02-10-2010, 22:49
Bajki – kolorowanki.
Tamtego dnia nie planowałem użyć noża. Ale tak wyszło. Trudno. Z drugiej strony to dobrze… Lecz po kolei. Wprowadzenie, przedstawienie oraz inne tego typu nice-to-meet-you, żeby było poprawnie i etykiecie stało się zadość.
Weronikę poznałem kaprysem losu. Zdarza się, że ludzie zakochują się w sobie od pierwszego wejścia. Jednak w naszej sytuacji seks był w zupełności przypadkowy, przygodny, przygodowy. Następnych razów z założenia miało nie być. Choć seks, przyznać trzeba, był pierwsza klasa.
I zabawne, że wtedy, po tamtej nocy zapamiętałem po niej tylko włosy. Ich atramentowy kapturek na bladej, mlecznej cerze. Nie twarz, nie głos, nie uśmiech. Kac – zły bóg – alkoholowym swym zaklęciem i dmuchnięciem magicznego, białego pyłku wymazał resztkę wspomnień. Wszystko prócz włosów rozpuścił wraz z aspiryną i bąbelkami dnia następnego.
We mgle dymiących, przepalonych styków obolałego mózgu nie pierwszy już raz starałem się dojść. Dojść do wniosków, konkluzji i porządku. Z puzzli i wizji poskładać bezpowrotnie – jak wtedy myślałem – utracony obraz.
Życie jednak płynęło dalej, szarą rzeką i psychodelą ścieków. Były następne – posępne, czasami ponoć nieletnie, lecz zawsze gorące i żarliwe. Tylko podobnych, czarnych kosmyków i kapturka na mlecznej skórze wciąż nie znajdywałem, pomału tracąc nadzieję…
Atramentowe jak wszechświat włosy mej kochanki powrócić jednak miały w najmniej oczekiwanym momencie. Prosta gra skojarzeń, poetyckich i bzdurnych porównań. Nie wiem, po czym rozpoznała mnie Weronika, ja ją po ptaku…
Na peronie kruk czytał gazetę. A gdy dodziobał się do ostatniej strony, skrzekliwie się roześmiał i wbił we mnie hitchcockowski wzrok. Milczał i ciemniał tą swoją czernią, a pociąg wciąż i jak zwykle nie przyjeżdżał. Taka ich natura. Pociągów i kobiet.
Wiatr wiał szatańsko, rozwiewając po kątach ludzi, czapki i szaliki. Z nudów zanurzyłem się więc w pojedynku na spojrzenia ze zwierzęciem, rzekomym potomkiem dinozaurów. Przegrałem jednak szybko, zupełnie spodziewanie, w mgnieniu oka, można by rzec. Ale nie bez powodu. Zezem – panoramicznym swym wzrokiem – dostrzegłem, jak zlał się atrament jej włosów i czerń piór ptaszyska. Nie pamiętałem twarzy, lecz poznałem bezbłędnie. Zresztą z wzajemnością.
Uśmiech pod tym samym kruczowłosym kapturkiem przywabiał i przyciągał skuteczniej niż feromony, oksytocyna i reszta tego chemicznego cholerstwa fruwająca w powietrzu. I znów z żalem przyznać muszę, nie przyjrzałem się mej kochance, szczegółom jej rysów, ustom czy oczom. Być może, że to wybiórczy, osobisty rodzaj prozopagnozji, kto zgadnie, dla tego milion. Pamiętam jedynie ślicznotkę na skraju przepaści peronu, białe linie i bulgot dochodzący z głośników, oznajmiający, że pociąg...
Wiadomo, gdy seks za pierwszym razem jest tak udany, straszliwy ciężar spoczywa na kolejnych szczytach i flagach. A proszę mi wierzyć, to nie było proste. Wtedy, w obskurnym pociągu, wśród tłumów napierających na liche drzwiczki ciasnej toalety. I znów niemalże anonimowo, zupełnie przypadkowo, przygodnie, niezbyt wygodnie.
Na końcu jeszcze obciągnięcie spódniczki, zdublowanie pięknej – a tak ulotnej, o losie-ironio – twarzyczki w miniaturowym lustereczku prawdy, kąśliwym głosem podpowiadającym, gdzie należy użyć szminki i maskary, gdzie poprawić pana Boga. Jej uśmiech – błogi, na poły nieobecny, błądzący w niebycie, acz odrobinę niepewny – pełna paleta, proszę państwa. I jeszcze tylko twardy mózg w spodniach rozpaczliwymi impulsami nerwowymi podpowiadający, krzyczący – numer!
Sześć, sześć, sześć, dziewięć, jak to szło dalej, nieważne, mniejsza o to… Nastąpiła więc transakcja, absurdalna w swej prostocie wymiana ciągami cyfr. Na następnej stacji ona wysiadła. Rozstaliśmy się jednak z obietnicą i mocnym postanowieniem poprawy, nadrobienia zaległości towarzyskich przy kolacji i śniadaniu, kawie i papierosach…
Naukowcy podobno udowodnili kiedyś, że stan zakochania w swej istocie niczym nie różni się od nerwicy natręctw. Pobudzanie śródmózgowia, wysyłanie dopaminy do jądra ogoniastego, a potem to już tylko obsesyjne stany umysłu, prowadzące do czynności natrętnych, rytualnych, symbolicznych. W zasadzie to się zgadzam, a jeśli chodzi o wyszukany styl prozy to na wariatach, mordercach i zakochanych można polegać. Choć w sumie oni wszyscy to to samo…
Tak więc z prywatną mą nerwicą natręctw spędziłem kilka najgorszych dni życia. W malignie, gorączce i koszmarach cierpiałem na ten tak zwany zespół odstawienia. A najgorsze – znów! – było to, że ani szczegółu, szczególiku z jej twarzyczki. Ani milimetra kwadratowego mapy piegów na papierze cery, tylko włosy, kapturek i atrament pity w hektolitrach, by potem go zwracać i krwią z nosa przelewać na karty pamiętnika… Prozopagnozja tudzież demencja postępowała. Po tygodniu jednak przypomniałem sobie o szatańskim urządzeniu telefonem zwanym i starym, acz idiotycznym konwenansie, że to facet – czy też mężczyzna – powinienem zadzwonić pierwszy.
A jednak kolacji nie było, śniadania zresztą też. Umówiliśmy się od razu u niej, w mieszkaniu ciasnym, lecz przyjemnym i ze smakiem urządzonym. Nie powiem, bo przytulnie i miło, i gorąco było, aczkolwiek zbyt dużo to my nie rozmawialiśmy. I znów sprawdziła się stara zasada, że biochemia działa najlepiej, że dobry seks to podstawa relacji damsko-męskich, że w takich sytuacjach słowa są niepotrzebne.
Po wszystkim, w morzu błękitnej pościeli obserwowałem spokojnie śpiącą Weronikę, mruczącą cichy uśmieszek pod nosem. Czułem się jak złodziej wykradający każdy szczegół idealnego jej ciała. W głębi duszy postanowiłem sobie już nigdy nie zapomnieć wyglądu mej najlepszej kochanki, więc skanowałem zachłannym wzrokiem wszystkie punkty szczególne, sporządzałem dokładną mapę konstelacji jej piegów, pieprzyków i proporcji.
I tak pogrążoną w snach ją zostawiłem, o piątej nad ranem wymykając się na warszawski, pośpieszny i zimny świt. Tramwaj, pociąg czy autobus, szybki prysznic w domu, reset i dedukcja w połączeniu z indukcją. Dużo do przemyśleń, ale najgorsze było przerażenie, które nagle na mnie spadło. Próbując przypomnieć sobie twarz Weroniki, znów odkryłem w mej pamięci białe plamy. Nic poza kapturkiem kruczych włosów. Znowu.
Zdesperowany rozważałem już konsultację ze specjalistą, gdy zadzwoniła. Wściekła i zła. Jak mogłem, dlaczego, za co, kiedy… W końcu stwierdziwszy, że to koniec, żem mitoman i nimfoman oraz gówniarz i dzieciak, rozłączyła się jeszcze bardziej zdenerwowana.
Przyjąłem to ze spokojem, lecz również z pewnym zdziwieniem. W końcu jednak skonstatowawszy, że przecież seks był pierwsza klasa, że na pewno tego nie porzuci, założyłem najlepszy garnitur i wyszedłem zrobić jej niespodziankę. Kobiety podobno je uwielbiają.
Czekałem na nią pod biurem, w którym pracowała, wywiedziałem się tego od starego, wspólnego znajomego, ot zwykła przysługa, nie ma, o czym gadać. Dostrzegłem, jak wysiada z czarnego, szybkiego samochodu w drogim żakieciku, czarnej spódniczce. Cała Weronika – elegancka od pasa w górę, kurewska od pasa w dół…
Zobaczyła praktycznie od razu i – jak Boga kocham – uśmiechnęła się na mój widok. Zalotnie, przekornie i złowieszczo, jak się miało okazać. Gdy tylko ją złapałem, dość brutalnie, z goła niesprawiedliwie potraktowała żonkile – ode mnie na przeprosiny. W krótkich, żołnierskich słowach przytaknęła, że owszem, seks był zajebisty, ale to jej nie wystarcza i że jestem bydlak.
Przykre te określenia, przyznam szczerze, zabolały mnie i przypatrywałem się jej dokładnie wzrokiem zbitego psa, chciałem przynajmniej zapamiętać twarz. Tak piękną, idealną. Chociaż tyle. Czułem się zrozpaczony, a ona, skończywszy audiencję, odtrąciła mnie i ruszyła dalej. Wtedy w przypływie impulsu, czucia i wiary, nie żadnych tam szkiełek i tulipanów butelkowych, prawdziwym nożem, scyzorykiem swym, wyciąłem niebieskie jej oko. Szybkim, wprawnym ruchem chirurga. Należało mi się, przynajmniej tyle będę pamiętać na zawsze z jej ślicznej twarzy. Zresztą ona była pierwsza, wycinając mi pompę krew tłoczącą.
Wróciłem potem do domu i na dnie drewnianego kuferka zamknąłem swą zdobycz, gałkę oczną Weroniki. W chwilach smutku i zwątpienia mogłem odtąd pieścić i pielęgnować jeden szczegół więcej niż te przeklęte, kruczowłose kosmyki. Nie spodziewałem się jednak, jakiż to szaleńczy kołowrót nakręciłem sprytnym swym występkiem.
Kochanka moja, W.W., Weronika Wspaniała zaczaiła się na mnie w ciemnym zaułku, osaczyła, obezwładniła zapachem perfum i niecnie wykorzystała. Nie żebym narzekał, że było nieprzyjemnie czy coś. W tym namiętnym starciu straciłem jednak dwie kończyny, gdyż w żarliwej zemście i zapewne niemniejszej tęsknocie obcięła mi prawą nogę i lewą rękę, choć może na odwrót…
I proszę mi wierzyć, to nie jest łatwa egzystencja – z jedną nogą, z jedną ręką, z jednym okiem, bez ust i uśmiechu. Takie życie ząb za ząb to nie jest bajka. Zakochani trapieni nerwicami natręctw nie mogą narzekać na nudę. Aczkolwiek przyznać muszę, że każde z nas zgromadziło w swych zapasach wspaniałe kolekcje. Wreszcie nie musiałem płakać i martwić się, że na zawsze utraciłem wspomnienia o wyglądzie W. W. Mozaikę jej twarzy trzymałem skrzętnie skrywaną na dnie kuferka, wyciągałem co noc i modliłem się.
Pewnego razu, gdy w naszych ciałach nie zostało nic prócz organów płciowych, wspólnie postanowiliśmy powiedzieć stop. Definitywnie zakończyć ten ekscytujący proceder, tę wyniszczającą wojnę pozycyjną. I był tylko jeden problem. Żadne z nas nie zamierzało pozbywać się swych kolekcji, jeńców tak skrupulatnie zdobywanych na wojnie chemicznej miłością zwaną.
Całą noc obradowaliśmy. Doszliśmy do pewnych spraw, jedną z nich była konkluzja, iż żadne z nas nie chce wracać do starego porządku świata, jedno drugiemu w zupełności wystarczy. Pocieszeni i zbudowani sięgnęliśmy po najprostszy środek zaradczy – kredki. Dorysowaliśmy sobie wzajemnie brakujące elementy, według uznania i upodobania, oryginały zachowując w kuferkach. Całą noc kolorowaliśmy, kreśliliśmy, szkicowaliśmy, aż usatysfakcjonowani i dumni jak sam pan Bóg, razem uciekliśmy. I dziś mieszkamy w malutkim, narysowanym domku na pokolorowanej zielenią skarpie…
Michał Erazmus
Tamtego dnia nie planowałem użyć noża. Ale tak wyszło. Trudno. Z drugiej strony to dobrze… Lecz po kolei. Wprowadzenie, przedstawienie oraz inne tego typu nice-to-meet-you, żeby było poprawnie i etykiecie stało się zadość.
Weronikę poznałem kaprysem losu. Zdarza się, że ludzie zakochują się w sobie od pierwszego wejścia. Jednak w naszej sytuacji seks był w zupełności przypadkowy, przygodny, przygodowy. Następnych razów z założenia miało nie być. Choć seks, przyznać trzeba, był pierwsza klasa.
I zabawne, że wtedy, po tamtej nocy zapamiętałem po niej tylko włosy. Ich atramentowy kapturek na bladej, mlecznej cerze. Nie twarz, nie głos, nie uśmiech. Kac – zły bóg – alkoholowym swym zaklęciem i dmuchnięciem magicznego, białego pyłku wymazał resztkę wspomnień. Wszystko prócz włosów rozpuścił wraz z aspiryną i bąbelkami dnia następnego.
We mgle dymiących, przepalonych styków obolałego mózgu nie pierwszy już raz starałem się dojść. Dojść do wniosków, konkluzji i porządku. Z puzzli i wizji poskładać bezpowrotnie – jak wtedy myślałem – utracony obraz.
Życie jednak płynęło dalej, szarą rzeką i psychodelą ścieków. Były następne – posępne, czasami ponoć nieletnie, lecz zawsze gorące i żarliwe. Tylko podobnych, czarnych kosmyków i kapturka na mlecznej skórze wciąż nie znajdywałem, pomału tracąc nadzieję…
Atramentowe jak wszechświat włosy mej kochanki powrócić jednak miały w najmniej oczekiwanym momencie. Prosta gra skojarzeń, poetyckich i bzdurnych porównań. Nie wiem, po czym rozpoznała mnie Weronika, ja ją po ptaku…
Na peronie kruk czytał gazetę. A gdy dodziobał się do ostatniej strony, skrzekliwie się roześmiał i wbił we mnie hitchcockowski wzrok. Milczał i ciemniał tą swoją czernią, a pociąg wciąż i jak zwykle nie przyjeżdżał. Taka ich natura. Pociągów i kobiet.
Wiatr wiał szatańsko, rozwiewając po kątach ludzi, czapki i szaliki. Z nudów zanurzyłem się więc w pojedynku na spojrzenia ze zwierzęciem, rzekomym potomkiem dinozaurów. Przegrałem jednak szybko, zupełnie spodziewanie, w mgnieniu oka, można by rzec. Ale nie bez powodu. Zezem – panoramicznym swym wzrokiem – dostrzegłem, jak zlał się atrament jej włosów i czerń piór ptaszyska. Nie pamiętałem twarzy, lecz poznałem bezbłędnie. Zresztą z wzajemnością.
Uśmiech pod tym samym kruczowłosym kapturkiem przywabiał i przyciągał skuteczniej niż feromony, oksytocyna i reszta tego chemicznego cholerstwa fruwająca w powietrzu. I znów z żalem przyznać muszę, nie przyjrzałem się mej kochance, szczegółom jej rysów, ustom czy oczom. Być może, że to wybiórczy, osobisty rodzaj prozopagnozji, kto zgadnie, dla tego milion. Pamiętam jedynie ślicznotkę na skraju przepaści peronu, białe linie i bulgot dochodzący z głośników, oznajmiający, że pociąg...
Wiadomo, gdy seks za pierwszym razem jest tak udany, straszliwy ciężar spoczywa na kolejnych szczytach i flagach. A proszę mi wierzyć, to nie było proste. Wtedy, w obskurnym pociągu, wśród tłumów napierających na liche drzwiczki ciasnej toalety. I znów niemalże anonimowo, zupełnie przypadkowo, przygodnie, niezbyt wygodnie.
Na końcu jeszcze obciągnięcie spódniczki, zdublowanie pięknej – a tak ulotnej, o losie-ironio – twarzyczki w miniaturowym lustereczku prawdy, kąśliwym głosem podpowiadającym, gdzie należy użyć szminki i maskary, gdzie poprawić pana Boga. Jej uśmiech – błogi, na poły nieobecny, błądzący w niebycie, acz odrobinę niepewny – pełna paleta, proszę państwa. I jeszcze tylko twardy mózg w spodniach rozpaczliwymi impulsami nerwowymi podpowiadający, krzyczący – numer!
Sześć, sześć, sześć, dziewięć, jak to szło dalej, nieważne, mniejsza o to… Nastąpiła więc transakcja, absurdalna w swej prostocie wymiana ciągami cyfr. Na następnej stacji ona wysiadła. Rozstaliśmy się jednak z obietnicą i mocnym postanowieniem poprawy, nadrobienia zaległości towarzyskich przy kolacji i śniadaniu, kawie i papierosach…
Naukowcy podobno udowodnili kiedyś, że stan zakochania w swej istocie niczym nie różni się od nerwicy natręctw. Pobudzanie śródmózgowia, wysyłanie dopaminy do jądra ogoniastego, a potem to już tylko obsesyjne stany umysłu, prowadzące do czynności natrętnych, rytualnych, symbolicznych. W zasadzie to się zgadzam, a jeśli chodzi o wyszukany styl prozy to na wariatach, mordercach i zakochanych można polegać. Choć w sumie oni wszyscy to to samo…
Tak więc z prywatną mą nerwicą natręctw spędziłem kilka najgorszych dni życia. W malignie, gorączce i koszmarach cierpiałem na ten tak zwany zespół odstawienia. A najgorsze – znów! – było to, że ani szczegółu, szczególiku z jej twarzyczki. Ani milimetra kwadratowego mapy piegów na papierze cery, tylko włosy, kapturek i atrament pity w hektolitrach, by potem go zwracać i krwią z nosa przelewać na karty pamiętnika… Prozopagnozja tudzież demencja postępowała. Po tygodniu jednak przypomniałem sobie o szatańskim urządzeniu telefonem zwanym i starym, acz idiotycznym konwenansie, że to facet – czy też mężczyzna – powinienem zadzwonić pierwszy.
A jednak kolacji nie było, śniadania zresztą też. Umówiliśmy się od razu u niej, w mieszkaniu ciasnym, lecz przyjemnym i ze smakiem urządzonym. Nie powiem, bo przytulnie i miło, i gorąco było, aczkolwiek zbyt dużo to my nie rozmawialiśmy. I znów sprawdziła się stara zasada, że biochemia działa najlepiej, że dobry seks to podstawa relacji damsko-męskich, że w takich sytuacjach słowa są niepotrzebne.
Po wszystkim, w morzu błękitnej pościeli obserwowałem spokojnie śpiącą Weronikę, mruczącą cichy uśmieszek pod nosem. Czułem się jak złodziej wykradający każdy szczegół idealnego jej ciała. W głębi duszy postanowiłem sobie już nigdy nie zapomnieć wyglądu mej najlepszej kochanki, więc skanowałem zachłannym wzrokiem wszystkie punkty szczególne, sporządzałem dokładną mapę konstelacji jej piegów, pieprzyków i proporcji.
I tak pogrążoną w snach ją zostawiłem, o piątej nad ranem wymykając się na warszawski, pośpieszny i zimny świt. Tramwaj, pociąg czy autobus, szybki prysznic w domu, reset i dedukcja w połączeniu z indukcją. Dużo do przemyśleń, ale najgorsze było przerażenie, które nagle na mnie spadło. Próbując przypomnieć sobie twarz Weroniki, znów odkryłem w mej pamięci białe plamy. Nic poza kapturkiem kruczych włosów. Znowu.
Zdesperowany rozważałem już konsultację ze specjalistą, gdy zadzwoniła. Wściekła i zła. Jak mogłem, dlaczego, za co, kiedy… W końcu stwierdziwszy, że to koniec, żem mitoman i nimfoman oraz gówniarz i dzieciak, rozłączyła się jeszcze bardziej zdenerwowana.
Przyjąłem to ze spokojem, lecz również z pewnym zdziwieniem. W końcu jednak skonstatowawszy, że przecież seks był pierwsza klasa, że na pewno tego nie porzuci, założyłem najlepszy garnitur i wyszedłem zrobić jej niespodziankę. Kobiety podobno je uwielbiają.
Czekałem na nią pod biurem, w którym pracowała, wywiedziałem się tego od starego, wspólnego znajomego, ot zwykła przysługa, nie ma, o czym gadać. Dostrzegłem, jak wysiada z czarnego, szybkiego samochodu w drogim żakieciku, czarnej spódniczce. Cała Weronika – elegancka od pasa w górę, kurewska od pasa w dół…
Zobaczyła praktycznie od razu i – jak Boga kocham – uśmiechnęła się na mój widok. Zalotnie, przekornie i złowieszczo, jak się miało okazać. Gdy tylko ją złapałem, dość brutalnie, z goła niesprawiedliwie potraktowała żonkile – ode mnie na przeprosiny. W krótkich, żołnierskich słowach przytaknęła, że owszem, seks był zajebisty, ale to jej nie wystarcza i że jestem bydlak.
Przykre te określenia, przyznam szczerze, zabolały mnie i przypatrywałem się jej dokładnie wzrokiem zbitego psa, chciałem przynajmniej zapamiętać twarz. Tak piękną, idealną. Chociaż tyle. Czułem się zrozpaczony, a ona, skończywszy audiencję, odtrąciła mnie i ruszyła dalej. Wtedy w przypływie impulsu, czucia i wiary, nie żadnych tam szkiełek i tulipanów butelkowych, prawdziwym nożem, scyzorykiem swym, wyciąłem niebieskie jej oko. Szybkim, wprawnym ruchem chirurga. Należało mi się, przynajmniej tyle będę pamiętać na zawsze z jej ślicznej twarzy. Zresztą ona była pierwsza, wycinając mi pompę krew tłoczącą.
Wróciłem potem do domu i na dnie drewnianego kuferka zamknąłem swą zdobycz, gałkę oczną Weroniki. W chwilach smutku i zwątpienia mogłem odtąd pieścić i pielęgnować jeden szczegół więcej niż te przeklęte, kruczowłose kosmyki. Nie spodziewałem się jednak, jakiż to szaleńczy kołowrót nakręciłem sprytnym swym występkiem.
Kochanka moja, W.W., Weronika Wspaniała zaczaiła się na mnie w ciemnym zaułku, osaczyła, obezwładniła zapachem perfum i niecnie wykorzystała. Nie żebym narzekał, że było nieprzyjemnie czy coś. W tym namiętnym starciu straciłem jednak dwie kończyny, gdyż w żarliwej zemście i zapewne niemniejszej tęsknocie obcięła mi prawą nogę i lewą rękę, choć może na odwrót…
I proszę mi wierzyć, to nie jest łatwa egzystencja – z jedną nogą, z jedną ręką, z jednym okiem, bez ust i uśmiechu. Takie życie ząb za ząb to nie jest bajka. Zakochani trapieni nerwicami natręctw nie mogą narzekać na nudę. Aczkolwiek przyznać muszę, że każde z nas zgromadziło w swych zapasach wspaniałe kolekcje. Wreszcie nie musiałem płakać i martwić się, że na zawsze utraciłem wspomnienia o wyglądzie W. W. Mozaikę jej twarzy trzymałem skrzętnie skrywaną na dnie kuferka, wyciągałem co noc i modliłem się.
Pewnego razu, gdy w naszych ciałach nie zostało nic prócz organów płciowych, wspólnie postanowiliśmy powiedzieć stop. Definitywnie zakończyć ten ekscytujący proceder, tę wyniszczającą wojnę pozycyjną. I był tylko jeden problem. Żadne z nas nie zamierzało pozbywać się swych kolekcji, jeńców tak skrupulatnie zdobywanych na wojnie chemicznej miłością zwaną.
Całą noc obradowaliśmy. Doszliśmy do pewnych spraw, jedną z nich była konkluzja, iż żadne z nas nie chce wracać do starego porządku świata, jedno drugiemu w zupełności wystarczy. Pocieszeni i zbudowani sięgnęliśmy po najprostszy środek zaradczy – kredki. Dorysowaliśmy sobie wzajemnie brakujące elementy, według uznania i upodobania, oryginały zachowując w kuferkach. Całą noc kolorowaliśmy, kreśliliśmy, szkicowaliśmy, aż usatysfakcjonowani i dumni jak sam pan Bóg, razem uciekliśmy. I dziś mieszkamy w malutkim, narysowanym domku na pokolorowanej zielenią skarpie…
Michał Erazmus