04-10-2010, 21:00
- Wyłaź, Nekro! Nie mam całego życia na czekanie! Ile jeszcze bomb mam wyprodukować, co? Ile jeszcze katastrof spowodować? Wyłaź, kurwa! Przecież tak wyraziście proklamowałeś sprawiedliwość, to musiałeś się liczyć z tym, że i ciebie ona spotka!
Cisza.
- Wyłaź, KURWA!
Targał mną bezlitosny gniew. Oplułem się, krzycząc znowu, choć wyszedł z tego nieartykułowany ryk. Powstrzymałem się jednak przed wystrzałem, ciągle licząc na to, że Nekro będzie pierwszą Śmiercią, która poprosi o darowanie życia.
- Nekro, tchórzu!
Ściana muru św. Andrzeja rozsypała się w gruz. Waliłem na oślep, w dawno powstałą wyrwę po wybuchu. Przestałem, gdy poczułem jak turbina pode mną się przegrzewa. Pył rozwiewał się chwilę, ignorowałem go, nawet gdy wgryzał mi się w nozdrza. Wciąż, przez termowizjer w półhełmie, patrzyłem na starą stację automatów, rozsypującą się w gruzy pod ostrzałem emitera.
- NEK…
Zamilkłem w pół krzyku, słysząc jakiś rumor za sobą. Odwróciłem głowę i przez wizjer dostrzegłem Beetla szykującego się do skoku. Odruchowo szarpnąłem działem w bok, nie spuszczając wzroku z czerwonych świateł na masywnie obudowanej głowie kurczącego się robota.
I tak wiedziałem, że nie zdążę.
Nagle ogłuszający ryk, wprawiający w wibrację działo, mnie i setki odłamków z rozsypujących się budynków.
Beetle oparł się mocniej na przednich odnóżach, które trzymał wcześniej jak gardę, jak tarcze przy bokach masywnego korpusu, w którym uchwyciłem te same, czerwone światła wyznaczające miejsce silnika. Gdy skoczył, mignął mi tylko błękitem aparator z antymaterią. Robot zawisł na chwilę w powietrzu, przysłaniając odległe słońce.
Nim wylądował, uskoczyłem w bok…
* * *
Wydrapałem ostatnią kreskę na ścianie. Policzyłem wszystkie, jeżdżąc palcami po wcięciach. Trochę to trwało, bo i kresek było sporo.
Coś koło tysiąca.
Aż trudno mi było uwierzyć, że to już dziś. Że dziś to już ta ostatnia.
Sięgnąłem po zbiór wierszy Mickiewicza, Słowackiego i Norwida. Poczytałem parę, dla rozluźnienia. Powtórzyłem je szeptem, jakby chcąc wryć w pamięć jeszcze głębiej niż do tej pory. Po prawdzie też delektowałem się nimi. Dodawały otuchy. Pozwalały wierzyć, że kiedyś zobaczę polskie godło, tak sprofanowane przez kraje okupantów.
Wstałem, przeżegnałem się i zszedłem na dół. Drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie, motory dopchały je między gumy. Idąc, wyklikałem na ścianie parę poleceń, od tak, by coś zrobić z rękoma, bo drżały mi strasznie. Bałem się chwycić szklankę, wierząc, że ją rozbiję, bądź wszystko wyleję. Udało mi się jednak wypić nieco Mitu. Ożywczy płyn orzeźwił mnie od wewnątrz. Spojrzałem po domu nieco przytomniej. Przeszedłem do kuchni i bez słowa wyściskałem mamę.
- Już? – zapytała.
Pogładziłem jej rude kędziory gestem kochającego dziecka. Chciała mnie objąć, ale miała ręce ubrudzone ciastem.
- Idę, idę.
- No to powodzenia synku, wracaj szybko.
Zrobiłem głębszy oddech, uśmiechnąłem się na siłę i wycofałem do przedpokoju. Tam postałem chwilę, później zapiąłem buty i łyknąłem środki na ból głowy. Czułem, że będę miał pieruńską migrenę.
Gdy wracałem było zimno. Pakunek, który dostałem na Matrybie, prawie przymarzł mi do kurtki. Szkliwo świadectwa raz po raz błyskało zielenią jakiegoś niechcący wciśniętego przycisku. Wszystko przez mój strach, że ręce odmówią mi posłuszeństwa i dokument rypnie na skutą lodem ziemię, rozbryzgując się na maleńkie odłamki.
A okupanci nie wydawali tak łatwo następnych kopii.
Pieprzone sknery.
Zachwiało mną trzy razy. Wymiotować zachciało mi się dopiero przy ostatniej utracie równowagi, gdy buty aż nad wyraz mocno przywołały mnie do pionu. Wtedy już darowałem sobie nawet wyłączanie stabilizatorów. Do domu wróciłem jak na rakietach śnieżnych.
Ale wróciłem. Powoli oswajając się z myślą, że już dziś się z niego wyniosę.
To było straszne uczucie – duma z zaliczenia szkoły pomieszana z rodzącą się tęsknotą za rodziną. Nienawidziłem tego uczucia już wtedy. A przez następne lata pielęgnowałem ową nienawiść z przesadną delikatnością.
Wiatr dął z północy. A ja, brocząc po kolana w śniegu okrążyłem dom, raz i drugi chłonąc wszystko co było do zobaczenia. Dopiero czując jak szczękam zębami, stanąłem przed drzwiami. I stałem tak kwadrans, bojąc się wejść.
W końcu same się otworzyły. Vestor, mój brat, zaprosił mnie do środka gestem ręki, objął bez słowa i wprowadził do salonu. Tam czekała na mnie Bożena, jego dziewczyna, w dużych okularach, z czarnymi włosami na ramionach. Ładna, piękna jak zwykle.
Uśmiechnąłem się mimowolnie.
Vestor wyczuł wszystko – jak na bliźniaka zastało – i pokiwał tylko głową.
- I jak? – zapytał po chwili. Delikatnym ruchem podałem mu świadectwo. – Aleś to zmroził, Sou.
- Ssttraszny wiatr z północy wieje – rzuciłem tylko, łypiąc wzrokiem na Bożenę.
- Mhm – skomentował Vestor. Wczytał się w oceny. Z każdym stopniem szerzej otwierał oczy. – Kurna, Soutar! Ja pierdziele! Ja cię chrzanie!
- Co jest, kochanie? – Bożenka wyrwała mu świadectwo z rąk tak gwałtownie, że prawie zawału dostałem. – O Boże!
- Sou, to jest najlepszy wynik w historii całego działu! Tfu, co ja gadam, całej szkoły!
Uśmiechnąłem się tylko. Smutno jakoś. Na siłę.
- Pójdę się spakować…
Momentalnie spoważnieli. Właściwie rzecz biorąc, zmizernieli.
- Pomogę ci – zaoferował się Vestor.
Razem weszliśmy na górę. Wyciągając walizkę spod łóżka, czułem jak drżą mi ręce. Zdołałem włożyć do niej tylko bieliznę i parę koszulek, gdy spodnie, trzymane przeze mnie, wylądowały na podłodze. Usiadłem delikatnie na łóżku i schowałem twarz w dłoniach. Vest podszedł po chwili i przysiadł obok. Nic więcej. Ważne że był.
Rozmawialiśmy tak. Nie patrząc na siebie, nie mówiąc nic.
Jak to bliźniacy – mogliśmy. Bo i było o czym rozmawiać.
- Dasz sobie radę – mówił Vestor, szturchając mnie w ramię i uśmiechając się łobuzersko.
Starałem się odpowiedzieć mu podobnym gestem. Nie mogłem.
Rozejrzałem się po peronie, mrużąc oczy by dojrzeć szczegóły skryte w półmroku. Dojrzałem parę rozwieszonych lamp, zakrytych już pajęczą siecią, tak jak ta świecąca nad nami. Zresztą jedyna, która działała.
Z boku, za schodami, znajdowało się wejście do maszynowni. Bóg jeden wie ile osób tam siedziało. Dopuszczałem do siebie myśl, że nawet nikt. Przynajmniej nikogo nie było widać, ani przy wejściu, ani za szybą metalowych drzwi.
- Wierzysz, że przyjedzie dziś? – zapytałem, chcąc przerwać nieprzyjemną ciszę.
- Nie.
Patrzył gdzieś w bok, całkiem poważny.
- Wiesz – podjął. – To jak rosyjska ruletka. Tylko, że kula jest ratunkiem, a miejsc na naboje aż trzysta sześćdziesiąt pięć. Utrafienie tego jest cudem. Utrafienie dnia, w którym pociąg tutaj przyjedzie, z jego popieprzonym rozkładem, jest chyba nawet trudniejsze.
- Pocieszasz mnie.
W mig zrozumiał o co mi chodzi. Spojrzał i rzucił przepraszającym tonem:
- Przecież nie musisz tutaj mieszkać. To dwie ulice od nas.
- Ehe…
Obejrzałem się do tyłu, ku wejściu, chcąc dojrzeć jakieś ludzkie sylwetki. Na zewnątrz zobaczyłem tylko łopoczące na wietrze ściany namiotu, który ktoś tutaj rozbił chyba nawet przed latem.
Wiedziałem przynajmniej, że nie byłem sam. Wychylając się w bok, mogłem zaryzykować stwierdzenie, że ludzi takich jak ja było naprawdę sporo. Ujrzałem kilkanaście sylwetek, skotłowanych przy ognisku, ogrzewających się nawzajem – jednocześnie tak samo spragnionych sukcesu, wolności, mających zgody, paszporty, identy. Wszystkie te osoby chciały wydostać się z wyspy. I wszystkie miały jedną jedyną możliwość – pociąg. A na niego trzeba było czekać. Czasem cały rok. Czasem dwa lata.
W ten sposób administracja pokazała jak głęboko ma nas w swoich odświętnych zadach. Wysyłane od lat skargi i zażalenia w żaden sposób nie pomagały. Szybko też tutejsi ludzie przyjęli do wiadomości, że muszą się przystosować. Wobec tego zatrudniono kilkoro ludzi jako obsługę dworca i płacono im z pieniędzy samorządu. Niedługo później owi pracownicy wybrali się w głąb tunelu i daleko, daleko założyli czujniki, które ostrzegać miały oczekujących na przylot pociągu…
Spojrzałem na głośniki, licząc na to, że rozbrzmi syrena. W oczekiwaniu przygryzłem wargi.
Nic.
Niestety przeczucia często okazują się pustą nadzieją.
Vestor drapał się w dłoń.
- Nie lubię twojej ręki – rzuciłem, nie patrząc w jego stronę.
- Ja też nie – odpowiedział.
Otworzyłem usta by zmitygować się i powiedzieć, że cieszę się z jego pełnej sprawności. Że wciąż czuję się winny… Machnął ręką. Mój szósty zmysł przesłał krótką wiadomość, która wywołała drżenie na całym ciele. Przymknąłem oczy, uspokoiłem się głębszym oddechem.
Vestor spojrzał. Raz. Wiedziałem, że wyczuł.
Nagle powiew. Zamarłem nie wiedząc co się dzieje. I huk, opętańczy ryk syreny. Zatkałem uszy, zagryzłem zęby. Trwałem tak chwilę, nawet gdy wszystko ucichło, bo w uszach wciąż brzmiał mi pisk.
Wtedy, zupełnie niespodziewanie Vestor odciągnął mnie w tył. Uczepiłem się bagaży i nagle pojąłem o co mu chodzi. Rzuciliśmy się w stronę barierek. Ledwie zdążyłem chwycić je oburącz.
Powietrze łupnęło, potężny powiew niemal ściął nas z nóg. Zassało nas, nie mogłem złapać oddechu.
Jebane tunele próżniowe.
Pociąg pojawił się z nikąd. Gdy odwróciłem się, właśnie stawał, powoli, majestatycznie. Widziałem lokomotywę, z dwoma światłami po prawej stronie i jednym po lewej, tuż pod kabiną maszynisty. Opływowy kształt maszyny zachwycał swoją gracją. Wszystko było dokładnie dopracowane, poziom wagonów i lokomotywy – identyczny. Jedyne czego mi brakowało to okna. Zamiast nich jakieś pancerne lustra weneckie. A to po to by ludziom nic się nie stało przy prędkości ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę.
Całości nawet nie psuło czarne koło po bokach lokomotywy. Vestor jednak parsknął gniewnie widząc godło okupanta.
Podeszliśmy razem pod próg. Spojrzeliśmy i bez słowa padliśmy sobie w ramiona. Na chwilę opletliśmy się mocno. Chyba coś mówiłem, nie pamiętałem tego później. Mój starszy brat starł łzę z policzka i kazał mi iść. Za nim kłębili się ludzie, pośpiesznie pakujący w pokrowce części namiotów. Niektórzy nawet się ubierali.
Po chwili włączyli wypychacze. Niepewnie postawiłem krok w pustkę między peronem, a wagonem. Pęd powietrza podniósł mi włosy. Pomógł mi grubszy jegomość, konduktor, warcząc coś w kosmopolitańskim i podtrzymując. Obejrzałem się w tył.
Zobaczyłem tylko wyciągniętą do góry obcą dłoń. Dreszcz targnął moim ciałem.
Chwilę później za mną stali już tylko pasażerowie pociągu.
* * *
Beetle zgniótł działo jak puszkę po coli. Metal pękł pod naporem ogromnego robota. Działo zatrzęsło się, zniekształcone i wypluło z siebie ostatnią falę dźwiękową, tak że gruz i popiół znowu wzleciały w powietrze przysłaniając mi widok.
Rzuciłem się do ucieczki.
Pędziłem jak oszalały. Oplułem się, charcząc jakbym wyrzygiwał płuca. Upadłem. Podniosłem się. Upadłem raz jeszcze, coś strzeliło mi w kolanie, ale pobiegłem. Skręciłem w bok. Jakiś rumor za mną, huk. Gruz posypał się z pobliskiego budynku.
Uliczka. Kurwa, uliczka! Wierzgnąłem czując wstrząsy, coraz bliższe kroki bestialskiej maszyny. Rzuciłem się w zaciemnioną przestrzeń i wylądowałem na brzuchu, obijając sobie łokcie, raniąc twarz. Odczołgałem się w tył. Błysnęły mi tylko czerwone światła, tuż nad błyszczącą delikatnie syntetyczną korą mózgową.
Boże… a ja myślałem, że go wyłączyłem.
Kroki. Oddalały się, ich echo drżało mi w uszach. Trząsłem się na całym ciele, nie mogłem złapać oddechu, jednak wstałem.
Wsparty o ściany, z łzami w oczach poszedłem dalej.
Musiałem uciekać, zanim mój Beetle wykombinuje jak się do mnie dobrać.
* * *
Po wylądowaniu w Xenfurcie przez dwa tygodnie szukałem pracy. Bardzo szybko dowiedziałem się, że świetne świadectwo nie jest receptą na problemy z zatrudnieniem. Zrobiłem wiele kilometrów, aż w końcu przestałem się nim afiszować. Po następnych dniach poszukiwań, zaczynałem już szykować taktykę na następnych potencjalnych pracodawców. Bowiem szybko zorientowałem się, że niezależnie od branży wymagania ogólne są zbliżone. Charaktery szefów również.
Przyjęto mnie na czwartym poziomie, w Caliaris.
Pokochałem tę robotę.
Zajmowałem się badaniami w zakresie aktywności emocjonalnej biorobotów. Mówiono, że osiągam najlepsze rezultaty z działu – jakoś nie chciało mi się wierzyć. Co prawda przychodziły coraz większe premie, jakieś wywiady i te sprawy, ale w ogóle nie zwracałem na to uwagi. Zaślepiony byłem pracą, która jawiła mi się jako spełnienie marzeń chłopaka z prowincji. Koledzy żartowali, że mógłbym pracować za darmo a i tak byłbym zadowolony.
Mieli rację.
Po trzech latach miałem na funduszach takie sumy, że inni musieliby jechać na samych dopalaczach, nie jedząc i nie pijąc nic więcej, by zarobić tyle co ja. Pod okiem brata jednego ze współpracowników zainwestowałem coś w akcje naszej spółki. Jak się okazało całkiem szybko mogłem już awansować, mając udziały rzędu dwudziestu pięciu procent, ale nawet do głowy nie przyszła mi zmiana stanowiska.
Sam tyrałem na swój procent przychodów. A przychody były niesamowite.
Po roku wypuściliśmy na rynek robota domowego, który jako pierwszy zdał podstawowe testy Hettzego. Wykazały one zdolność do empatii, co było ewenementem na skalę światową. Zyski szybko się potroiły.
Illyda trwała jakieś dwa następne lata. Po cichu szykowałem coś wielkiego. Aż…
- Cześć, Soutar – przywitał mnie Vestor, stając w moim domowym generatorze holograficznym.
Wtedy, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, dosłownie mnie zamurowało.
- Vestor?
Brat zaśmiał się szczerze i zszedł z podestu, mierząc mnie przenikliwym wzrokiem dwóch zielonych oczu.
- Zawrzyj gębę, śmiesznie wyglądasz, gdy ją tak rozdziawiasz.
Nie docierało do mnie to co mówił. Powoli wstałem od biurka zaścielonego pięcioma wyświetlaczami z przeróżnistymi planami robotów.
- Macie holowizor? – wypaliłem.
- Niedawno nam podłączyli.
Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Złapałem się za głowę i podszedłem do niego.
- Nie wierzę – bąknąłem.
- Uwierz.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Nagle mrugnąłem parę razy, jakbym ocknął się z omdlenia i wskazałem dłonią kanapę.
- Siadaj. Mitu, Kwalty?
- Nie, dzięki, raczej nic nie wypije. Rozumiesz, pusta przestrzeń i te sprawy.
Zarumieniłem się rozumiejąc swoją gafę.
- No tak. Jakoś nie chcę mi się uwierzyć, że jesteś hologramem. Nawet nie wiem skąd masz mój ident. Ale siadaj, siadaj.
- Ident mam z bazy obsługowej. Wystarczyło pokazać koligacje rodzinne i dali bez mrugnięcia okiem. Zresztą, czego innego spodziewać się po robotach.
Zaśmiałem się cicho i sięgnąłem po wiśnie w szklanej misie.
- Zrób sobie Mitu, Sou. Marnie wyglądasz – mruknął po chwili Vestor.
- Nie pieprz, nie pieprz. Lepiej opowiadaj co słychać na wyspie. Aż się we mnie gotuje.
Uśmiechnął się. Błysnęły zęby.
- Wyobraź sobie, mój drogi braciszku, że ostatnio wpadł do nas prokurator. Ponoć jakiś pierdołek szuka, poszlak w związku z tą Aferą Montmiller… Słyszałeś, pewnie?
- Jasne.
Kto nie słyszał.
- No i ten prokuratorek, wyobraź sobie, sprowadził własną, prywatną linię na wyspę. Pociąg co prawda stoi na peronie i nie ma zamiaru ruszyć, ale pewnym jest, że jakby co zabierze też parę ludzi. A poprzedni był jakieś dwa miesiące temu…
Zakrztusiłem się przegryzaną wiśnią.
- Gadasz…
- Nie. Pierwszy raz w historii może być tak, że zjawi się trzy razy w roku. Nawet sobie nie wyobrażam co teraz dzieje się przy dworcu. Nie wychodzimy z rodziną od trzech dni z domu, bo aż strach, tak się ludzie żrą o miejsca przy peronie. Nawet najlepsi znajomi. Choćby Pafgis i Reberon.
- Przecież to papużki nierozłączki z Matryby.
Vestor wzruszył ramionami.
- Widać już nie.
Pokręciłem głową i dłonią nakazałem mu kontynuować.
- W każdym razie prócz zatargów nie doszło do tej pory do poważniejszych incydentów. Chyba, że wliczyć w to śmierć Hooba, ale to nie związane ze sprawą.
- Hoob nie żyje?!
- Ano nie. – Odetchnął głębiej. – Ja już się pogodziłem…
Milczeliśmy chwilę.
- …Uczył mnie przez pół roku. Zabierał na praktyki do opuszczonej lokomotywowni. Równy gość z niego był. Chociaż strasznie żył wspomnieniami – powiedziałem drewnianym głosem.
- Co racja to racja. Pochowali go przy uczelni, na tym małym cmentarzyku…
- Pamiętam gdzie.
- No. Na pogrzebie było całkiem sporo ludzi, wiesz? A myślałem, że nikt go nie lubi, a tu proszę. Nawet mój braciszek.
- Dzięki… Pamiętam, jak zabrał mnie na przejażdżkę tym zabytkowym TGV. Boże, jakie to było wolne. Ledwie co rozhulał to do czterystu na godzinę. Ale nie narzekałem. Sama jazda na czymś, co w jakikolwiek sposób przylega do ziemi była dla mnie niesamowita. Zresztą... sam dobrze o tym wiesz. Kto podkradł ci trzy pensje zbierając na pierwszego autobionta? A w końcu i tak kupiłem tego Faltona, cóż to była za maszyna. Myślałem, że wyciągnęli go z muzeum, a Hoob mi wyjechał z wieścią, że były nowością wtedy, kiedy się rodziliśmy. Cud normalnie. – Zaśmialiśmy się obaj, mając tą samą wizję – mnie wsiadającego do Faltona i nie wiedzącego czego dotknąć.
- Pamiętam twoją twarz. Wyglądałeś jak dziecko, któremu popsuto ostatnią zabawkę.
- Waliłem pięściami w kierownicę jak popieprzony.
- No, ale przyszedł Hoob i pokazał.
- Taaa… to była moja pierwsza runda wokół wyspy. – Później jeździliśmy tak co tydzień. - Uwierzyłbyś, że to już osiem lat?
Vestor pokręcił głową i poprawił poduszkę pod plecami.
- Ta… Ale opowiadaj co tam u ciebie, jak w pracy.
- Przecież wszystko wiesz.
Pokazał mi język.
- To z uprzejmości, dziadzie.
- Heh… A pamiętasz, jak Hoob zabrał nas do muzeum? Jak włączył tego… no…
- PC-ta.
- No. Boże, aż się przestraszyłem widząc te kanciaste kształty, pikseli od cholery i gry, które w każdym elemencie wołały o pomstę do nieba.
- Nie potrafiłem sobie wtedy wyobrazić, jak ludzie mogli siedzieć przy monitorze i patrzyć się w niego bez ustanku. Przecież to… musiało prowadzić do jakiś schorzeń. Kurna, trzymać łeb cały czas skierowany w jeden kierunek. Jakaś maluteńka, zamknięta przestrzeń, na kilkadziesiąt cali.
- No, ale epoka fraktali i hologramów przyszła nieco później niestety.
- Dla nas stety. Przez to człowiek może praktycznie samemu ulepszać swoje maszyny. Przez to, mogę mieć najlepszą aparaturę na wyspie.
Posłałem mu szelmowski uśmiech.
- A jak tam z Bożenką, łajzo?
- Jak to jak. Nijak.
- Że…?
- Bożenki nie ma. Kopnęła mnie w tyłek. Czekaj, powiedziała coś takiego: ty i te twoje chore pomysły. Idź buduj nowy świat, a nie się pchasz do łóżka, zaspokajać pierwotne instynkty. A najlepiej sobie zwal, chuju, to może będzie w zgodzie z twoją nowoczesną samowystarczalnością.
- Eeee…
- Nieważne. Kobitki tak czasem mają. Zresztą, nie mam czego żałować. Narobiła sobie bachorów z jakimś capem, ma raka płuc, itp. Same kłopoty. Ja za to już się z niej wyleczyłem. Kimś innym.
- Widzę, braciszku, że nie próżnowałeś.
- Heh… mowy nie ma.
- Jak się nazywa?
- Kornelia.
- Ładna?
Przytaknął.
- Tak, że by ci ryj do ziemi opadł i byś sobie nim mieszkanie odkurzył.
- Uuu…
- Nooo, a na Matrybie zanosi się jej na trzeci wynik jak do tej pory.
- Gadasz…
Zaśmiał się.
- Nawet nie śmiem.
- Gratulację, stary.
Wstałem by uścisnąć mu dłoń. Szybko jednak zmitygowałem się i opadłem na siedzenie.
- Chciałbym ją poznać.
- Może. Kiedyś.
Raczej nigdy.
Westchnąłem głośno.
- Wyjaśnij mi tylko, Vest, jakim cudem trzymasz te poduchy.
- Aaa, to bardzo proste. To są przecież moje własne poduchy.
Otworzyłem szeroko oczy. Nagle parsknąłem śmiechem.
- Jestem ślepy… Vest. Vest?
Coś przerwało przekaz. Wstałem by wznowić połączenie. Odzywała się jednak tylko głucha linia. Wystukałem ident bazy. Wyjaśnili mi tam, że nagle zerwało im połączenie z całej wyspy. Zapewniali, że to pewnie awaria systemu i że szybko naprawią.
Nie wierzyłem im ani trochę.
Leciałem tam dwa miesiące. Pełne nadziei, tego płomienia który nie gaśnie i nie parzy. Przesycone strachem i pustą nienawiścią do czegoś, co człowiek nazywał ślepym losem. Nie potrafiłem zliczyć ileż to razy wygrażałem pięścią Bogu, mówiąc: jak to się okaże prawdą, to ty… ty…!
Nie potrafiłem dokończyć.
Może nie było końca.
W każdym razie czułem, że z każdym dniem zbliżało się do mnie widmo czegoś strasznego. Goniło mnie, jak zgubiona świadomość. Moje myśli widziały to wpierw sporadycznie, później coraz częściej. Ta wizja nie dawała mi spokoju.
Szaleństwo. Ogarniało mnie wraz z każdym kilometrem.
Wstyd mi też, że nie potrafię powiedzieć, kiedy mnie dorwało.
Cisza.
- Wyłaź, KURWA!
Targał mną bezlitosny gniew. Oplułem się, krzycząc znowu, choć wyszedł z tego nieartykułowany ryk. Powstrzymałem się jednak przed wystrzałem, ciągle licząc na to, że Nekro będzie pierwszą Śmiercią, która poprosi o darowanie życia.
- Nekro, tchórzu!
Ściana muru św. Andrzeja rozsypała się w gruz. Waliłem na oślep, w dawno powstałą wyrwę po wybuchu. Przestałem, gdy poczułem jak turbina pode mną się przegrzewa. Pył rozwiewał się chwilę, ignorowałem go, nawet gdy wgryzał mi się w nozdrza. Wciąż, przez termowizjer w półhełmie, patrzyłem na starą stację automatów, rozsypującą się w gruzy pod ostrzałem emitera.
- NEK…
Zamilkłem w pół krzyku, słysząc jakiś rumor za sobą. Odwróciłem głowę i przez wizjer dostrzegłem Beetla szykującego się do skoku. Odruchowo szarpnąłem działem w bok, nie spuszczając wzroku z czerwonych świateł na masywnie obudowanej głowie kurczącego się robota.
I tak wiedziałem, że nie zdążę.
Nagle ogłuszający ryk, wprawiający w wibrację działo, mnie i setki odłamków z rozsypujących się budynków.
Beetle oparł się mocniej na przednich odnóżach, które trzymał wcześniej jak gardę, jak tarcze przy bokach masywnego korpusu, w którym uchwyciłem te same, czerwone światła wyznaczające miejsce silnika. Gdy skoczył, mignął mi tylko błękitem aparator z antymaterią. Robot zawisł na chwilę w powietrzu, przysłaniając odległe słońce.
Nim wylądował, uskoczyłem w bok…
* * *
Wydrapałem ostatnią kreskę na ścianie. Policzyłem wszystkie, jeżdżąc palcami po wcięciach. Trochę to trwało, bo i kresek było sporo.
Coś koło tysiąca.
Aż trudno mi było uwierzyć, że to już dziś. Że dziś to już ta ostatnia.
Sięgnąłem po zbiór wierszy Mickiewicza, Słowackiego i Norwida. Poczytałem parę, dla rozluźnienia. Powtórzyłem je szeptem, jakby chcąc wryć w pamięć jeszcze głębiej niż do tej pory. Po prawdzie też delektowałem się nimi. Dodawały otuchy. Pozwalały wierzyć, że kiedyś zobaczę polskie godło, tak sprofanowane przez kraje okupantów.
Wstałem, przeżegnałem się i zszedłem na dół. Drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie, motory dopchały je między gumy. Idąc, wyklikałem na ścianie parę poleceń, od tak, by coś zrobić z rękoma, bo drżały mi strasznie. Bałem się chwycić szklankę, wierząc, że ją rozbiję, bądź wszystko wyleję. Udało mi się jednak wypić nieco Mitu. Ożywczy płyn orzeźwił mnie od wewnątrz. Spojrzałem po domu nieco przytomniej. Przeszedłem do kuchni i bez słowa wyściskałem mamę.
- Już? – zapytała.
Pogładziłem jej rude kędziory gestem kochającego dziecka. Chciała mnie objąć, ale miała ręce ubrudzone ciastem.
- Idę, idę.
- No to powodzenia synku, wracaj szybko.
Zrobiłem głębszy oddech, uśmiechnąłem się na siłę i wycofałem do przedpokoju. Tam postałem chwilę, później zapiąłem buty i łyknąłem środki na ból głowy. Czułem, że będę miał pieruńską migrenę.
Gdy wracałem było zimno. Pakunek, który dostałem na Matrybie, prawie przymarzł mi do kurtki. Szkliwo świadectwa raz po raz błyskało zielenią jakiegoś niechcący wciśniętego przycisku. Wszystko przez mój strach, że ręce odmówią mi posłuszeństwa i dokument rypnie na skutą lodem ziemię, rozbryzgując się na maleńkie odłamki.
A okupanci nie wydawali tak łatwo następnych kopii.
Pieprzone sknery.
Zachwiało mną trzy razy. Wymiotować zachciało mi się dopiero przy ostatniej utracie równowagi, gdy buty aż nad wyraz mocno przywołały mnie do pionu. Wtedy już darowałem sobie nawet wyłączanie stabilizatorów. Do domu wróciłem jak na rakietach śnieżnych.
Ale wróciłem. Powoli oswajając się z myślą, że już dziś się z niego wyniosę.
To było straszne uczucie – duma z zaliczenia szkoły pomieszana z rodzącą się tęsknotą za rodziną. Nienawidziłem tego uczucia już wtedy. A przez następne lata pielęgnowałem ową nienawiść z przesadną delikatnością.
Wiatr dął z północy. A ja, brocząc po kolana w śniegu okrążyłem dom, raz i drugi chłonąc wszystko co było do zobaczenia. Dopiero czując jak szczękam zębami, stanąłem przed drzwiami. I stałem tak kwadrans, bojąc się wejść.
W końcu same się otworzyły. Vestor, mój brat, zaprosił mnie do środka gestem ręki, objął bez słowa i wprowadził do salonu. Tam czekała na mnie Bożena, jego dziewczyna, w dużych okularach, z czarnymi włosami na ramionach. Ładna, piękna jak zwykle.
Uśmiechnąłem się mimowolnie.
Vestor wyczuł wszystko – jak na bliźniaka zastało – i pokiwał tylko głową.
- I jak? – zapytał po chwili. Delikatnym ruchem podałem mu świadectwo. – Aleś to zmroził, Sou.
- Ssttraszny wiatr z północy wieje – rzuciłem tylko, łypiąc wzrokiem na Bożenę.
- Mhm – skomentował Vestor. Wczytał się w oceny. Z każdym stopniem szerzej otwierał oczy. – Kurna, Soutar! Ja pierdziele! Ja cię chrzanie!
- Co jest, kochanie? – Bożenka wyrwała mu świadectwo z rąk tak gwałtownie, że prawie zawału dostałem. – O Boże!
- Sou, to jest najlepszy wynik w historii całego działu! Tfu, co ja gadam, całej szkoły!
Uśmiechnąłem się tylko. Smutno jakoś. Na siłę.
- Pójdę się spakować…
Momentalnie spoważnieli. Właściwie rzecz biorąc, zmizernieli.
- Pomogę ci – zaoferował się Vestor.
Razem weszliśmy na górę. Wyciągając walizkę spod łóżka, czułem jak drżą mi ręce. Zdołałem włożyć do niej tylko bieliznę i parę koszulek, gdy spodnie, trzymane przeze mnie, wylądowały na podłodze. Usiadłem delikatnie na łóżku i schowałem twarz w dłoniach. Vest podszedł po chwili i przysiadł obok. Nic więcej. Ważne że był.
Rozmawialiśmy tak. Nie patrząc na siebie, nie mówiąc nic.
Jak to bliźniacy – mogliśmy. Bo i było o czym rozmawiać.
- Dasz sobie radę – mówił Vestor, szturchając mnie w ramię i uśmiechając się łobuzersko.
Starałem się odpowiedzieć mu podobnym gestem. Nie mogłem.
Rozejrzałem się po peronie, mrużąc oczy by dojrzeć szczegóły skryte w półmroku. Dojrzałem parę rozwieszonych lamp, zakrytych już pajęczą siecią, tak jak ta świecąca nad nami. Zresztą jedyna, która działała.
Z boku, za schodami, znajdowało się wejście do maszynowni. Bóg jeden wie ile osób tam siedziało. Dopuszczałem do siebie myśl, że nawet nikt. Przynajmniej nikogo nie było widać, ani przy wejściu, ani za szybą metalowych drzwi.
- Wierzysz, że przyjedzie dziś? – zapytałem, chcąc przerwać nieprzyjemną ciszę.
- Nie.
Patrzył gdzieś w bok, całkiem poważny.
- Wiesz – podjął. – To jak rosyjska ruletka. Tylko, że kula jest ratunkiem, a miejsc na naboje aż trzysta sześćdziesiąt pięć. Utrafienie tego jest cudem. Utrafienie dnia, w którym pociąg tutaj przyjedzie, z jego popieprzonym rozkładem, jest chyba nawet trudniejsze.
- Pocieszasz mnie.
W mig zrozumiał o co mi chodzi. Spojrzał i rzucił przepraszającym tonem:
- Przecież nie musisz tutaj mieszkać. To dwie ulice od nas.
- Ehe…
Obejrzałem się do tyłu, ku wejściu, chcąc dojrzeć jakieś ludzkie sylwetki. Na zewnątrz zobaczyłem tylko łopoczące na wietrze ściany namiotu, który ktoś tutaj rozbił chyba nawet przed latem.
Wiedziałem przynajmniej, że nie byłem sam. Wychylając się w bok, mogłem zaryzykować stwierdzenie, że ludzi takich jak ja było naprawdę sporo. Ujrzałem kilkanaście sylwetek, skotłowanych przy ognisku, ogrzewających się nawzajem – jednocześnie tak samo spragnionych sukcesu, wolności, mających zgody, paszporty, identy. Wszystkie te osoby chciały wydostać się z wyspy. I wszystkie miały jedną jedyną możliwość – pociąg. A na niego trzeba było czekać. Czasem cały rok. Czasem dwa lata.
W ten sposób administracja pokazała jak głęboko ma nas w swoich odświętnych zadach. Wysyłane od lat skargi i zażalenia w żaden sposób nie pomagały. Szybko też tutejsi ludzie przyjęli do wiadomości, że muszą się przystosować. Wobec tego zatrudniono kilkoro ludzi jako obsługę dworca i płacono im z pieniędzy samorządu. Niedługo później owi pracownicy wybrali się w głąb tunelu i daleko, daleko założyli czujniki, które ostrzegać miały oczekujących na przylot pociągu…
Spojrzałem na głośniki, licząc na to, że rozbrzmi syrena. W oczekiwaniu przygryzłem wargi.
Nic.
Niestety przeczucia często okazują się pustą nadzieją.
Vestor drapał się w dłoń.
- Nie lubię twojej ręki – rzuciłem, nie patrząc w jego stronę.
- Ja też nie – odpowiedział.
Otworzyłem usta by zmitygować się i powiedzieć, że cieszę się z jego pełnej sprawności. Że wciąż czuję się winny… Machnął ręką. Mój szósty zmysł przesłał krótką wiadomość, która wywołała drżenie na całym ciele. Przymknąłem oczy, uspokoiłem się głębszym oddechem.
Vestor spojrzał. Raz. Wiedziałem, że wyczuł.
Nagle powiew. Zamarłem nie wiedząc co się dzieje. I huk, opętańczy ryk syreny. Zatkałem uszy, zagryzłem zęby. Trwałem tak chwilę, nawet gdy wszystko ucichło, bo w uszach wciąż brzmiał mi pisk.
Wtedy, zupełnie niespodziewanie Vestor odciągnął mnie w tył. Uczepiłem się bagaży i nagle pojąłem o co mu chodzi. Rzuciliśmy się w stronę barierek. Ledwie zdążyłem chwycić je oburącz.
Powietrze łupnęło, potężny powiew niemal ściął nas z nóg. Zassało nas, nie mogłem złapać oddechu.
Jebane tunele próżniowe.
Pociąg pojawił się z nikąd. Gdy odwróciłem się, właśnie stawał, powoli, majestatycznie. Widziałem lokomotywę, z dwoma światłami po prawej stronie i jednym po lewej, tuż pod kabiną maszynisty. Opływowy kształt maszyny zachwycał swoją gracją. Wszystko było dokładnie dopracowane, poziom wagonów i lokomotywy – identyczny. Jedyne czego mi brakowało to okna. Zamiast nich jakieś pancerne lustra weneckie. A to po to by ludziom nic się nie stało przy prędkości ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę.
Całości nawet nie psuło czarne koło po bokach lokomotywy. Vestor jednak parsknął gniewnie widząc godło okupanta.
Podeszliśmy razem pod próg. Spojrzeliśmy i bez słowa padliśmy sobie w ramiona. Na chwilę opletliśmy się mocno. Chyba coś mówiłem, nie pamiętałem tego później. Mój starszy brat starł łzę z policzka i kazał mi iść. Za nim kłębili się ludzie, pośpiesznie pakujący w pokrowce części namiotów. Niektórzy nawet się ubierali.
Po chwili włączyli wypychacze. Niepewnie postawiłem krok w pustkę między peronem, a wagonem. Pęd powietrza podniósł mi włosy. Pomógł mi grubszy jegomość, konduktor, warcząc coś w kosmopolitańskim i podtrzymując. Obejrzałem się w tył.
Zobaczyłem tylko wyciągniętą do góry obcą dłoń. Dreszcz targnął moim ciałem.
Chwilę później za mną stali już tylko pasażerowie pociągu.
* * *
Beetle zgniótł działo jak puszkę po coli. Metal pękł pod naporem ogromnego robota. Działo zatrzęsło się, zniekształcone i wypluło z siebie ostatnią falę dźwiękową, tak że gruz i popiół znowu wzleciały w powietrze przysłaniając mi widok.
Rzuciłem się do ucieczki.
Pędziłem jak oszalały. Oplułem się, charcząc jakbym wyrzygiwał płuca. Upadłem. Podniosłem się. Upadłem raz jeszcze, coś strzeliło mi w kolanie, ale pobiegłem. Skręciłem w bok. Jakiś rumor za mną, huk. Gruz posypał się z pobliskiego budynku.
Uliczka. Kurwa, uliczka! Wierzgnąłem czując wstrząsy, coraz bliższe kroki bestialskiej maszyny. Rzuciłem się w zaciemnioną przestrzeń i wylądowałem na brzuchu, obijając sobie łokcie, raniąc twarz. Odczołgałem się w tył. Błysnęły mi tylko czerwone światła, tuż nad błyszczącą delikatnie syntetyczną korą mózgową.
Boże… a ja myślałem, że go wyłączyłem.
Kroki. Oddalały się, ich echo drżało mi w uszach. Trząsłem się na całym ciele, nie mogłem złapać oddechu, jednak wstałem.
Wsparty o ściany, z łzami w oczach poszedłem dalej.
Musiałem uciekać, zanim mój Beetle wykombinuje jak się do mnie dobrać.
* * *
Po wylądowaniu w Xenfurcie przez dwa tygodnie szukałem pracy. Bardzo szybko dowiedziałem się, że świetne świadectwo nie jest receptą na problemy z zatrudnieniem. Zrobiłem wiele kilometrów, aż w końcu przestałem się nim afiszować. Po następnych dniach poszukiwań, zaczynałem już szykować taktykę na następnych potencjalnych pracodawców. Bowiem szybko zorientowałem się, że niezależnie od branży wymagania ogólne są zbliżone. Charaktery szefów również.
Przyjęto mnie na czwartym poziomie, w Caliaris.
Pokochałem tę robotę.
Zajmowałem się badaniami w zakresie aktywności emocjonalnej biorobotów. Mówiono, że osiągam najlepsze rezultaty z działu – jakoś nie chciało mi się wierzyć. Co prawda przychodziły coraz większe premie, jakieś wywiady i te sprawy, ale w ogóle nie zwracałem na to uwagi. Zaślepiony byłem pracą, która jawiła mi się jako spełnienie marzeń chłopaka z prowincji. Koledzy żartowali, że mógłbym pracować za darmo a i tak byłbym zadowolony.
Mieli rację.
Po trzech latach miałem na funduszach takie sumy, że inni musieliby jechać na samych dopalaczach, nie jedząc i nie pijąc nic więcej, by zarobić tyle co ja. Pod okiem brata jednego ze współpracowników zainwestowałem coś w akcje naszej spółki. Jak się okazało całkiem szybko mogłem już awansować, mając udziały rzędu dwudziestu pięciu procent, ale nawet do głowy nie przyszła mi zmiana stanowiska.
Sam tyrałem na swój procent przychodów. A przychody były niesamowite.
Po roku wypuściliśmy na rynek robota domowego, który jako pierwszy zdał podstawowe testy Hettzego. Wykazały one zdolność do empatii, co było ewenementem na skalę światową. Zyski szybko się potroiły.
Illyda trwała jakieś dwa następne lata. Po cichu szykowałem coś wielkiego. Aż…
- Cześć, Soutar – przywitał mnie Vestor, stając w moim domowym generatorze holograficznym.
Wtedy, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, dosłownie mnie zamurowało.
- Vestor?
Brat zaśmiał się szczerze i zszedł z podestu, mierząc mnie przenikliwym wzrokiem dwóch zielonych oczu.
- Zawrzyj gębę, śmiesznie wyglądasz, gdy ją tak rozdziawiasz.
Nie docierało do mnie to co mówił. Powoli wstałem od biurka zaścielonego pięcioma wyświetlaczami z przeróżnistymi planami robotów.
- Macie holowizor? – wypaliłem.
- Niedawno nam podłączyli.
Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Złapałem się za głowę i podszedłem do niego.
- Nie wierzę – bąknąłem.
- Uwierz.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Nagle mrugnąłem parę razy, jakbym ocknął się z omdlenia i wskazałem dłonią kanapę.
- Siadaj. Mitu, Kwalty?
- Nie, dzięki, raczej nic nie wypije. Rozumiesz, pusta przestrzeń i te sprawy.
Zarumieniłem się rozumiejąc swoją gafę.
- No tak. Jakoś nie chcę mi się uwierzyć, że jesteś hologramem. Nawet nie wiem skąd masz mój ident. Ale siadaj, siadaj.
- Ident mam z bazy obsługowej. Wystarczyło pokazać koligacje rodzinne i dali bez mrugnięcia okiem. Zresztą, czego innego spodziewać się po robotach.
Zaśmiałem się cicho i sięgnąłem po wiśnie w szklanej misie.
- Zrób sobie Mitu, Sou. Marnie wyglądasz – mruknął po chwili Vestor.
- Nie pieprz, nie pieprz. Lepiej opowiadaj co słychać na wyspie. Aż się we mnie gotuje.
Uśmiechnął się. Błysnęły zęby.
- Wyobraź sobie, mój drogi braciszku, że ostatnio wpadł do nas prokurator. Ponoć jakiś pierdołek szuka, poszlak w związku z tą Aferą Montmiller… Słyszałeś, pewnie?
- Jasne.
Kto nie słyszał.
- No i ten prokuratorek, wyobraź sobie, sprowadził własną, prywatną linię na wyspę. Pociąg co prawda stoi na peronie i nie ma zamiaru ruszyć, ale pewnym jest, że jakby co zabierze też parę ludzi. A poprzedni był jakieś dwa miesiące temu…
Zakrztusiłem się przegryzaną wiśnią.
- Gadasz…
- Nie. Pierwszy raz w historii może być tak, że zjawi się trzy razy w roku. Nawet sobie nie wyobrażam co teraz dzieje się przy dworcu. Nie wychodzimy z rodziną od trzech dni z domu, bo aż strach, tak się ludzie żrą o miejsca przy peronie. Nawet najlepsi znajomi. Choćby Pafgis i Reberon.
- Przecież to papużki nierozłączki z Matryby.
Vestor wzruszył ramionami.
- Widać już nie.
Pokręciłem głową i dłonią nakazałem mu kontynuować.
- W każdym razie prócz zatargów nie doszło do tej pory do poważniejszych incydentów. Chyba, że wliczyć w to śmierć Hooba, ale to nie związane ze sprawą.
- Hoob nie żyje?!
- Ano nie. – Odetchnął głębiej. – Ja już się pogodziłem…
Milczeliśmy chwilę.
- …Uczył mnie przez pół roku. Zabierał na praktyki do opuszczonej lokomotywowni. Równy gość z niego był. Chociaż strasznie żył wspomnieniami – powiedziałem drewnianym głosem.
- Co racja to racja. Pochowali go przy uczelni, na tym małym cmentarzyku…
- Pamiętam gdzie.
- No. Na pogrzebie było całkiem sporo ludzi, wiesz? A myślałem, że nikt go nie lubi, a tu proszę. Nawet mój braciszek.
- Dzięki… Pamiętam, jak zabrał mnie na przejażdżkę tym zabytkowym TGV. Boże, jakie to było wolne. Ledwie co rozhulał to do czterystu na godzinę. Ale nie narzekałem. Sama jazda na czymś, co w jakikolwiek sposób przylega do ziemi była dla mnie niesamowita. Zresztą... sam dobrze o tym wiesz. Kto podkradł ci trzy pensje zbierając na pierwszego autobionta? A w końcu i tak kupiłem tego Faltona, cóż to była za maszyna. Myślałem, że wyciągnęli go z muzeum, a Hoob mi wyjechał z wieścią, że były nowością wtedy, kiedy się rodziliśmy. Cud normalnie. – Zaśmialiśmy się obaj, mając tą samą wizję – mnie wsiadającego do Faltona i nie wiedzącego czego dotknąć.
- Pamiętam twoją twarz. Wyglądałeś jak dziecko, któremu popsuto ostatnią zabawkę.
- Waliłem pięściami w kierownicę jak popieprzony.
- No, ale przyszedł Hoob i pokazał.
- Taaa… to była moja pierwsza runda wokół wyspy. – Później jeździliśmy tak co tydzień. - Uwierzyłbyś, że to już osiem lat?
Vestor pokręcił głową i poprawił poduszkę pod plecami.
- Ta… Ale opowiadaj co tam u ciebie, jak w pracy.
- Przecież wszystko wiesz.
Pokazał mi język.
- To z uprzejmości, dziadzie.
- Heh… A pamiętasz, jak Hoob zabrał nas do muzeum? Jak włączył tego… no…
- PC-ta.
- No. Boże, aż się przestraszyłem widząc te kanciaste kształty, pikseli od cholery i gry, które w każdym elemencie wołały o pomstę do nieba.
- Nie potrafiłem sobie wtedy wyobrazić, jak ludzie mogli siedzieć przy monitorze i patrzyć się w niego bez ustanku. Przecież to… musiało prowadzić do jakiś schorzeń. Kurna, trzymać łeb cały czas skierowany w jeden kierunek. Jakaś maluteńka, zamknięta przestrzeń, na kilkadziesiąt cali.
- No, ale epoka fraktali i hologramów przyszła nieco później niestety.
- Dla nas stety. Przez to człowiek może praktycznie samemu ulepszać swoje maszyny. Przez to, mogę mieć najlepszą aparaturę na wyspie.
Posłałem mu szelmowski uśmiech.
- A jak tam z Bożenką, łajzo?
- Jak to jak. Nijak.
- Że…?
- Bożenki nie ma. Kopnęła mnie w tyłek. Czekaj, powiedziała coś takiego: ty i te twoje chore pomysły. Idź buduj nowy świat, a nie się pchasz do łóżka, zaspokajać pierwotne instynkty. A najlepiej sobie zwal, chuju, to może będzie w zgodzie z twoją nowoczesną samowystarczalnością.
- Eeee…
- Nieważne. Kobitki tak czasem mają. Zresztą, nie mam czego żałować. Narobiła sobie bachorów z jakimś capem, ma raka płuc, itp. Same kłopoty. Ja za to już się z niej wyleczyłem. Kimś innym.
- Widzę, braciszku, że nie próżnowałeś.
- Heh… mowy nie ma.
- Jak się nazywa?
- Kornelia.
- Ładna?
Przytaknął.
- Tak, że by ci ryj do ziemi opadł i byś sobie nim mieszkanie odkurzył.
- Uuu…
- Nooo, a na Matrybie zanosi się jej na trzeci wynik jak do tej pory.
- Gadasz…
Zaśmiał się.
- Nawet nie śmiem.
- Gratulację, stary.
Wstałem by uścisnąć mu dłoń. Szybko jednak zmitygowałem się i opadłem na siedzenie.
- Chciałbym ją poznać.
- Może. Kiedyś.
Raczej nigdy.
Westchnąłem głośno.
- Wyjaśnij mi tylko, Vest, jakim cudem trzymasz te poduchy.
- Aaa, to bardzo proste. To są przecież moje własne poduchy.
Otworzyłem szeroko oczy. Nagle parsknąłem śmiechem.
- Jestem ślepy… Vest. Vest?
Coś przerwało przekaz. Wstałem by wznowić połączenie. Odzywała się jednak tylko głucha linia. Wystukałem ident bazy. Wyjaśnili mi tam, że nagle zerwało im połączenie z całej wyspy. Zapewniali, że to pewnie awaria systemu i że szybko naprawią.
Nie wierzyłem im ani trochę.
Leciałem tam dwa miesiące. Pełne nadziei, tego płomienia który nie gaśnie i nie parzy. Przesycone strachem i pustą nienawiścią do czegoś, co człowiek nazywał ślepym losem. Nie potrafiłem zliczyć ileż to razy wygrażałem pięścią Bogu, mówiąc: jak to się okaże prawdą, to ty… ty…!
Nie potrafiłem dokończyć.
Może nie było końca.
W każdym razie czułem, że z każdym dniem zbliżało się do mnie widmo czegoś strasznego. Goniło mnie, jak zgubiona świadomość. Moje myśli widziały to wpierw sporadycznie, później coraz częściej. Ta wizja nie dawała mi spokoju.
Szaleństwo. Ogarniało mnie wraz z każdym kilometrem.
Wstyd mi też, że nie potrafię powiedzieć, kiedy mnie dorwało.