny…”


Opowiadanie z cyklu „Oniryczna podróż w głąb życiowej agonii” lub, jak kto woli - „Co do diaska brał autor pisząc to?”.

„Tam, gdzie nikt nie zagląda, jeżeli nie musi”

Siedzę w jednym z tych barów, do których prawie nikt nie zagląda, a są otwarte całą dobę. Podnoszę dwa palce do góry i zamawiam whisky z lodem. Barman chcąc popisać się swoimi umiejętnościami popycha szklankę po barze ku mnie. Ta niestety na starcie przewraca się. Dopiero teraz zauważam, że intrygujący odcień zieleni zdobiący blat to tak naprawdę tandetny turkus tyle, że przykryty grubą warstwą tłustych plam i kurzu. Właściciel powinien przypiąć kartkę z informacją: „Nie opierać się”. Jestem Detektywem, parę minut temu dostałem dziwne zlecenie od bardzo zmysłowej kobiety o imieniu Jasmine. Błogosławiona moja aseksualność. Gdybym był jednym z tych tandetnych, zwykłych detektywów, wystarczyłoby, żeby owa niewiasta usiadła mi na kolanach i rzuciła jakimś przewartościowanym tekstem. Oczywiście zaraz po tym kwota za zlecenie zmalałaby o połowę, a ja musiałbym zapomnieć o zaliczce. Na szczęście zaliczkę dostałem i mogę doprowadzić się do porządku.
Po trzeciej kolejce wychodzę i kieruję swe kroki do Urzędu Pocztowego. Od tygodnia czeka tam na mnie paczka, czeka, bo oczywiście trzeba za nią zapłacić. Jednak teraz, gdy mój portfel powoli przypominał sobie wygląd pieniędzy, mogłem ją odebrać. W środku pakunku spoczywała dokładnie zabezpieczona mieszanka egzotycznych ziół. Nie ma nic bardziej destruktywnego i nieodpowiedzialnego, od człowieka w ciągu psychoaktywnych ziół niewiadomego pochodzenia… a wiedziałem, że niedługo nabiję nimi swoją ceramiczną fajkę.
Po napełnieniu płuc gęstym, dławiącym dymem w umyśle zaczyna mi się jawić plan działania. Na początek będę musiał odwiedzić swojego informatora – Clay’a, a nie jest to człowiek, którego chciałoby się spotkać o którejkolwiek godzinie, w którymkolwiek miejscu. Tańczy przy kolędach, obdrapuje tynk, zbiera kapsle i pomimo swoich trzydziestu siedmiu lat, nadal mieszka z matką. Informatorem jest niezłym, wie o wszystkim, bo w jego towarzystwie każdy czuje się bezpiecznie i bez skrępowania mówi o swoich najnikczemniejszych interesach. Moje zadanie polegało na odnalezieniu dwóch fizyków jądrowych: dr Klausa Wudersslicha i dr Stopję Lichodiejewa.
Momentalnie znalazłem się na przedmieściach w norze Clay’a. Siedzimy teraz razem na werandzie z tyłu domu, ogródek bardziej przypomina małe złomowisko, całość od reszty domów oddziela wysoki biały płot. Widzę, że mój informator zawzięcie struga kawałek drewna.
- Co tam robisz, Clay? – zapytuję.
- Strugam.
- A co takiego strugasz?
- Ogórka.
- Ogórka? Ogórek chyba jest łatwy do wystrugania, prawda? – pytam ponownie, tym razem ledwo powstrzymując się od śmiechu.
- Fidiasz też przecież od razu cudu świata nie wyrzeźbił. – Zrobiło mi się strasznie głupio. Jego odpowiedź była celniejsza od mojego Colta.
- Jak pewnie już wiesz przychodzę do ciebie w interesach.
- Masz czym zapłacić?
- Tak, mam cztery butelki Fizzy Whizzles, ale za to oczekuję konkretów.
- Jasne, powiem ci wszystko, tylko daj się napić. – Patrzę jak telepiącymi się rękoma chwyta butelkę i w pośpiechu otwiera ją otwieraczem, który miał w scyzoryku. Clay jest cukrzykiem, a oranżada Fizzy Whizzles jest dla niego jak działka heroiny dla ćpuna na głodzie. Może to okrutne, ale nie jestem lekarzem, tylko detektywem, który szuka informacji.
- Więc teraz przejdźmy do interesów.
- Jasna sprawa, Detektywie. – Widzę jak po brodzie Clay’a spływa pomarańczowy cukier w płynie, widzę też jego uśmiechniętą twarz i nie jest mi wstyd. A to chyba źle o mnie świadczy.
- Szukam dwóch fizyków jądrowych, Klausa Wudersslicha i Stopję Lichodiejewa. Wiesz coś na ten temat?
- W nasze strony raczej mało fizyków jądrowych przybywa, więc sądzę, że dwójka, która ukrywa się w Red Hook, może mieć coś wspólnego z twoją sprawą Detektywie.
Red Hook to prawdziwy labirynt brudu, śmieci i slumsów położonych przy starym nabrzeżu naprzeciw Denavour’s Island. Domy są tu głównie ceglane, pochodzą z pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia – niektóre emanują jeszcze powabnym, prastarym zapachem. Zróżnicowanie etniczne mieszkańców owej dzielnicy przyczyniło się do nadania jej pieszczotliwego miana „Wieży Babel hałasu i nieczystości”. Red Hook było ostatnim miejscem, do którego chciałbym zajść. Niestety, los o tym wiedział.
- Tu masz adres, Detektywie – Clay może i był dziwny, ale był też cholernie dobrym informatorem. Adres na szczęście wskazywał nieduży budynek mieszkalny znajdujący się na obrzeżach Red Hook
- Dzięki, Clay. Muszę już iść. Pozdrów swoją mamę.
- Nie zostaniesz na kolację? Mama właśnie smaży racuchy!
- Może kiedy indziej Clay.
Pojawia się gęsta mgła, poprawiam wysoki kołnierz starego, wypłowiałego płaszcza, poprawiam też kapelusz i znikam w jednej z małych, wąskich uliczek, których tu pełno.
Wchodzę do budynku na East Red Hook District, według adresu są to drzwi z numerem 3 na parterze. Detektyw zazwyczaj puka cztery razy, dlatego ja pukam dwa razy. Otwiera mi wychudzony starzy pan z okularami na pół twarzy, widząc mnie stara się prędko zamknąć drzwi, niestety, noga, którą zawsze wsuwam za próg mu to uniemożliwia. W środku dostrzegam również drugiego mężczyznę, wyglądającego młodziej, jednak surdut z trudem radzi sobie spinając jego masywną sylwetkę.
- Witam panów, dr Klaus Wudersslich i dr Stopja Lichodiejew jak mniemam?
- A pan to?
- Detektyw.
- Kto pana przysłał! – zawołał przerażony Wudersslich.
- To na razie nie jest zbyt istotne doktorze. Gdybym był lojalny zleceniodawcy i nie wyczuwał czegoś niepokojącego, mając sam adres pędem udałbym się po wypłatę honorarium.
- Nie obchodzi mnie to! Bardziej obchodzi mnie, dlaczego wtargnął pan do naszego mieszkania! – puszysty Niemiec miał zbyt gęstą krew na nasz klimat. Niemiłosiernie się pocił.
- Uspokój się Klausie! – Stopja wyraźnie dał do zrozumienia swojemu przyjacielowi, żeby ten skończył już z histerią.
- Więc, jak będzie?
- Dobrze panie Detektywie. – Od tej chwili wiedziałem, że to ze Stopją będę rozmawiał. Wydawał się rozsądniejszym rozmówcą. – Wie pan, jakie jest najgorsze słowo, które może paść z ust fizyka jądrowego?
- Ups?
- N… nie, chodzi o promieniowanie. Razem z obecnym tu Klausem Wudersslichem zbudowaliśmy bombę promienną.
- Bombę promienną?
- Tak, jest to bomba, która po uaktywnieniu wytwarza wysokie promieniowanie obejmujące obszar o promieniu dwudziestu kilometrów. Giną tylko ludzie, budynki i przyroda nie powinny ulec żadnym zmianom, a sam efekt utrzymuje się jedynie dwa tygodnie! Po włączeniu bomby zostaje tylko pięć minut na opuszczenie strefy zagrożonej.
- To dobrze?
- Ależ oczywiście! Normalnie skażenie utrzymuje się kilkadziesiąt lat a zniszczenia uszczuplają budżet państwa!
- A co wy robicie tu z tą bombą?
- Mieliśmy przekazać ją w ręce waszego rządu, bo u was będzie bezpieczna. Jednak szpiedzy z mojego kraju dowiedzieli się o tym i mamy na karku zawodową zabójczynię.
- Czy ta zabójczyni ma na imię Jasmine i jest bardzo zmysłowa?
- Tak, spotkał ją pan?
- Niestety, to ona jest moim zleceniodawcą. Ta bomba… mają ją panowie tutaj?
- Tak, oczywiście. Zaraz panu pokażę.
Stopja Lichodiejew wyciągnął czarną walizkę z kredensu, po otwarciu jej moim oczom ukazało się malutkie, leciutkie ustrojstwo wielkości paczki papierosów, które migało różnokolorowymi diodami. W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Do środka wpadła Jasmine kurczowo trzymając Desert Eagla, który przy wystrzale najprawdopodobniej zwichnąłby jej nadgarstek, nie miałem jednak teraz ochoty tego sprawdzać.
- Detektywie! – wydyszała wściekle w moją stronę. – Nie taka była umowa!
- Niestety droga Jasmine, nauczono mnie nie ufać pięknym kobietom, które piją mamosso, noszą większe spluwy ode mnie i mają na imię Jasmine.
- Skąd wiesz, że piję mamosso?
- Kiedy byłaś zajęta siadaniem na moich kolanach, sprawdziłem twoją torebkę, był w niej rachunek z drink baru i nieprzyzwoicie duży Desert Eagle.
- Dobrze, że postanowiłam cię śledzić.
- Czy wiesz kobieto, co to jest? – pytam retorycznie.
- Ależ oczywiście głupcze! Najwspanialsza broń, która wzmocni nas, Czerwonych! Kolor róży, krwi, wina i… - Jasmine nie kończy swojej litanii. Strzelam do niej ze swojego starego, poczciwego Colta i nie chybiam. Nigdy nie chybiam, bo zawsze chcę trafić.
Piękna Jasmine osuwa się na wytarty do desek dywan i z szyderczym uśmiechem wyciąga z kieszeni mały świecący pilocik. Z wielkim trudem wciska jedyny znajdujący się na nim guzik i umiera.
- Chłopaki – zwracam się do dwójki fizyków. – Co to jest?
- De… detonator – słyszę odpowiedź, której jednak się spodziewałem.
Po chwili słyszę jak urządzenie z walizki Stopji zaczyna głośno piszczeć. Naukowcy krzycząc i skacząc po całym pokoju raz po raz próbując rozbroić ładunek. Powoli odwijam pakunek z ziołami, napełniam cybuch fajki i zaciągam się wspaniałym, gęstym, dławiącym dymem. Przynajmniej nie będę musiał uregulować pięcioletniego długu za czynsz.
Witaj,

Jest schizofrenicznie, dziwnie, inaczej i zaskakująco. Podobał mi się humor, podobał mi się pomysł. Ciekawe wykonanie, zaskakujące zwroty akcji. Wyluzowany do granic możliwości główny bohater da się lubić. Nie umiałabym Ci jednak powiedzieć, który z tekstów mi się bardziej podobał. Jest śmiesznie i absurdalnie. Jednym słowem naprawdę dobrze się bawiłam, czytając te teksty.

MOJE SUGESTIE:

z kanapy… nie, to nie kanapa. - <Nie>
antyczna sofa(,) a ja… ja
twój styl i twoją wyobraźnie. - <wyobraźnię>
No, no… wyrobiłeś się(,) młody - <Wyrobiłeś>
- Nie tak celne jak Ty, Jack - <ty>
uciekła z więzienia(,) zabijając po drodze szeryfa
- Przykro mi(,) Jack, ale nie mogę.
odpowiedziałem(,) śmiejąc się przy tym dość
- Nie dzisiaj(,) Jack
- Witaj(,) Marry –
- Tak(,) siostro przełożona,
Mów mi Marry Lou – odpowiedziała uradowana Marry. - wytnij drugie Marry, bo wiadomo kto mówi
ochotę na whisky(,) a do saloonu długa droga.
Barman(,) chcąc popisać się swoimi umiejętnościami(,) popycha szklankę po barze ku mnie.
reszty domów oddziela wysoki(,) biały płot.
- Może kiedy indziej(,) Clay.
to drzwi z numerem 3 na parterze. - liczby piszemy słownie
radzi sobie(,) spinając jego masywną
- Kto pana przysłał!(?)
jest zbyt istotne(,) doktorze.
- Uspokój się(,) Klausie!
Dobrze(,) panie Detektywie.
się kilkadziesiąt lat(,) a zniszczenia uszczuplają
- Niestety(,) droga Jasmine,
- Ależ oczywiście(,) głupcze!
Naukowcy(,) krzycząc i skacząc po całym pokoju(,) raz po raz próbując rozbroić ładunek. - <próbują>

Dużo weny życzę, pozdrawiam,
Lilith
Świetnie się czyta, jest śmiesznie, absurdalnie i inspirująco, słowem mistrzostwoBig Grin