18-11-2009, 17:18
To moje pierwsze opowiadanie Nieco nie chronologiczne umieszczone.
To część 1, jest i część 2 ale wyszła mi z tego "podróż Cruzoe" wieć nie wiem co z tym będzie...
Jak zwykle proszę o komentarze
---------------
- Coś poszło nie tak, coś poszło zdecydowanie „nie tak”!!!
Sprzęt wart miliardy, miesiące szkoleń, lata nudnej służby a teraz takie bagno…
- Coś definitywnie poszło „nie tak”.
Mówienie do siebie to ponoć cecha ludzi z problemami, które rozwiązują przeważnie dobrze opłacani specjaliści wykonujący profesję kojarzoną z bardzo wygodną kozetką. To znaczy bardzo wygodnie jest tylko u tych dobrze opłacanych.
Jeśli jednak lata się w kosmosie, człowiek i tak gada tylko z komputerem, który odpowiada, no i ma niezły żeński głos. Jakiś inny, dobrze opłacany specjalista wykoncypował, że komputery powinny mówić głosem płci przeciwnej niż człowiek, którego zmusza się do gadania z nimi przez długie dni misji. Tyle że „ona”, czyli Dafne (imię jak z marnego melodramatu, ale gdy je wymyśliłem, wydawało się być nad wyraz właściwe), od kilku godzin nie powiedziała ani słowa.
No tak, wszystko zaczęło się, no i skończyło, jeśli stan aktualny miałby utrzymać się znacznie dłużej, parę godzin temu. Dość nieprecyzyjne określenie zważywszy na fakt, że wokół było kilka ton sprzętu potrafiącego odmierzyć każdą milionową nanosekundy. Ale najwyraźniej od tychże paru godzin znaczna część tego sprzętu nie była w stanie nic zmierzyć.
Te kilka godzin temu skończyła się „rutynowa misja ochrony transportu”, rozpoczęła się „standardowa misja zwalczania wrogich jednostek”, która potem dość szybko przekształciła się w „niestandardową misję odwrotu” by zakończyć się „niedopuszczalnym fiaskiem operacji”.
Rutynowa misja ochrony transportu, jak sama nazwa wskazuje, polega na pilnowaniu jakiegoś transportu. Tam gdzie pojawia się dużo niekontrolowanej przestrzeni, w połączeniu z wartościowym towarem, zawsze znajdzie się kilku mniej lub bardziej zorganizowanych cwaniaczków, którzy zadbają o to, by w imię odwiecznych praw fizyki towar nie zginął tylko zmienił właściciela. A w kosmosie - i przestrzeni i cwaniaczków jest w nadmiarze. Normalna rutyna polegała na tym, że każdy przewoźnik dość rozsądny od urodzenia, nauczony doświadczeniem własnym lub innych, który wynajmował ochronę w prywatnej korporacji lub w wojsku, mógł spać spokojnie. Potencjalni „interesanci” po stwierdzeniu, że frachtowce są chronione, oddalał się w sposób zorganizowany w sobie tylko znanym kierunku. W końcu chodziło o towar a nie o odstrzeliwanie sobie nawzajem różnych części ciała.
Istniała nawet dość prawdopodobna teoria mówiąca o tym, że to niektóre korporacje, oferujące usługi ochrony, w ramach akcji marketingowych urządzały rajdy na niechronione transporty, aby zachęcić potencjalnych klientów do rozpatrzenia swych niezwykle korzystnych ofert. Oczywiście wojska to nie dotyczyło, a przynajmniej ja oficjalnie o tego typu akcjach nie słyszałem, a informacje nieoficjalne pochodziły z dość podejrzanych źródeł, poznanych w podejrzanych barach i innych przybytkach o wątpliwej reputacji.
Nawet jeżeli ktoś nie wynajął ochrony, mógł też spać w miarę spokojnie. Częstotliwość ataków nie była zatrważająca, powiedzmy 1 transport na 100, do tego zdarzały się one wówczas, gdy transport zawierał wartościowy towar - i to na tyle, aby wszyscy, którzy cokolwiek o nim wiedzieli, ustawili się w kolejkach po odbiór wynagrodzenia za stosowne informacje. Zresztą tylko naprawdę ograniczeni przewoźnicy ani nie wynajmowali ochrony ani nie ubezpieczali towaru.
Pod tym względem ta misja nie różniła się zasadniczo od innych, może nieco niepokojące było przydzielenie aż 6 bezzałogowych dron do sfory, a nie jak zwykle tylko 3, ale to zdarzało się już wcześniej i świadczyło tylko o tym, że najemca albo dobrze zapłacił albo miał znajomości w dowództwie. Niezależnie od przyczyn świadczyło to też niezbicie o wartości ochranianego towaru. Ale do teraz (minus kilka nadmienionych wcześniej godzin) tak silna ochrona zapewniała bezpieczeństwo zarówno zawartości ładowni jak i samemu ochroniarzowi, w tym wypadku mnie.
Tym razem jednak rutynowa misja przekształciła się w misję standardową, czyli „standardowe zwalczanie wrogich jednostek”. Przez 6 lat służby, nigdy, żadna moja misja nie rozwinęła się do tego stadium. Takie operacje miały jednak miejsce i nie było w tym nic nadzwyczajnego, po prostu miałem szczęście. Zanosiło się nawet na pewnego rodzaju nobilitację, w końcu tylko maleńki procent żyjących pilotów wojskowych brał udział w jakiejkolwiek walce, potem człowiek stawał się weteranem mogącym liczyć na darmowe piwo w kantynie.
Gdy pierwsza sfora piratów (to znaczy wówczas jeszcze nie wiedziałem że będzie trzeba je numerować) zamiast oddalić się w sposób zorganizowany, zmieniła kurs i zaczęła się zbliżać, nawet mi się to spodobało. Goście mieli dużo starszy sprzęt, czyli nie mieli większych szans. Ale chwilę później przyrządy zauważyły sfory numer 2 i 3, a potem kolejne trzy. A to oznaczało już poważne problemy – w końcu różnica w jakości nie była aż tak wielka. W sumie owe problemy nieco stłumiły moje zdziwienie spowodowane rozwojem sytuacji - to nie tak powinno się potoczyć. Może gdybym od razu zdał sobie sprawę z tego, że coś „jest zdecydowanie nie tak”, nie miałbym teraz takich problemów. Zdziwienie, które jeszcze przybrało na sile, gdy Dafne zakomunikowała, że namierzyła 2 kolejne obiekty, tym razem określone szumnym mianem „okrętu”. Określenie jak najbardziej pasujące do fregat klasy Naga, które pojawiły się w pobliżu transportu. Sześć sfor i 2 fregaty, nawet jeśli nie lśniły nowością i nie były w takim stopniu wypchane techniką, jak najnowszy wojskowy sprzęt, to było o wiele za wiele. Gdybym próbował obliczyć swoje szanse, zajęło by mi to sporo czasu. Dafne przekalkulowała wszystko w ułamku sekundy i oświadczyła:
- Odległość 9 sekund, Prędkość 27% i rośnie. Stosunek sił 1:12, brak możliwości nawiązania równoważnej walki. Zalecany odwrót.
Dość rozsądne wyjście przy założeniu że każda z fregat, mimo że przestarzała, mogła przerobić mnie na chmurę pyłu w kilka sekund.
Nie będzie czym się chwalić w kantynie - jeden z bardzo niewielu przypadków, gdy piraci przejęli konwój chroniony i to przez wojsko… No tak, ale istniały ważniejsze rzeczy w życiu niż darmowe piwo w kantynie, na przykład możliwość doczłapania się do owej kantyny o własnych siłach i brak konieczności picia piwa przez rurkę.
W międzyczasie pierwsza z pirackich sfor weszła w zasięg ognia moich prob. Trzeba było podjąć decyzję.
- Zalecany odwrót, informacja o miejscu i siłach przeciwnika przekazana do statku dowodzenia – słodziutkim głosem poinformowała Dafne, a odpowiednie cyferki migały miarowo przed oczyma.
I tak misja „standardowa” przekształciła się w misję „niestandardową”, to znaczy w odwrót. Niedobrze będzie to wyglądać w aktach, ale cóż, takie życie.
- Wycofać się do statku bazy, natychmiastowy skok w nadprzestrzeń.
- Wykryte pociski, prędkość 65%, brak możliwości uniku… Drony numer 3 i 5 zniszczone!
- Przygotowanie do skoku w nadprzestrzeń, czas 12 sekund.
- Drona numer 1 uszkodzona! – nawet syntetyczny głos Dafne zdawał się być zabarwiony nutką niedowierzania.
- Co jest cholera?!
Przecież była niepisana umowa – nie strzelamy do siebie! Wycofywałem się, dostali to czego chcieli, ale wszystko wskazywało na to, że chcieli sobie dorzucić premię w postaci moich dron. Bardzo źle będzie to wyglądać w aktach!
Tego nie było w planach.
- Drona 1 zniszczona!
- Drony 2 i 6 uszkodzone!
- Bezpośrednie trafienia! Przebicie osłon i pancerza!
Co jest!? Czyżby moja skóra też miała się stać premią!?
- Coś poszło zdecydowanie nie tak!
Było jeszcze parę komunikatów informujących że wszystkie moje drony zostały zniszczone, a kolejne o fakcie, że okręcik, w którym siedziałem, mocno obrywał na skutek morderczego ostrzału z fregat wspomaganych działalnością sfor przeciwnika.
I to właśnie był ostatni etap „rutynowej” misji, która zakończyła się w sposób „niedopuszczalny”.
- Uszkodzenie reaktora, awaryjny skok w nadprzestrzeń.
- Uszkodzone systemy łączności.
- Skok do miejsca docelowego niemożliwy!
- Wyliczanie alternatywnego miejsca docelowego. Czas 3 sekundy.
- Uszkodzenie głównego obwodu zasilania, przełączenie na system awaryjny.
- Alternatywne miejsce docelowe obliczone. Procedura ratunkowa.
- Aktywowanie trybu awaryjnego.
Sporo informacji w dość krótkim czasie, a potem totalny ich brak. Gdy nadal próbowałem analizować nawał niezbyt optymistycznych informacji, wokół nastała ciemność!
Komputery statku dostosowując się do ostatniego polecenia Dafne, wyłączyły sferę panoramiczną wokół mojego fotela. Ciemność zastąpiły kolorowe projekcje przestrzeni wokół, wzbogacone o bezużyteczne w aktualnym momencie piktogramy i dane taktyczne.
Tylko na położonym u mych stóp panelu awaryjnym tańczyły światełka i świecił mały ekranik na którym pojawiła się dość lakoniczna informacja:
„Skok do alternatywnego punktu docelowego w toku.
Systemy pokładowe sprawne w 32%.
Priorytet – podtrzymywanie życia.”
- Dafne, gdzie lecimy?
Cisza… To znaczy że systemy „komunikacji werbalnej” znalazły się wśród tych 2/3 które nie przetrwały spotkania z systemami uzbrojenia fregat klasy Naga.
To część 1, jest i część 2 ale wyszła mi z tego "podróż Cruzoe" wieć nie wiem co z tym będzie...
Jak zwykle proszę o komentarze
---------------
- Coś poszło nie tak, coś poszło zdecydowanie „nie tak”!!!
Sprzęt wart miliardy, miesiące szkoleń, lata nudnej służby a teraz takie bagno…
- Coś definitywnie poszło „nie tak”.
Mówienie do siebie to ponoć cecha ludzi z problemami, które rozwiązują przeważnie dobrze opłacani specjaliści wykonujący profesję kojarzoną z bardzo wygodną kozetką. To znaczy bardzo wygodnie jest tylko u tych dobrze opłacanych.
Jeśli jednak lata się w kosmosie, człowiek i tak gada tylko z komputerem, który odpowiada, no i ma niezły żeński głos. Jakiś inny, dobrze opłacany specjalista wykoncypował, że komputery powinny mówić głosem płci przeciwnej niż człowiek, którego zmusza się do gadania z nimi przez długie dni misji. Tyle że „ona”, czyli Dafne (imię jak z marnego melodramatu, ale gdy je wymyśliłem, wydawało się być nad wyraz właściwe), od kilku godzin nie powiedziała ani słowa.
No tak, wszystko zaczęło się, no i skończyło, jeśli stan aktualny miałby utrzymać się znacznie dłużej, parę godzin temu. Dość nieprecyzyjne określenie zważywszy na fakt, że wokół było kilka ton sprzętu potrafiącego odmierzyć każdą milionową nanosekundy. Ale najwyraźniej od tychże paru godzin znaczna część tego sprzętu nie była w stanie nic zmierzyć.
Te kilka godzin temu skończyła się „rutynowa misja ochrony transportu”, rozpoczęła się „standardowa misja zwalczania wrogich jednostek”, która potem dość szybko przekształciła się w „niestandardową misję odwrotu” by zakończyć się „niedopuszczalnym fiaskiem operacji”.
Rutynowa misja ochrony transportu, jak sama nazwa wskazuje, polega na pilnowaniu jakiegoś transportu. Tam gdzie pojawia się dużo niekontrolowanej przestrzeni, w połączeniu z wartościowym towarem, zawsze znajdzie się kilku mniej lub bardziej zorganizowanych cwaniaczków, którzy zadbają o to, by w imię odwiecznych praw fizyki towar nie zginął tylko zmienił właściciela. A w kosmosie - i przestrzeni i cwaniaczków jest w nadmiarze. Normalna rutyna polegała na tym, że każdy przewoźnik dość rozsądny od urodzenia, nauczony doświadczeniem własnym lub innych, który wynajmował ochronę w prywatnej korporacji lub w wojsku, mógł spać spokojnie. Potencjalni „interesanci” po stwierdzeniu, że frachtowce są chronione, oddalał się w sposób zorganizowany w sobie tylko znanym kierunku. W końcu chodziło o towar a nie o odstrzeliwanie sobie nawzajem różnych części ciała.
Istniała nawet dość prawdopodobna teoria mówiąca o tym, że to niektóre korporacje, oferujące usługi ochrony, w ramach akcji marketingowych urządzały rajdy na niechronione transporty, aby zachęcić potencjalnych klientów do rozpatrzenia swych niezwykle korzystnych ofert. Oczywiście wojska to nie dotyczyło, a przynajmniej ja oficjalnie o tego typu akcjach nie słyszałem, a informacje nieoficjalne pochodziły z dość podejrzanych źródeł, poznanych w podejrzanych barach i innych przybytkach o wątpliwej reputacji.
Nawet jeżeli ktoś nie wynajął ochrony, mógł też spać w miarę spokojnie. Częstotliwość ataków nie była zatrważająca, powiedzmy 1 transport na 100, do tego zdarzały się one wówczas, gdy transport zawierał wartościowy towar - i to na tyle, aby wszyscy, którzy cokolwiek o nim wiedzieli, ustawili się w kolejkach po odbiór wynagrodzenia za stosowne informacje. Zresztą tylko naprawdę ograniczeni przewoźnicy ani nie wynajmowali ochrony ani nie ubezpieczali towaru.
Pod tym względem ta misja nie różniła się zasadniczo od innych, może nieco niepokojące było przydzielenie aż 6 bezzałogowych dron do sfory, a nie jak zwykle tylko 3, ale to zdarzało się już wcześniej i świadczyło tylko o tym, że najemca albo dobrze zapłacił albo miał znajomości w dowództwie. Niezależnie od przyczyn świadczyło to też niezbicie o wartości ochranianego towaru. Ale do teraz (minus kilka nadmienionych wcześniej godzin) tak silna ochrona zapewniała bezpieczeństwo zarówno zawartości ładowni jak i samemu ochroniarzowi, w tym wypadku mnie.
Tym razem jednak rutynowa misja przekształciła się w misję standardową, czyli „standardowe zwalczanie wrogich jednostek”. Przez 6 lat służby, nigdy, żadna moja misja nie rozwinęła się do tego stadium. Takie operacje miały jednak miejsce i nie było w tym nic nadzwyczajnego, po prostu miałem szczęście. Zanosiło się nawet na pewnego rodzaju nobilitację, w końcu tylko maleńki procent żyjących pilotów wojskowych brał udział w jakiejkolwiek walce, potem człowiek stawał się weteranem mogącym liczyć na darmowe piwo w kantynie.
Gdy pierwsza sfora piratów (to znaczy wówczas jeszcze nie wiedziałem że będzie trzeba je numerować) zamiast oddalić się w sposób zorganizowany, zmieniła kurs i zaczęła się zbliżać, nawet mi się to spodobało. Goście mieli dużo starszy sprzęt, czyli nie mieli większych szans. Ale chwilę później przyrządy zauważyły sfory numer 2 i 3, a potem kolejne trzy. A to oznaczało już poważne problemy – w końcu różnica w jakości nie była aż tak wielka. W sumie owe problemy nieco stłumiły moje zdziwienie spowodowane rozwojem sytuacji - to nie tak powinno się potoczyć. Może gdybym od razu zdał sobie sprawę z tego, że coś „jest zdecydowanie nie tak”, nie miałbym teraz takich problemów. Zdziwienie, które jeszcze przybrało na sile, gdy Dafne zakomunikowała, że namierzyła 2 kolejne obiekty, tym razem określone szumnym mianem „okrętu”. Określenie jak najbardziej pasujące do fregat klasy Naga, które pojawiły się w pobliżu transportu. Sześć sfor i 2 fregaty, nawet jeśli nie lśniły nowością i nie były w takim stopniu wypchane techniką, jak najnowszy wojskowy sprzęt, to było o wiele za wiele. Gdybym próbował obliczyć swoje szanse, zajęło by mi to sporo czasu. Dafne przekalkulowała wszystko w ułamku sekundy i oświadczyła:
- Odległość 9 sekund, Prędkość 27% i rośnie. Stosunek sił 1:12, brak możliwości nawiązania równoważnej walki. Zalecany odwrót.
Dość rozsądne wyjście przy założeniu że każda z fregat, mimo że przestarzała, mogła przerobić mnie na chmurę pyłu w kilka sekund.
Nie będzie czym się chwalić w kantynie - jeden z bardzo niewielu przypadków, gdy piraci przejęli konwój chroniony i to przez wojsko… No tak, ale istniały ważniejsze rzeczy w życiu niż darmowe piwo w kantynie, na przykład możliwość doczłapania się do owej kantyny o własnych siłach i brak konieczności picia piwa przez rurkę.
W międzyczasie pierwsza z pirackich sfor weszła w zasięg ognia moich prob. Trzeba było podjąć decyzję.
- Zalecany odwrót, informacja o miejscu i siłach przeciwnika przekazana do statku dowodzenia – słodziutkim głosem poinformowała Dafne, a odpowiednie cyferki migały miarowo przed oczyma.
I tak misja „standardowa” przekształciła się w misję „niestandardową”, to znaczy w odwrót. Niedobrze będzie to wyglądać w aktach, ale cóż, takie życie.
- Wycofać się do statku bazy, natychmiastowy skok w nadprzestrzeń.
- Wykryte pociski, prędkość 65%, brak możliwości uniku… Drony numer 3 i 5 zniszczone!
- Przygotowanie do skoku w nadprzestrzeń, czas 12 sekund.
- Drona numer 1 uszkodzona! – nawet syntetyczny głos Dafne zdawał się być zabarwiony nutką niedowierzania.
- Co jest cholera?!
Przecież była niepisana umowa – nie strzelamy do siebie! Wycofywałem się, dostali to czego chcieli, ale wszystko wskazywało na to, że chcieli sobie dorzucić premię w postaci moich dron. Bardzo źle będzie to wyglądać w aktach!
Tego nie było w planach.
- Drona 1 zniszczona!
- Drony 2 i 6 uszkodzone!
- Bezpośrednie trafienia! Przebicie osłon i pancerza!
Co jest!? Czyżby moja skóra też miała się stać premią!?
- Coś poszło zdecydowanie nie tak!
Było jeszcze parę komunikatów informujących że wszystkie moje drony zostały zniszczone, a kolejne o fakcie, że okręcik, w którym siedziałem, mocno obrywał na skutek morderczego ostrzału z fregat wspomaganych działalnością sfor przeciwnika.
I to właśnie był ostatni etap „rutynowej” misji, która zakończyła się w sposób „niedopuszczalny”.
- Uszkodzenie reaktora, awaryjny skok w nadprzestrzeń.
- Uszkodzone systemy łączności.
- Skok do miejsca docelowego niemożliwy!
- Wyliczanie alternatywnego miejsca docelowego. Czas 3 sekundy.
- Uszkodzenie głównego obwodu zasilania, przełączenie na system awaryjny.
- Alternatywne miejsce docelowe obliczone. Procedura ratunkowa.
- Aktywowanie trybu awaryjnego.
Sporo informacji w dość krótkim czasie, a potem totalny ich brak. Gdy nadal próbowałem analizować nawał niezbyt optymistycznych informacji, wokół nastała ciemność!
Komputery statku dostosowując się do ostatniego polecenia Dafne, wyłączyły sferę panoramiczną wokół mojego fotela. Ciemność zastąpiły kolorowe projekcje przestrzeni wokół, wzbogacone o bezużyteczne w aktualnym momencie piktogramy i dane taktyczne.
Tylko na położonym u mych stóp panelu awaryjnym tańczyły światełka i świecił mały ekranik na którym pojawiła się dość lakoniczna informacja:
„Skok do alternatywnego punktu docelowego w toku.
Systemy pokładowe sprawne w 32%.
Priorytet – podtrzymywanie życia.”
- Dafne, gdzie lecimy?
Cisza… To znaczy że systemy „komunikacji werbalnej” znalazły się wśród tych 2/3 które nie przetrwały spotkania z systemami uzbrojenia fregat klasy Naga.