11-09-2010, 12:18
PROLOG
Po raz setny już przeklinałem samego siebie, za "genjalny" pomysł ze stanięciem w obronie ojczyzny i zaciągnięciem się do Literackich Sił Zbrojnych. "Obrona Ojczyzny" powinna być napisana z dużej litery, gdyż trafiłem do 5. Specjalnego Desantowo-Szturmowego Legionu – którego popularna nazwa brzmi "Obrońcy Ojczyzny".
Zatem, z powodu bycia członkiem (bez skojarzeń) Partii Literatury Patriotycznej, musiałem stać (mówiłem do cholery – bez skojarzeń) w szeregu wraz z moimi kolegami z 15 plutonu Samobójczych Sztórmiarzy, na placu apelowym w samym środku Polygonu – głównej bazy wojskowej armii Demokratycznej Republiki Inkaustusa. Przed nami stał sierżant i robił to, co umiał najlepiej - darł się na nas. Na dodatek słońce grzało niemiłosiernie. Co, biorąc pod uwagę położenie Polygonu za kołem podbiegunkowym, było naprawdę bardzo dziwne.
Obrazu tego dopełniały przewalające się z ogłuszającym hukiem przez pole za sierżantem "Metatrony", czyli nasze wspaniałe dwudziestotonowe transportery opancerzone. Pomyślałem, że przynajmniej nie włączyły swojej niszczycielskiej broni przeciwpiechotnej – czyli umieszczonego z tyłu wieży z interpunktatorem kaliber 75 mm megafonu. W tym samym momencie to zrobiły. Rozległ się jękliwy hymn pochwalny opiewający wspaniałość Demokratycznej Republiki Inkaustusa. Kilkoro stojących zbyt blisko pechowców zwaliło się na ziemię. Jeden przewrócił się prosto pod gąsienice przejeżdżającego tuż obok "Metatrona". Jego kierowca odbił w prawo i wjechał w inny pojazd. Po chwili oba transportery wesoło się fajczyły.
- To już południe, a mamy już sto siedemdziesiąt sześć ofiar. - Skomentował ten fakt nasz sierżant. - Mam wam coś do zakomunikowania. Będziemy mieć dzisiaj ważnego gościa. Z samej góry. - Dodał.
- Pana Boga ? - odezwał się niepewnym głosem jeden z żołnierzy.
Sierżant zgromił go wzrokiem.
- Nie, ty krzywonogi orangutanie. Dzisiaj odwiedzi nas szycha ze sztabu.
- Generał Szyszka ? - odezwał się inny żołnierz. Umilkł, gdy uderzył w niego zabójczy wzrok sierżanta Pferzengentakla (czy jakoś tak. Nigdy nie nauczyłem się wymowy jego nazwiska.).
Nagle, na polu za panem sierżantem ("Metatrony" się już wyniosły. Dwa zniszczone egzemplarze wciąż się jednak wesoło fajczyły.) pojawiła się samotna limuzyna. Zatrzymała się ze trzy metry od nas. Powoli jej drzwi otworzyły się. Wyszło z niej dwóch żołnierzy i zaczęło rozwijać czerwony dywan. Gdy skończyli (dywan sięgnął aż do naszego sierżanta) stanęli koło samochodu. Wtedy wyskoczył z niego On.
Jedyny i nieśmiertelny Marszałek Kot. Skoczył jednak tak pechowo, że przypadkiem się wywrócił. Wstał i zaczął bardzo głośno miałczeć.
- WY CHOLERNI DYSYDENCI !!! - Te słowa najwyraźniej skierował do żołnierzy, którzy rozwijali dywan. - WY ŚWINIE MALBERTOWSKIE !!! PRÓBOWALIŚCIE MNIE ZABIĆ !!! ROZSTRZELAĆ !!!
Rozkaz został wypełniony błyskawicznie. Stojący kilkanaście metrów dalej "Metatron" odpalił Interpunktator
załadowany przeciwpiechotnym "przecinkiem". Błyskawicznie wirujący pocisk poszybował w kierunku pechowych żołnierzy i efektownie ich zdekapitował.
- Sto siedemdziesiąt osiem. - Sierżant jak zwykle skwitował to krótko.
W międzyczasie marszałek ruszył właśnie w jego kierunku. Usiadł na... ziemi tuż obok niego i obrzucił fachowym okiem stojących w szeregu żołnierzy.
- Co za krzywe hipopotamy. - Jego opinia była krótka i zwięzła
Sierżant zareagował na to wzrokiem pełnym uwielbienia.
-No dobra. Witajcie, moi dzielni żołnierze. - Zamiauczał. - Przybyłem tutaj, gdyż szukam samobójcy... znaczy się ochotnika. Wykona on dla mnie zadanie które pozwoli mi na obalenie demokacji, ogłoszenie się Bogiem-Imperatorem i utworzenie tysiącletniego imperium.
Na Polygonie zapadła głucha cisza. Kot podkręcił wąsa, po czym domiauczał.
- Ku chwale ojczyzny, oczywiście.
W tym samym momencie cały pluton ujrzał dowódcę naszego pułku. Ukryty za jednym z "Metatronów" wymachiwał tablicą z napisem "oklaski". W efekcie całym Polygonem wstrzasneła burza oklasków.
- A zatem – zamiauczał zadowolony tym spontanicznym wybuchem uwielbienia dla jego osoby Kot. - Ochotnicy, wystąp.
Nie zamierzałem brać udziału w żadnej samobójczej misji. Tym bardziej dlatego, że pewnie nie dostałbym za nią nawet zasranego dodatku do żołdu. Z nieznanych mi jednak powodów zarówno Kot, jak i sierżant
spojrzeli wprost na mnie.
- Brawo, żołnierzu. Ojczyzna ci tego nie zapomni. - Zamiauczał Kot.
Zdezorientowany rozejrzałem się na boki. Wszyscy żołnierze profilaktycznie cofnęli się o krok. Trzech cofnęło się nawet o dwa i wpadli w wykopany przez nas rano okop.
- Adiutanci, do mnie. - miauknął Kot. Z jego samochodu wyszedł agent Literackich Oddziałów Specjalnych – ubrany w kamizelkę kuloogniomrozokwasodowcipoteściowoodporną i z karabinem
interpunktacyjnym przewieszonym przez ramię. Podszedł do Kota i zasalutował.
- Melduję, że nie żyją.
- Co ? - Zamiauczał Kot. - Co się stało ?
- Rozstrzelani. Posolili ci mleko.
- A ich zastępcy ?
- Posłani na wyprawę po Boską Drapaczkę. Nie wrócili.
- A zastępcy zastępców ?
- Kocia grypa.
- A niech to kocimiętka.... Dobra, zrobimy to inaczej. Ochotniku – te słowa skierowane były do mnie – właź do limuzyny. Pogadamy w drodze na lotnisko.
Rad nierad musiałem go posłuchać. Usiadłem na tylnym siedzeniu wraz z czterema komandosami LOSu – było więc diablo ciasno. Z przodu siedział szofer i dowódca eskorty. Kot przysiadł na desce rozdzielczej.
- Jak zapewne wiesz, w ostatnim okresie nawiedziło wiele katastrof. - zaczął Kot.
Wiedziałem o tym. W gazetach aż huczało. Eksplozja w rafinerii w Ciekłym, zawalenie się kopalni uranu w Suchym i wielka katastrofa lotnicza – samolot Boelit z dwiema setkami ludzi na pokładzie rozbił się gdzieś w Górach Tak Wysokich Że Aż Strach.
- Cztery godziny temu - głos Kota stał się nagle bardzo ponury – prom kosmiczny "Literator" wystartował z kosmodromu "Litaveral". Zadokował do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i w tym momencie na jego pokładze eksplodowały cztery kilogramy Socjaltexu. Stacja została wytrącona z orbity i w przeciągu pięciu godzin rąbnie gdzieś w promieniu dwudziestu kilometrów od stolicy.
- Na pokładzie wciąż są żywi ludzie... a na dodatek pułkownik Tygerski, wraz z całą załogą "Literatora" i jego wrakiem lecą w kierunku Saturna. I raczej nie zdołamy ich uratować.
Po kilku sekundach odzyskałem głos.
- Kurwa.
Kot pokiwał głową.
- Ładunek zdetonowano radiowo. Sygnał poszedł przez SocjalSat-4. Wygląda na to, że ZSRG zamierza nas zaatakować, a obecne działania mają nas osłabić. Ty polecisz do Stratergradu...
- Co.. ale dlaczego ?
Stamtąd przedostaniesz się do ZSRG, a dokładnie do jego stolicy. Zlikwidujesz, bądź porwiesz jednego z ich czołowych naukowców – niejakiego Tumbora. Zgodnie z danymi przekazanymi nam
przez naszych szpiegów, stworzył on nową broń masowej zagłady – najgorsze opowiadanie w historii. Jest tak obrzydliwe, że zabija każdego, kto się z nim zapozna.
- Ale czemu ja ?
- Od ponad stu lat nasz kraj hołduje idei wysyłania na samobójcze misje wybranych losowo osób bez przygotowania. Jakimś cudem zazwyczaj im się udaje. A jak nie – to niewielka strata.
W tym momencie przez przednią szybę przeleciała rakieta. Minęła kota o włos, urwała głowę jednemu z siedzących obok mnie komandosów, wyleciała tylnią szybą i efektownie rozwaliła jadący za nami samochód.
- Kur... - zaczął dowódca eskorty, ale Kot uciszył go wzrokiem.
- To znowu ludzie Malberta. On poprostu nie wie kiedy przestać. Jedźmy na lotnisko. Odstawimy Ochotnika i wracamy do Bazy Kuweta-1.
ROZDZIAŁ-I
Kot wysadził mnie (na szczęście nie dosłownie) pod głównym wejściem do Portu Lotniczego Polylit. Koło wielkich, szklanych drzwi stało dwóch ochroniarzy, którzy obrzucali mnie nieufnym spojrzeniem, Widać nie przywykli do widoku osób wyrzucanych z ostrzeliwywanej z helikoptera (Kot miał rację – prezydent Malbert poprostu nie wiedział kiedy przestać) i pędzącej dwieście kilometrów na godzinę limuzyny. Gdy już
zdołałem pozbierać się z chodnika i do nich podejść, zareagowali spojrzeniem mówiącym "jakim cudem to przeżyłeś". Nie odpowiedziałem, tylko wtoczyłem się do środka. O dziwo nie protestowali. Kilka sekund
później zginęli, gdy płonący śmigłowiec z oznakowaniami Literackich Oddziałów NieSpecjalnych Malberta awaryjnie na nich wylądował i zmienił obrotowe szklane drzwi w płonące rumowisko.
Uznałem, że czas się stąd zmywać – zamach na Kota powoli przeobrażał się w bitwę uliczną. Ruszyłem więc do najbliższego okienka. Po drugiej stronie szyby zobaczyłem bliżej nieokreślony szarobury kształt. Nagle na tym czymś wyrosła twarz.
- Jestem Zenek. Bury Zenek. Życzy pan sobie bilet ?
- Eee... tak. Do Stratergradu.
- Rozumiem. Pięćdziesiąt Inków.
Wyjąłem pękaty portfel, który Kot wręczył mi na pożegnanie. Otworzyłem go... i na ziemię spadły cztery egzemplarze paszportów i z dziesięć dowodów osobistych. Bury Zenek westchnął głośno.
- Kolejny szpieg Kota, co ? - nie odpowiedziałem – zabierz to, bo cię jeszcze jakiś nadgorliwy policjant aresztuje. Samolot odlatuje za pół godziny z pasa startowego numer siedem.
Zgarnąłem dowody osobiste i paszporty, po czym poupychałem je po kieszeniach.
- Często tu macie szpiegów ?
- Conajmniej dwóch na tydzień. Z tego co wiem zaraz po przylocie do Wolnego Państwa Stratergrad zgarnia ich tamtejsza Tajna Jednostka Moderatorska.
- Głupia nazwa.
- Taa...
Odeszłem od okienka, usiadłem na ławce pod ścianą i zacząłem wczytywać się w tajne informacje (spalić przed przeczytaniem !) o Tumborze i jego powiązaniach z WPS. Nie było to łatwe – hałasy z zewnątrz (salwy karabinowe, eksplozje pocisków czołgowych i artyleryjskich, krzyki i charakterystyczne wycie silników lotniczych) skutecznie to utrudniały. W końcu, po około dwudziestupięciu minutach, zdołałem dokończyć czytanie. Gdy tylko je odłożyłem, dokumenty natychmiast dokonały samospalenia. Zgarnąłem popiół, w który się zmieniły i wyrzuciłem do pobliskiego kosza na śmieci, po czym ruszyłem w kierunku drzwi, oznaczonych cyfrą siedem.
******
Spodziewałem się po Kocie lotu najgorszym szmelce, w rodzaju samolotów tzw. "tanich linii lotniczych".
Pozytywnie mnie jednak zaskoczył. Na płycie lotniska stał nie latający złom, ale najnowszy Boelit 666, należący do największego narodowego przewoźnika, jakim jest kontrolowana przez Zjednoczoną Partię Metalowców firma United Metal Airlines. Na stojącym na skraju lotniska billboardzie widziałem właśnie ich reklamę – fragment teledysku jednej z piosenek zespołu "Behemoth" na której wokalista zżerał właśnie jakiegoś aniołka. Towarzyszył temu wielki napis "OTO CO ROBIMY Z KONKURENCJĄ !"
Milutkie.
Gdy już wszedłem na pokład i zająłem miejsce w klasie ekonomicznej – co oznaczało warunki takie, jak w pierwszej klasie samolotów konkurencji, z głośników dobiegł nas głos pilota.
- Dzień dobry, tutaj kapitan Awangarda, wasz pilot. Za chwilę startujemy. Proszę o ustawienie płatów skrzydeł w pozycji bojowej.
Po kilku sekundach konsternacji wywołanej tym niespodziewanym poleceniem, pilotka odezwała się ponownie.
- O, przepraszam, nie ta kartka. Proszę zapiąć pasy.
Kilka minut później byliśmy już w powietrzu. Miałem miejsce przy oknie, mogłem więc delektować się wspaniałym widokiem za oknem. Lasy, pola i łąki znikały za nami. A ja zbliżałem się do granicy Wolnego Państwa Stratergrad.
***********
Coś jednak zaczęło się "dziać" na długo przed wkroczeniem w przestrzeń powietrzną WPS. Mijaliśmy właśnie Trójkąt Smoleński – tajemnicze, wieczne zamglone lasy, w których ciągle znikają samoloty i ludzie.
Z tej okazji zaserwowano nam tradycyjne danie, jakim jest tzw. "Kaczka po Smoleńsku" – czyli kacze udko z sosem z borowików – trzeba przyznać, że było naprawdę bardzo smaczne. Kończyłem je jeść, gdy ponownie odezwała się nasza pilotka.
- Uwaga, pasażerowie. Proszę o uwagę. Mamy drobny problem. Przejdźcie na prawą stronę kadłuba.
Wszyscy posłusznie ruszyli się ze swoich miejsc – ja na szczęście nie musiałem, bo siedziałem przy oknach po prawej stronie. Dzięki temu widziałem ów "drobny problem".
- Jak państwo widzą, prawy silnik płonie.
Na pokładzie rozległy się przerażone krzyki. Siedzący kilka miejsce przede mną człowiek, który na kilometr śmierdział Tajnym Agentem Marszałka Kota, stwierdził na głos, że nic nam nie grozi, gdyż załoga z pewnością sobie poradzi.
- A teraz przejdźcie na lewą stronę samolotu.
Wszyscy – poza mną i Tajnym Agentem, który chyba przewidział, co zobaczą pasażerowie – ruszyli posłusznie na drugą stronę. Po chwili samolotem wstrząsnęły bardzo głośne wrzaski, uosabiające skrajne wręcz przerażenie.
- Jak państwo widzą, lewy silnik również stoi w ogniu.
Tajny Agent kontynuował swoją tyradę.
- A teraz spójrzcie w dół. - wszyscy posłuchali głosu pilotki – z pewnością widzą państwo małą polankę w lesie. Z małej polanki w lesie mówiła do państwa załoga samolotu.
Po kilku sekundach ciszy, wszyscy zaczęli wrzeszczeć jednocześnie. Tajny Agent wstał i zaczął się przepychać do przodu, w kierunku kabiny pilota. Ruszyłem w ślad za nim. Przepchnęliśmy się przez pierwszą klasę – pełną wrzeszczących pasażerów. W końcu stanęliśmy przed drzwiami do kabiny pilota.
Dopiero wtedy Tajny Agent mnie zauważył.
- O, a ty kim jesteś ?
Zignorowałem jego pytanie i odpowiedziałem swoim.
- Wiesz, że na kilometr pachniesz szpiegiem Kota ?
- Wiem. To ta jego charakterystyczna mieszanka Whiskasa i kilku innych karm dla kotów tak śmierdzi. Informacje o misji dostałem osobiście... podczas obiadu, więc.... Jestem Danek.
- A ja Ochotnik.
Zbladł.
- O cholera. Miałem cię pilnować aż do momentu przejęcia cię przez miejscową agenturę. Miałem...
- ...pozostać niezauważony. Taa, rozumiem.
Weszliśmy do kabiny pilota. Była oczywiście pusta. Pełno w niej było różnorakich przycisków i przełączników.
- Umiesz to obsługiwać ? - Uśmiechnął się lekko. Bardzo lekko.
- Nie. Ale za to potrafię wylądować awaryjnie. - Danek usiadł na fotelu pilotów i zaczął manipulować przy przyciskach. Przez przednią szybę widziałem zbliżający się szybko las. Bardzo szybko.
Danek wyrównał lot, na tyle, na ile mógł. Może nawet by nam się udało, gdyby nie fakt, że na skutek uderzenia o drzewo, straciliśmy prawe skrzydło. Sekundę później lewe. A chwilę potem samolot wyrżnął nosem o ziemię. Uderzyłem głową o sufit i straciłem przytomność.
ROZDZIAŁ II
Tajny Agent, który na szczęście nie stracił przytomności, wyniósł mnie z hałdy płonącego metalu, w jaką zmienił się Boelit 666. Ocknąłem się na zielonej trawie, pod jakimś częściowo uciętym przez skrzydło drzewie. Wokół mnie kłębiłi się ocalali. Wstałem i wydarłem się głośno.
- SPOKÓJ ! ! !
Uspokoli się i spojrzeli na mnie.
- Musimy się oddalić od samolotu. Może wybuchnąć. - Wydawanie rozkazów było dla mnie prawdziwą przyjemnością. - Udamy się w którymkolwiek kierunku. Nieważne jakim. I tak w końcu opuścimy ten las.
Nagle jakiś łysol zaczął drzeć się jak opętany.
- A tobie co ? - Spytałem.
- Moje nogi ! - Krzyknął. – Odzyskałem władzę w nogach !
- Jak się nazywasz ?
- Dżon Lok.
- A zatem, Dżonie Lok... nie mogłeś odzyskać władzy w nogach.
- Czemu ?
- Bo ci je urwało.
Spojrzał w dół i zaczął drzeć się jeszcze głośniej. W końcu jeden z ocalałych walnął go młotkiem w głowę, co go uciszyło. Na dobre.
Odezwał się jakiś inny człowiek.
- Zbudujemy obóz, zorganizujemy jakieś jedzenie...
- Co ty, na bezludnej wyspie jesteś ? -Wyśmiałem go. - Jesteśmy w cholernym lesie na środku Wolnego Państwa Stratergrad ! Pewnie nas już szukają.
- Oj, oby nie. - Stwierdził z ironią Agent, tak cicho, że tylko ja go usłyszałem.
W tym momencie huknęło głośno. W pobliżu rumowiska coś błysnęło. W powietrzu pojawił się... lewitujący szkielet w jakieś dziwacznej szacie i świecącymi na szaro-buro oczami.
- KTO ŚMIE MNIE KURWA BUDZIĆ ! ! !
W chwili, gdy słowa te opuszczały... szczękę szkieletu, bak Boelita 666 ostatecznie poddał się i eksplodował.
Rzuciło nami o ziemię. Nieumarły poleciał prosto na jakąś dziewczynę i "wylądował na niej awaryjnie".
Do kakofonii krzyków i wrzasków dołączył jeszcze jeden, bardzo głośny i nieprzyjemny pisk.
- RAATTTUUNNNKKUUU, SSZZKKIEEELLEETTT GWAAAŁŁCCIICIELL !!!!
Wspomniany nieumarły, uznał najwidoczniej, że efektowne wejście mu nie wyszło, bo wstał z dziewczyny i odezwał się.
- JA PIERDOLE, CO TO MA KURWA BYĆ !!! - Po czym zaklął szpetnie. W efekcie dziewczyna przywaliła mu z liścia. To już całkiem zdeprymowało biednego nieumarłego, który zniknął i pojawił się paręnaście metrów dalej, wśród płonących fragmentów samolotu. Dziewczyna ruszyła do szarży, w celu ostatecznej likwidacji.
Nieumarły zaczął coś szeptać i wokół niego pojawił się jakiś rodzaj magicznej bariery. Sekundę później napastniczka z hukiem ją przełamała.
- RATUNKU !!! - Wydarł się na cały głos szkielet, po czym zaczął uciekać. Razem ze ścigającą go dziewczyną pięciokrotnie okrążył płonący wrak i ogłupiałych tym niecodziennym widokiem pasażerów. Przy szóstym okrążeniu wkroczyłem do akcji razem z Dankiem. Ledwo udało nam się powstrzymać dziewczynę. Po paru chwilach szamotaniny jej furia rozwiała się.
- Swoją drogą... jak się nazywasz ? - Stwierdziłem...
- Duśka.
- A zatem, Duśko, uspokój się. Pan, eee, szkielet, zaraz nam wszystko wyjaśni.
Pasażerowie obserwowali całą sytuację oczami wielkości spodków. Nieumarli byli... rzadkim widokiem. Prawdę powiedziawszy w ogóle nigdy żadnego nie widziano.
- Tak, tak – stwierdził szybko szkielet – ja to wszystko wyjaśnię, tylko nie bij.
- A zatem ? - Odwróciłem się do niego. - Jak się nazywasz ?
- Garrador. Jestem potężnym Lichem, założycielem i pierwszym władcą Wolnego Państwa Stratergrad.
- Aha... i co tu robisz ?
- No... tak w zasadzie to mieszkam.
- Gdzie ? Na polanie ?
- Nie, idioto... w grobowcu, który ten wasz cholerny metalowy ptak rozpieprzył ! I gdzie ja będę teraz mieszkał ?
- A co mnie to obchodzi ? - Odparłem.- Czy ja ci wyglądam jak agent nieruchomości ?
- Nie. - Stwierdził ze złośliwym uśmiechem. - Wyglądasz mi jak poborca podatków.
Tym razem to Danek i Duśka powstrzymywali mnie.
- A swoją drogą... - odezwał się ponownie nieumarły - kto teraz rządzi w DRI ?
- Kot, Malbert i Mirrond naprzemiennie.
- Kurrrwa.... - Warknął. A ty kim jesteś ?
- Jestem... eeee... Ochotnikiem.
- No tak... - uśmiech rozjaśnił mu twarz – kolejny koci samobójca. Pewnie wykonujesz jakieś głupie, heroiczne zadanie, bez żadnego przygotowania.
- Tak jakby.
- No to dostaniesz coś ode mnie... - wyjął z szaty jakieś pudełko z szarym pyłem. - A oto... Zguba w proszku.
- Hę ? - Stwierdziłem inteligentnie.
- No, wampir w proszku. Polewasz wodą, wypowiadasz magiczną formułę i po pięciu sekundach masz gotowego na wszystko krwiopijcę. Mojego starego kumpla. Wysechł trochę przez ostatnie 100 lat bez picia.
- Aaha... a co to za formuła ?
- No... do tego jeszcze nie doszedłem.
- To na co mi ten proszek !?
- A skąd ja mam to wiedzieć ? Wiem tylko, że ci się to przyda.
- Skąd ?
- A skąd ja mam to wiedzieć ? Wiem tylko, że ci się to przyda.
- Skąd ?
- A skąd ja mam to wiedzieć ? Wiem tylko, że ci się to przyda.
Uznałem, że w ten sposób do niczego nie dojdziemy.
- Dobra. To my sobie pójdziemy.
- Jasne. - Spojrzał na rumowisko. - Chyba zbuduję sobie nowy grobowiec. To żelastwo się przyda.
***
Cała grupa, mocno podłamana spotkaniem z Żywą Śmiercią, ruszyła przez las. W kierunku wybranym poprzez losowanie. Przodem szedłem ja, wraz z Agentem – byliśmy uzbrojeni w pistolety interpunktacyjne, w które Danek był wyposażony "fabrycznie". Mieliśmy je, bo nie wiedzieliśmy na co trafimy w tym cholernym lesie.
Pierwsze problemy pojawiły się już po paru minutach, gdy jeden z ocalałych zaczął wrzeszczeć, że widzi Czarny Dym. Dziwak.
Na kolejne nie czekaliśmy długo. Wyszliśmy na jakąś polanę... i stanęliśmy twarzą w twarz z grupą neandertalczyków w garniturach z wyrzutniami rakiet ziemia-powietrze na plecach. Kilku z nich majstrowało przy jakimś dziwnym urządzeniu.
Po chwili zorientowali się, że nie są sami. Wycelowali w nas z wyrzutni rakiet.
- To Zestawy Przeciwlotnicze Typ-3. - Stwierdził Danek. - Jeśli w nas traficie, odłamki załatwią i was.
Położyli swoje uzbrojenie na ziemię. Wyjęli spod garniturów karabiny maszynowe. Tym razem Agent milczał.
- Kim jesteście i co tu robicie ? - Zapytał jeden z nich – ten o najgłupszym wyrazie twarzy. Na 100% oficer.
- Nie... - stwierdziłem – kim wy jesteście i co tu robicie ?
- Jesteśmy członkami Federalnego Sztabu Bałwanów. Polujemy na kaczki.
- A to urządzenie ?
- Wytwarza mgłę.
- Kto wami dowodzi ?
- Jego Wspaniałość Putin. Hej... - stwierdził nagle oficer – to myśmy mieli pytać wa...
W tym momencie huknęło potężnie i członkowie FSB wyparowali, przygnieceni czymś, co wyglądało jak olbrzymi warowny zamek zbudowany ze złomu. Na najwyższej wieży stał nasz znajomy Garrador.
- Kurrrrwaa.... - Stwierdził. - Pomyliłem koordynaty teleportu. Przepraszam.
Po czym zniknął, wraz z fortecą. Przez chwilę staliśmy, osłupiali. Przed nami rozpościerała się polana, pełna zmiażdżonych rakietowych neandertalczyków. Resztek generatora mgły nie było – nieumarły pewnie je zabrał, by coś z nich skonstruować.
Po dłuższym czasie ruszyliśmy do przodu. Wkrótce później dotarliśmy na skraj lasu – już bez dalszych utrudnień.
Po opuszczeniu tego cholernego lasu, skierowaliśmy swe kroki na pobliską drogę. A konkretnie na coś, co ją przypominało. Jak stwierdził przejeżdżający rowerzysta, Ministerstwo Infrastruktury chciało zaoszczędzić i wynajęło polskich budowniczych. Ich też spotkaliśmy. W pierwszej chwili sądziliśmy, że mamy przed sobą jakąś dziwaczną, surrealistyczną rzeźbę. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to nie "sztuka" a nieruchomi ludzie oparci o łopaty. Natomiast dziwaczne hałdy, wyglądające jak stosy pogrzebowe, były zbudowane z pustych butelek. Co kraj, to obyczaj.
Jakiś czas później, rozdzieliliśmy się. Ja, wraz z Agentem Dankiem złapałem transport. Szczerze powiedziawszy, było to szaleństwo godne Marszałka Kota – łapać autostop na polnej drodze. Mimo to się udało. Aczkolwiek w pierwszej chwili, gdy ujrzeliśmy na horyzoncie charakterystyczny kształt superciężkich czołgów typu T-120 "Bartek", chcieliśmy uciekać w krzaki. Nie zrobiliśmy tego i uzyskaliśmy rzadką okazję podróży w trzewiach tego giganta. Siedzieliśmy w przedziale desantowym wraz z kompanią żołnierzy Wolnego Państwa Stratergrad. Miło z ich strony, że zgodzili się nas zabrać.
Na przedmieścia stolicy marionetki ZSRG dotarliśmy pod wieczór. Poruszanie się po nim było bardzo utrudnione – w WPS, jak w każdym państwie totalitarnym, aparat policyjny był naprawdę rozbudowany. W pierwszych piętnastu minutach marszu, sprawdzone nasze dokumenty dokładnie siedemset dwadzieścia osiem razy. W pewnej chwili, ustawiła się przed nami nawet kolejka. Wyglądało to absurdalnie – osiemnaście osób w czarnych garniturach, kapeluszach zasłaniających twarze, stało jeden za drugim na środku ulicy. Po kolei podchodzili do nas i z charakterystycznym akcentem stwierdzali "AUSWEIS KONTROLLIEREN !!!". Na dodatek blokowali tym swoim sprawdzaniem dokumentów ruch na jednej z najważniejszych arterii komunikacyjnych Stratergradu, co doprowadziło do powstania dwudziestokilometrowego korka. Ten zaś nieomal doprowadził do załamania się miejscowej gospodarki opartej głównie na eksporcie czarnych garnitur, kapeluszy i ciemnych okularów do innych krajów niedemokratycznych.
W końcu jednak udało nam się dotrzeć do naszego celu – lotniska, na które mieliśmy kulturalnie przylecieć luksusowym samolotem. Namierzenie agentów, którzy mieli nas odebrać było aż nadto proste. Jako jedyni w tym cholernym mieście nie mieli na sobie wojskowych mundurów, lub jeszcze bardziej wyróżniającego się stroju, jakim jest wspomniany wcześniej garnitur z obowiązkowymi dodatkami.
Nieco większą niespodzianką był fakt, że oczekiwały nas kobiety. Szowinistą nie jestem, ale z pracą w wywiadzie kojarzyli mi się zawsze mężczyźni.
- Dzień dobry. - Odezwała się jedna z nich. - Jestem Ashke, a to Sem. - Mamy was odebrać i dostarczyć do bazy głównej naszej agentury.
- Ciii. - Odezwał się Danek. - Nie tak głośno. A co jak nas podsłuchują ?
- Na pewno to robią. - Stwierdziła pogodnie Sem. - Ale mają zanadto rozbudowaną biurokrację. Pracują nad nakazem naszego aresztowania już od pięciu lat. W tej chwili drukują stosiedemdziesięciotysięczną kopię. Mamy spokój aż do momentu, gdy dotrą do dwustu tysięcy.
- I nie brakuje im papieru ?
- Brakuje. Dlatego go importują z "bratniego narodu". Czyli z ZSRG. Przemysł drzewny to jedyna gałąź tamtejszej gospodarki, która przynosi choćby minimalne zyski.
- To co ? - Odezwałem się. - Może się stąd ruszymy ? Przecie nie chcemy doprowadzić ich do zupełnego bankructwa.
- Jasne.
Opuściliśmy budynek lotniska głównym wejściem. Przed sobą zobaczyliśmy czarną (tutaj to chyba podstawowy kolor) limuzynę. Koło niej stali dwaj ochroniarze. Na kilometr śmierdziało od nich szpiegami Kota... Ach ta mieszanka kocich karm...
W połowie drogi pomiędzy głównym wejściem, a pojazdem, stał kosz na śmieci. Wyglądał dziwnie na środku chodnika...
Gdy przechodziliśmy koło niego, nagle... wysunęła się z niego głowa w czarnym kapeluszu.
- AUSWEIS KONTROLLIEREN !!!
***
Obowiązkowa kontrola dokumentów osób opuszczających lotnisko trwała "zaledwie" kilka minut.
"Garniturowiec" przejrzał nasze "Ausweisy" paręnaście razy, podotykał, pochuchał i zwrócił z kwaśną miną.
Wyglądał, jakby miał nadzieję, że znajdzie jakąś nieprawidłowość i będzie mógł nas aresztować. Gdy tylko nas wypuścił, zaczął zwracać uwagę Dankowi, że nie należy przeklinać na ulicy... Agenta tak zdziwił widok mówiącej głowy w koszu na śmieci, że odruchowo "rzucił mięsem". Dostał naganę, że takie wulgaryzmy, to on sobie może wykrzykiwać na ulicach zgniłych, zdegenerowanych miast demokratycznych, a nie w tak porządnym miejscu jak to. Z nieznanych powodów słowo "demokratycznych" zabrzmiało w ustach "Garniturowca" jak najgorsze przekleństwo.
Jazda do głównej bazy agentury DRI zajęła nam jakieś dziesięć-piętnaście minut jazdy zakorkowanymi ulicami – z przerwą na obowiązkowy "Ausweis Kontrollieren"... tym razem "Garnitur" wystawił głowę spod mojego siedzenia.
Gdy wyszliśmy z samochodu, naszym oczom ukazał się... bunkier, z wymalowanym nad żelaznymi wrotami napisem " PIERWSZY STRATEGRADZKI BUNKIER PRZECIWATOMOWY IM.MARSZAŁKA KOTA". Trudno o bardziej wymowny znak obecności członków agentury wrogiego mocarstwa. Mimo to nigdzie nie było widać żadnych śladów miejscowych kontrwywiadowców. Co było aż dziwne. Tylko z okien pobliskich ruder od czasu do czasu mrugały złe spojrzenia...
- Do środka, do środka. - Stwierdziła wychodząca za mną Ashke. - Wokół pełno bandytów w mundurach. Regularnie nas okradają. Jedyny minus lokalizacji bazy w miejskich slumsach.
Gdy zamknęły się za nami żelazne wrota bunkra, nagle zgasło światło.
- Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę. - Stwierdził nagle Danek.
Jakby w odpowiedzi, oświetlenie włączyło się ponownie i zostaliśmy poprowadzeni schodami w dół. Bardzo długimi schodami. Jakieś cztery godziny i osiem kilometrów później, znaleźliśmy w czymś w rodzaju poczekalni. Usiedliśmy na ławkach pod ścianą i kontemplowaliśmy propagandowe plakaty na ścianie. Na jednym widać było Marszałka Kota na barykadzie. W łapkach trzymał flagę Demokratycznej Republiki Inkaustusa. Dumnym wzrokiem spoglądał gdzieś w dal. Napis pod nim głosił : "Z Nim dumnie patrzymy w przyszłość". Na kolejnym plakacie widać było umierającego człowieka w mundurze żołnierza ZSRG. Tym razem, inkaustusowi specjaliści od propagandy postawili sobie za cel maksymalną zwięzłość tekstu, bowiem pod socjalistą widniał jakże prosty i pełen ekspresji napis "Śmierć Skurwysynom".
Ostatni plakat był bez wątpienia wyrobem miejscowym. Widać na nim było ciało żołnierza WPS-u, po którym deptał jakiś olbrzym z doklejoną głową Kota. Podpis na dole głosił : "Po trupie burżuazyjnego Stratergradu do wielkiej światowej rewolucji Kotletariackiej". Trzeba przyznać – miejscowi bez wątpienia mieli wyobraźnię.
W pewnej chwili usłyszeliśmy zza pobliskich drzwi : "WEJŚĆ".
Po raz setny już przeklinałem samego siebie, za "genjalny" pomysł ze stanięciem w obronie ojczyzny i zaciągnięciem się do Literackich Sił Zbrojnych. "Obrona Ojczyzny" powinna być napisana z dużej litery, gdyż trafiłem do 5. Specjalnego Desantowo-Szturmowego Legionu – którego popularna nazwa brzmi "Obrońcy Ojczyzny".
Zatem, z powodu bycia członkiem (bez skojarzeń) Partii Literatury Patriotycznej, musiałem stać (mówiłem do cholery – bez skojarzeń) w szeregu wraz z moimi kolegami z 15 plutonu Samobójczych Sztórmiarzy, na placu apelowym w samym środku Polygonu – głównej bazy wojskowej armii Demokratycznej Republiki Inkaustusa. Przed nami stał sierżant i robił to, co umiał najlepiej - darł się na nas. Na dodatek słońce grzało niemiłosiernie. Co, biorąc pod uwagę położenie Polygonu za kołem podbiegunkowym, było naprawdę bardzo dziwne.
Obrazu tego dopełniały przewalające się z ogłuszającym hukiem przez pole za sierżantem "Metatrony", czyli nasze wspaniałe dwudziestotonowe transportery opancerzone. Pomyślałem, że przynajmniej nie włączyły swojej niszczycielskiej broni przeciwpiechotnej – czyli umieszczonego z tyłu wieży z interpunktatorem kaliber 75 mm megafonu. W tym samym momencie to zrobiły. Rozległ się jękliwy hymn pochwalny opiewający wspaniałość Demokratycznej Republiki Inkaustusa. Kilkoro stojących zbyt blisko pechowców zwaliło się na ziemię. Jeden przewrócił się prosto pod gąsienice przejeżdżającego tuż obok "Metatrona". Jego kierowca odbił w prawo i wjechał w inny pojazd. Po chwili oba transportery wesoło się fajczyły.
- To już południe, a mamy już sto siedemdziesiąt sześć ofiar. - Skomentował ten fakt nasz sierżant. - Mam wam coś do zakomunikowania. Będziemy mieć dzisiaj ważnego gościa. Z samej góry. - Dodał.
- Pana Boga ? - odezwał się niepewnym głosem jeden z żołnierzy.
Sierżant zgromił go wzrokiem.
- Nie, ty krzywonogi orangutanie. Dzisiaj odwiedzi nas szycha ze sztabu.
- Generał Szyszka ? - odezwał się inny żołnierz. Umilkł, gdy uderzył w niego zabójczy wzrok sierżanta Pferzengentakla (czy jakoś tak. Nigdy nie nauczyłem się wymowy jego nazwiska.).
Nagle, na polu za panem sierżantem ("Metatrony" się już wyniosły. Dwa zniszczone egzemplarze wciąż się jednak wesoło fajczyły.) pojawiła się samotna limuzyna. Zatrzymała się ze trzy metry od nas. Powoli jej drzwi otworzyły się. Wyszło z niej dwóch żołnierzy i zaczęło rozwijać czerwony dywan. Gdy skończyli (dywan sięgnął aż do naszego sierżanta) stanęli koło samochodu. Wtedy wyskoczył z niego On.
Jedyny i nieśmiertelny Marszałek Kot. Skoczył jednak tak pechowo, że przypadkiem się wywrócił. Wstał i zaczął bardzo głośno miałczeć.
- WY CHOLERNI DYSYDENCI !!! - Te słowa najwyraźniej skierował do żołnierzy, którzy rozwijali dywan. - WY ŚWINIE MALBERTOWSKIE !!! PRÓBOWALIŚCIE MNIE ZABIĆ !!! ROZSTRZELAĆ !!!
Rozkaz został wypełniony błyskawicznie. Stojący kilkanaście metrów dalej "Metatron" odpalił Interpunktator
załadowany przeciwpiechotnym "przecinkiem". Błyskawicznie wirujący pocisk poszybował w kierunku pechowych żołnierzy i efektownie ich zdekapitował.
- Sto siedemdziesiąt osiem. - Sierżant jak zwykle skwitował to krótko.
W międzyczasie marszałek ruszył właśnie w jego kierunku. Usiadł na... ziemi tuż obok niego i obrzucił fachowym okiem stojących w szeregu żołnierzy.
- Co za krzywe hipopotamy. - Jego opinia była krótka i zwięzła
Sierżant zareagował na to wzrokiem pełnym uwielbienia.
-No dobra. Witajcie, moi dzielni żołnierze. - Zamiauczał. - Przybyłem tutaj, gdyż szukam samobójcy... znaczy się ochotnika. Wykona on dla mnie zadanie które pozwoli mi na obalenie demokacji, ogłoszenie się Bogiem-Imperatorem i utworzenie tysiącletniego imperium.
Na Polygonie zapadła głucha cisza. Kot podkręcił wąsa, po czym domiauczał.
- Ku chwale ojczyzny, oczywiście.
W tym samym momencie cały pluton ujrzał dowódcę naszego pułku. Ukryty za jednym z "Metatronów" wymachiwał tablicą z napisem "oklaski". W efekcie całym Polygonem wstrzasneła burza oklasków.
- A zatem – zamiauczał zadowolony tym spontanicznym wybuchem uwielbienia dla jego osoby Kot. - Ochotnicy, wystąp.
Nie zamierzałem brać udziału w żadnej samobójczej misji. Tym bardziej dlatego, że pewnie nie dostałbym za nią nawet zasranego dodatku do żołdu. Z nieznanych mi jednak powodów zarówno Kot, jak i sierżant
spojrzeli wprost na mnie.
- Brawo, żołnierzu. Ojczyzna ci tego nie zapomni. - Zamiauczał Kot.
Zdezorientowany rozejrzałem się na boki. Wszyscy żołnierze profilaktycznie cofnęli się o krok. Trzech cofnęło się nawet o dwa i wpadli w wykopany przez nas rano okop.
- Adiutanci, do mnie. - miauknął Kot. Z jego samochodu wyszedł agent Literackich Oddziałów Specjalnych – ubrany w kamizelkę kuloogniomrozokwasodowcipoteściowoodporną i z karabinem
interpunktacyjnym przewieszonym przez ramię. Podszedł do Kota i zasalutował.
- Melduję, że nie żyją.
- Co ? - Zamiauczał Kot. - Co się stało ?
- Rozstrzelani. Posolili ci mleko.
- A ich zastępcy ?
- Posłani na wyprawę po Boską Drapaczkę. Nie wrócili.
- A zastępcy zastępców ?
- Kocia grypa.
- A niech to kocimiętka.... Dobra, zrobimy to inaczej. Ochotniku – te słowa skierowane były do mnie – właź do limuzyny. Pogadamy w drodze na lotnisko.
Rad nierad musiałem go posłuchać. Usiadłem na tylnym siedzeniu wraz z czterema komandosami LOSu – było więc diablo ciasno. Z przodu siedział szofer i dowódca eskorty. Kot przysiadł na desce rozdzielczej.
- Jak zapewne wiesz, w ostatnim okresie nawiedziło wiele katastrof. - zaczął Kot.
Wiedziałem o tym. W gazetach aż huczało. Eksplozja w rafinerii w Ciekłym, zawalenie się kopalni uranu w Suchym i wielka katastrofa lotnicza – samolot Boelit z dwiema setkami ludzi na pokładzie rozbił się gdzieś w Górach Tak Wysokich Że Aż Strach.
- Cztery godziny temu - głos Kota stał się nagle bardzo ponury – prom kosmiczny "Literator" wystartował z kosmodromu "Litaveral". Zadokował do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i w tym momencie na jego pokładze eksplodowały cztery kilogramy Socjaltexu. Stacja została wytrącona z orbity i w przeciągu pięciu godzin rąbnie gdzieś w promieniu dwudziestu kilometrów od stolicy.
- Na pokładzie wciąż są żywi ludzie... a na dodatek pułkownik Tygerski, wraz z całą załogą "Literatora" i jego wrakiem lecą w kierunku Saturna. I raczej nie zdołamy ich uratować.
Po kilku sekundach odzyskałem głos.
- Kurwa.
Kot pokiwał głową.
- Ładunek zdetonowano radiowo. Sygnał poszedł przez SocjalSat-4. Wygląda na to, że ZSRG zamierza nas zaatakować, a obecne działania mają nas osłabić. Ty polecisz do Stratergradu...
- Co.. ale dlaczego ?
Stamtąd przedostaniesz się do ZSRG, a dokładnie do jego stolicy. Zlikwidujesz, bądź porwiesz jednego z ich czołowych naukowców – niejakiego Tumbora. Zgodnie z danymi przekazanymi nam
przez naszych szpiegów, stworzył on nową broń masowej zagłady – najgorsze opowiadanie w historii. Jest tak obrzydliwe, że zabija każdego, kto się z nim zapozna.
- Ale czemu ja ?
- Od ponad stu lat nasz kraj hołduje idei wysyłania na samobójcze misje wybranych losowo osób bez przygotowania. Jakimś cudem zazwyczaj im się udaje. A jak nie – to niewielka strata.
W tym momencie przez przednią szybę przeleciała rakieta. Minęła kota o włos, urwała głowę jednemu z siedzących obok mnie komandosów, wyleciała tylnią szybą i efektownie rozwaliła jadący za nami samochód.
- Kur... - zaczął dowódca eskorty, ale Kot uciszył go wzrokiem.
- To znowu ludzie Malberta. On poprostu nie wie kiedy przestać. Jedźmy na lotnisko. Odstawimy Ochotnika i wracamy do Bazy Kuweta-1.
ROZDZIAŁ-I
Kot wysadził mnie (na szczęście nie dosłownie) pod głównym wejściem do Portu Lotniczego Polylit. Koło wielkich, szklanych drzwi stało dwóch ochroniarzy, którzy obrzucali mnie nieufnym spojrzeniem, Widać nie przywykli do widoku osób wyrzucanych z ostrzeliwywanej z helikoptera (Kot miał rację – prezydent Malbert poprostu nie wiedział kiedy przestać) i pędzącej dwieście kilometrów na godzinę limuzyny. Gdy już
zdołałem pozbierać się z chodnika i do nich podejść, zareagowali spojrzeniem mówiącym "jakim cudem to przeżyłeś". Nie odpowiedziałem, tylko wtoczyłem się do środka. O dziwo nie protestowali. Kilka sekund
później zginęli, gdy płonący śmigłowiec z oznakowaniami Literackich Oddziałów NieSpecjalnych Malberta awaryjnie na nich wylądował i zmienił obrotowe szklane drzwi w płonące rumowisko.
Uznałem, że czas się stąd zmywać – zamach na Kota powoli przeobrażał się w bitwę uliczną. Ruszyłem więc do najbliższego okienka. Po drugiej stronie szyby zobaczyłem bliżej nieokreślony szarobury kształt. Nagle na tym czymś wyrosła twarz.
- Jestem Zenek. Bury Zenek. Życzy pan sobie bilet ?
- Eee... tak. Do Stratergradu.
- Rozumiem. Pięćdziesiąt Inków.
Wyjąłem pękaty portfel, który Kot wręczył mi na pożegnanie. Otworzyłem go... i na ziemię spadły cztery egzemplarze paszportów i z dziesięć dowodów osobistych. Bury Zenek westchnął głośno.
- Kolejny szpieg Kota, co ? - nie odpowiedziałem – zabierz to, bo cię jeszcze jakiś nadgorliwy policjant aresztuje. Samolot odlatuje za pół godziny z pasa startowego numer siedem.
Zgarnąłem dowody osobiste i paszporty, po czym poupychałem je po kieszeniach.
- Często tu macie szpiegów ?
- Conajmniej dwóch na tydzień. Z tego co wiem zaraz po przylocie do Wolnego Państwa Stratergrad zgarnia ich tamtejsza Tajna Jednostka Moderatorska.
- Głupia nazwa.
- Taa...
Odeszłem od okienka, usiadłem na ławce pod ścianą i zacząłem wczytywać się w tajne informacje (spalić przed przeczytaniem !) o Tumborze i jego powiązaniach z WPS. Nie było to łatwe – hałasy z zewnątrz (salwy karabinowe, eksplozje pocisków czołgowych i artyleryjskich, krzyki i charakterystyczne wycie silników lotniczych) skutecznie to utrudniały. W końcu, po około dwudziestupięciu minutach, zdołałem dokończyć czytanie. Gdy tylko je odłożyłem, dokumenty natychmiast dokonały samospalenia. Zgarnąłem popiół, w który się zmieniły i wyrzuciłem do pobliskiego kosza na śmieci, po czym ruszyłem w kierunku drzwi, oznaczonych cyfrą siedem.
******
Spodziewałem się po Kocie lotu najgorszym szmelce, w rodzaju samolotów tzw. "tanich linii lotniczych".
Pozytywnie mnie jednak zaskoczył. Na płycie lotniska stał nie latający złom, ale najnowszy Boelit 666, należący do największego narodowego przewoźnika, jakim jest kontrolowana przez Zjednoczoną Partię Metalowców firma United Metal Airlines. Na stojącym na skraju lotniska billboardzie widziałem właśnie ich reklamę – fragment teledysku jednej z piosenek zespołu "Behemoth" na której wokalista zżerał właśnie jakiegoś aniołka. Towarzyszył temu wielki napis "OTO CO ROBIMY Z KONKURENCJĄ !"
Milutkie.
Gdy już wszedłem na pokład i zająłem miejsce w klasie ekonomicznej – co oznaczało warunki takie, jak w pierwszej klasie samolotów konkurencji, z głośników dobiegł nas głos pilota.
- Dzień dobry, tutaj kapitan Awangarda, wasz pilot. Za chwilę startujemy. Proszę o ustawienie płatów skrzydeł w pozycji bojowej.
Po kilku sekundach konsternacji wywołanej tym niespodziewanym poleceniem, pilotka odezwała się ponownie.
- O, przepraszam, nie ta kartka. Proszę zapiąć pasy.
Kilka minut później byliśmy już w powietrzu. Miałem miejsce przy oknie, mogłem więc delektować się wspaniałym widokiem za oknem. Lasy, pola i łąki znikały za nami. A ja zbliżałem się do granicy Wolnego Państwa Stratergrad.
***********
Coś jednak zaczęło się "dziać" na długo przed wkroczeniem w przestrzeń powietrzną WPS. Mijaliśmy właśnie Trójkąt Smoleński – tajemnicze, wieczne zamglone lasy, w których ciągle znikają samoloty i ludzie.
Z tej okazji zaserwowano nam tradycyjne danie, jakim jest tzw. "Kaczka po Smoleńsku" – czyli kacze udko z sosem z borowików – trzeba przyznać, że było naprawdę bardzo smaczne. Kończyłem je jeść, gdy ponownie odezwała się nasza pilotka.
- Uwaga, pasażerowie. Proszę o uwagę. Mamy drobny problem. Przejdźcie na prawą stronę kadłuba.
Wszyscy posłusznie ruszyli się ze swoich miejsc – ja na szczęście nie musiałem, bo siedziałem przy oknach po prawej stronie. Dzięki temu widziałem ów "drobny problem".
- Jak państwo widzą, prawy silnik płonie.
Na pokładzie rozległy się przerażone krzyki. Siedzący kilka miejsce przede mną człowiek, który na kilometr śmierdział Tajnym Agentem Marszałka Kota, stwierdził na głos, że nic nam nie grozi, gdyż załoga z pewnością sobie poradzi.
- A teraz przejdźcie na lewą stronę samolotu.
Wszyscy – poza mną i Tajnym Agentem, który chyba przewidział, co zobaczą pasażerowie – ruszyli posłusznie na drugą stronę. Po chwili samolotem wstrząsnęły bardzo głośne wrzaski, uosabiające skrajne wręcz przerażenie.
- Jak państwo widzą, lewy silnik również stoi w ogniu.
Tajny Agent kontynuował swoją tyradę.
- A teraz spójrzcie w dół. - wszyscy posłuchali głosu pilotki – z pewnością widzą państwo małą polankę w lesie. Z małej polanki w lesie mówiła do państwa załoga samolotu.
Po kilku sekundach ciszy, wszyscy zaczęli wrzeszczeć jednocześnie. Tajny Agent wstał i zaczął się przepychać do przodu, w kierunku kabiny pilota. Ruszyłem w ślad za nim. Przepchnęliśmy się przez pierwszą klasę – pełną wrzeszczących pasażerów. W końcu stanęliśmy przed drzwiami do kabiny pilota.
Dopiero wtedy Tajny Agent mnie zauważył.
- O, a ty kim jesteś ?
Zignorowałem jego pytanie i odpowiedziałem swoim.
- Wiesz, że na kilometr pachniesz szpiegiem Kota ?
- Wiem. To ta jego charakterystyczna mieszanka Whiskasa i kilku innych karm dla kotów tak śmierdzi. Informacje o misji dostałem osobiście... podczas obiadu, więc.... Jestem Danek.
- A ja Ochotnik.
Zbladł.
- O cholera. Miałem cię pilnować aż do momentu przejęcia cię przez miejscową agenturę. Miałem...
- ...pozostać niezauważony. Taa, rozumiem.
Weszliśmy do kabiny pilota. Była oczywiście pusta. Pełno w niej było różnorakich przycisków i przełączników.
- Umiesz to obsługiwać ? - Uśmiechnął się lekko. Bardzo lekko.
- Nie. Ale za to potrafię wylądować awaryjnie. - Danek usiadł na fotelu pilotów i zaczął manipulować przy przyciskach. Przez przednią szybę widziałem zbliżający się szybko las. Bardzo szybko.
Danek wyrównał lot, na tyle, na ile mógł. Może nawet by nam się udało, gdyby nie fakt, że na skutek uderzenia o drzewo, straciliśmy prawe skrzydło. Sekundę później lewe. A chwilę potem samolot wyrżnął nosem o ziemię. Uderzyłem głową o sufit i straciłem przytomność.
ROZDZIAŁ II
Tajny Agent, który na szczęście nie stracił przytomności, wyniósł mnie z hałdy płonącego metalu, w jaką zmienił się Boelit 666. Ocknąłem się na zielonej trawie, pod jakimś częściowo uciętym przez skrzydło drzewie. Wokół mnie kłębiłi się ocalali. Wstałem i wydarłem się głośno.
- SPOKÓJ ! ! !
Uspokoli się i spojrzeli na mnie.
- Musimy się oddalić od samolotu. Może wybuchnąć. - Wydawanie rozkazów było dla mnie prawdziwą przyjemnością. - Udamy się w którymkolwiek kierunku. Nieważne jakim. I tak w końcu opuścimy ten las.
Nagle jakiś łysol zaczął drzeć się jak opętany.
- A tobie co ? - Spytałem.
- Moje nogi ! - Krzyknął. – Odzyskałem władzę w nogach !
- Jak się nazywasz ?
- Dżon Lok.
- A zatem, Dżonie Lok... nie mogłeś odzyskać władzy w nogach.
- Czemu ?
- Bo ci je urwało.
Spojrzał w dół i zaczął drzeć się jeszcze głośniej. W końcu jeden z ocalałych walnął go młotkiem w głowę, co go uciszyło. Na dobre.
Odezwał się jakiś inny człowiek.
- Zbudujemy obóz, zorganizujemy jakieś jedzenie...
- Co ty, na bezludnej wyspie jesteś ? -Wyśmiałem go. - Jesteśmy w cholernym lesie na środku Wolnego Państwa Stratergrad ! Pewnie nas już szukają.
- Oj, oby nie. - Stwierdził z ironią Agent, tak cicho, że tylko ja go usłyszałem.
W tym momencie huknęło głośno. W pobliżu rumowiska coś błysnęło. W powietrzu pojawił się... lewitujący szkielet w jakieś dziwacznej szacie i świecącymi na szaro-buro oczami.
- KTO ŚMIE MNIE KURWA BUDZIĆ ! ! !
W chwili, gdy słowa te opuszczały... szczękę szkieletu, bak Boelita 666 ostatecznie poddał się i eksplodował.
Rzuciło nami o ziemię. Nieumarły poleciał prosto na jakąś dziewczynę i "wylądował na niej awaryjnie".
Do kakofonii krzyków i wrzasków dołączył jeszcze jeden, bardzo głośny i nieprzyjemny pisk.
- RAATTTUUNNNKKUUU, SSZZKKIEEELLEETTT GWAAAŁŁCCIICIELL !!!!
Wspomniany nieumarły, uznał najwidoczniej, że efektowne wejście mu nie wyszło, bo wstał z dziewczyny i odezwał się.
- JA PIERDOLE, CO TO MA KURWA BYĆ !!! - Po czym zaklął szpetnie. W efekcie dziewczyna przywaliła mu z liścia. To już całkiem zdeprymowało biednego nieumarłego, który zniknął i pojawił się paręnaście metrów dalej, wśród płonących fragmentów samolotu. Dziewczyna ruszyła do szarży, w celu ostatecznej likwidacji.
Nieumarły zaczął coś szeptać i wokół niego pojawił się jakiś rodzaj magicznej bariery. Sekundę później napastniczka z hukiem ją przełamała.
- RATUNKU !!! - Wydarł się na cały głos szkielet, po czym zaczął uciekać. Razem ze ścigającą go dziewczyną pięciokrotnie okrążył płonący wrak i ogłupiałych tym niecodziennym widokiem pasażerów. Przy szóstym okrążeniu wkroczyłem do akcji razem z Dankiem. Ledwo udało nam się powstrzymać dziewczynę. Po paru chwilach szamotaniny jej furia rozwiała się.
- Swoją drogą... jak się nazywasz ? - Stwierdziłem...
- Duśka.
- A zatem, Duśko, uspokój się. Pan, eee, szkielet, zaraz nam wszystko wyjaśni.
Pasażerowie obserwowali całą sytuację oczami wielkości spodków. Nieumarli byli... rzadkim widokiem. Prawdę powiedziawszy w ogóle nigdy żadnego nie widziano.
- Tak, tak – stwierdził szybko szkielet – ja to wszystko wyjaśnię, tylko nie bij.
- A zatem ? - Odwróciłem się do niego. - Jak się nazywasz ?
- Garrador. Jestem potężnym Lichem, założycielem i pierwszym władcą Wolnego Państwa Stratergrad.
- Aha... i co tu robisz ?
- No... tak w zasadzie to mieszkam.
- Gdzie ? Na polanie ?
- Nie, idioto... w grobowcu, który ten wasz cholerny metalowy ptak rozpieprzył ! I gdzie ja będę teraz mieszkał ?
- A co mnie to obchodzi ? - Odparłem.- Czy ja ci wyglądam jak agent nieruchomości ?
- Nie. - Stwierdził ze złośliwym uśmiechem. - Wyglądasz mi jak poborca podatków.
Tym razem to Danek i Duśka powstrzymywali mnie.
- A swoją drogą... - odezwał się ponownie nieumarły - kto teraz rządzi w DRI ?
- Kot, Malbert i Mirrond naprzemiennie.
- Kurrrwa.... - Warknął. A ty kim jesteś ?
- Jestem... eeee... Ochotnikiem.
- No tak... - uśmiech rozjaśnił mu twarz – kolejny koci samobójca. Pewnie wykonujesz jakieś głupie, heroiczne zadanie, bez żadnego przygotowania.
- Tak jakby.
- No to dostaniesz coś ode mnie... - wyjął z szaty jakieś pudełko z szarym pyłem. - A oto... Zguba w proszku.
- Hę ? - Stwierdziłem inteligentnie.
- No, wampir w proszku. Polewasz wodą, wypowiadasz magiczną formułę i po pięciu sekundach masz gotowego na wszystko krwiopijcę. Mojego starego kumpla. Wysechł trochę przez ostatnie 100 lat bez picia.
- Aaha... a co to za formuła ?
- No... do tego jeszcze nie doszedłem.
- To na co mi ten proszek !?
- A skąd ja mam to wiedzieć ? Wiem tylko, że ci się to przyda.
- Skąd ?
- A skąd ja mam to wiedzieć ? Wiem tylko, że ci się to przyda.
- Skąd ?
- A skąd ja mam to wiedzieć ? Wiem tylko, że ci się to przyda.
Uznałem, że w ten sposób do niczego nie dojdziemy.
- Dobra. To my sobie pójdziemy.
- Jasne. - Spojrzał na rumowisko. - Chyba zbuduję sobie nowy grobowiec. To żelastwo się przyda.
***
Cała grupa, mocno podłamana spotkaniem z Żywą Śmiercią, ruszyła przez las. W kierunku wybranym poprzez losowanie. Przodem szedłem ja, wraz z Agentem – byliśmy uzbrojeni w pistolety interpunktacyjne, w które Danek był wyposażony "fabrycznie". Mieliśmy je, bo nie wiedzieliśmy na co trafimy w tym cholernym lesie.
Pierwsze problemy pojawiły się już po paru minutach, gdy jeden z ocalałych zaczął wrzeszczeć, że widzi Czarny Dym. Dziwak.
Na kolejne nie czekaliśmy długo. Wyszliśmy na jakąś polanę... i stanęliśmy twarzą w twarz z grupą neandertalczyków w garniturach z wyrzutniami rakiet ziemia-powietrze na plecach. Kilku z nich majstrowało przy jakimś dziwnym urządzeniu.
Po chwili zorientowali się, że nie są sami. Wycelowali w nas z wyrzutni rakiet.
- To Zestawy Przeciwlotnicze Typ-3. - Stwierdził Danek. - Jeśli w nas traficie, odłamki załatwią i was.
Położyli swoje uzbrojenie na ziemię. Wyjęli spod garniturów karabiny maszynowe. Tym razem Agent milczał.
- Kim jesteście i co tu robicie ? - Zapytał jeden z nich – ten o najgłupszym wyrazie twarzy. Na 100% oficer.
- Nie... - stwierdziłem – kim wy jesteście i co tu robicie ?
- Jesteśmy członkami Federalnego Sztabu Bałwanów. Polujemy na kaczki.
- A to urządzenie ?
- Wytwarza mgłę.
- Kto wami dowodzi ?
- Jego Wspaniałość Putin. Hej... - stwierdził nagle oficer – to myśmy mieli pytać wa...
W tym momencie huknęło potężnie i członkowie FSB wyparowali, przygnieceni czymś, co wyglądało jak olbrzymi warowny zamek zbudowany ze złomu. Na najwyższej wieży stał nasz znajomy Garrador.
- Kurrrrwaa.... - Stwierdził. - Pomyliłem koordynaty teleportu. Przepraszam.
Po czym zniknął, wraz z fortecą. Przez chwilę staliśmy, osłupiali. Przed nami rozpościerała się polana, pełna zmiażdżonych rakietowych neandertalczyków. Resztek generatora mgły nie było – nieumarły pewnie je zabrał, by coś z nich skonstruować.
Po dłuższym czasie ruszyliśmy do przodu. Wkrótce później dotarliśmy na skraj lasu – już bez dalszych utrudnień.
Rozdział III
Po opuszczeniu tego cholernego lasu, skierowaliśmy swe kroki na pobliską drogę. A konkretnie na coś, co ją przypominało. Jak stwierdził przejeżdżający rowerzysta, Ministerstwo Infrastruktury chciało zaoszczędzić i wynajęło polskich budowniczych. Ich też spotkaliśmy. W pierwszej chwili sądziliśmy, że mamy przed sobą jakąś dziwaczną, surrealistyczną rzeźbę. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to nie "sztuka" a nieruchomi ludzie oparci o łopaty. Natomiast dziwaczne hałdy, wyglądające jak stosy pogrzebowe, były zbudowane z pustych butelek. Co kraj, to obyczaj.
Jakiś czas później, rozdzieliliśmy się. Ja, wraz z Agentem Dankiem złapałem transport. Szczerze powiedziawszy, było to szaleństwo godne Marszałka Kota – łapać autostop na polnej drodze. Mimo to się udało. Aczkolwiek w pierwszej chwili, gdy ujrzeliśmy na horyzoncie charakterystyczny kształt superciężkich czołgów typu T-120 "Bartek", chcieliśmy uciekać w krzaki. Nie zrobiliśmy tego i uzyskaliśmy rzadką okazję podróży w trzewiach tego giganta. Siedzieliśmy w przedziale desantowym wraz z kompanią żołnierzy Wolnego Państwa Stratergrad. Miło z ich strony, że zgodzili się nas zabrać.
Na przedmieścia stolicy marionetki ZSRG dotarliśmy pod wieczór. Poruszanie się po nim było bardzo utrudnione – w WPS, jak w każdym państwie totalitarnym, aparat policyjny był naprawdę rozbudowany. W pierwszych piętnastu minutach marszu, sprawdzone nasze dokumenty dokładnie siedemset dwadzieścia osiem razy. W pewnej chwili, ustawiła się przed nami nawet kolejka. Wyglądało to absurdalnie – osiemnaście osób w czarnych garniturach, kapeluszach zasłaniających twarze, stało jeden za drugim na środku ulicy. Po kolei podchodzili do nas i z charakterystycznym akcentem stwierdzali "AUSWEIS KONTROLLIEREN !!!". Na dodatek blokowali tym swoim sprawdzaniem dokumentów ruch na jednej z najważniejszych arterii komunikacyjnych Stratergradu, co doprowadziło do powstania dwudziestokilometrowego korka. Ten zaś nieomal doprowadził do załamania się miejscowej gospodarki opartej głównie na eksporcie czarnych garnitur, kapeluszy i ciemnych okularów do innych krajów niedemokratycznych.
W końcu jednak udało nam się dotrzeć do naszego celu – lotniska, na które mieliśmy kulturalnie przylecieć luksusowym samolotem. Namierzenie agentów, którzy mieli nas odebrać było aż nadto proste. Jako jedyni w tym cholernym mieście nie mieli na sobie wojskowych mundurów, lub jeszcze bardziej wyróżniającego się stroju, jakim jest wspomniany wcześniej garnitur z obowiązkowymi dodatkami.
Nieco większą niespodzianką był fakt, że oczekiwały nas kobiety. Szowinistą nie jestem, ale z pracą w wywiadzie kojarzyli mi się zawsze mężczyźni.
- Dzień dobry. - Odezwała się jedna z nich. - Jestem Ashke, a to Sem. - Mamy was odebrać i dostarczyć do bazy głównej naszej agentury.
- Ciii. - Odezwał się Danek. - Nie tak głośno. A co jak nas podsłuchują ?
- Na pewno to robią. - Stwierdziła pogodnie Sem. - Ale mają zanadto rozbudowaną biurokrację. Pracują nad nakazem naszego aresztowania już od pięciu lat. W tej chwili drukują stosiedemdziesięciotysięczną kopię. Mamy spokój aż do momentu, gdy dotrą do dwustu tysięcy.
- I nie brakuje im papieru ?
- Brakuje. Dlatego go importują z "bratniego narodu". Czyli z ZSRG. Przemysł drzewny to jedyna gałąź tamtejszej gospodarki, która przynosi choćby minimalne zyski.
- To co ? - Odezwałem się. - Może się stąd ruszymy ? Przecie nie chcemy doprowadzić ich do zupełnego bankructwa.
- Jasne.
Opuściliśmy budynek lotniska głównym wejściem. Przed sobą zobaczyliśmy czarną (tutaj to chyba podstawowy kolor) limuzynę. Koło niej stali dwaj ochroniarze. Na kilometr śmierdziało od nich szpiegami Kota... Ach ta mieszanka kocich karm...
W połowie drogi pomiędzy głównym wejściem, a pojazdem, stał kosz na śmieci. Wyglądał dziwnie na środku chodnika...
Gdy przechodziliśmy koło niego, nagle... wysunęła się z niego głowa w czarnym kapeluszu.
- AUSWEIS KONTROLLIEREN !!!
***
Obowiązkowa kontrola dokumentów osób opuszczających lotnisko trwała "zaledwie" kilka minut.
"Garniturowiec" przejrzał nasze "Ausweisy" paręnaście razy, podotykał, pochuchał i zwrócił z kwaśną miną.
Wyglądał, jakby miał nadzieję, że znajdzie jakąś nieprawidłowość i będzie mógł nas aresztować. Gdy tylko nas wypuścił, zaczął zwracać uwagę Dankowi, że nie należy przeklinać na ulicy... Agenta tak zdziwił widok mówiącej głowy w koszu na śmieci, że odruchowo "rzucił mięsem". Dostał naganę, że takie wulgaryzmy, to on sobie może wykrzykiwać na ulicach zgniłych, zdegenerowanych miast demokratycznych, a nie w tak porządnym miejscu jak to. Z nieznanych powodów słowo "demokratycznych" zabrzmiało w ustach "Garniturowca" jak najgorsze przekleństwo.
Jazda do głównej bazy agentury DRI zajęła nam jakieś dziesięć-piętnaście minut jazdy zakorkowanymi ulicami – z przerwą na obowiązkowy "Ausweis Kontrollieren"... tym razem "Garnitur" wystawił głowę spod mojego siedzenia.
Gdy wyszliśmy z samochodu, naszym oczom ukazał się... bunkier, z wymalowanym nad żelaznymi wrotami napisem " PIERWSZY STRATEGRADZKI BUNKIER PRZECIWATOMOWY IM.MARSZAŁKA KOTA". Trudno o bardziej wymowny znak obecności członków agentury wrogiego mocarstwa. Mimo to nigdzie nie było widać żadnych śladów miejscowych kontrwywiadowców. Co było aż dziwne. Tylko z okien pobliskich ruder od czasu do czasu mrugały złe spojrzenia...
- Do środka, do środka. - Stwierdziła wychodząca za mną Ashke. - Wokół pełno bandytów w mundurach. Regularnie nas okradają. Jedyny minus lokalizacji bazy w miejskich slumsach.
Gdy zamknęły się za nami żelazne wrota bunkra, nagle zgasło światło.
- Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę. - Stwierdził nagle Danek.
Jakby w odpowiedzi, oświetlenie włączyło się ponownie i zostaliśmy poprowadzeni schodami w dół. Bardzo długimi schodami. Jakieś cztery godziny i osiem kilometrów później, znaleźliśmy w czymś w rodzaju poczekalni. Usiedliśmy na ławkach pod ścianą i kontemplowaliśmy propagandowe plakaty na ścianie. Na jednym widać było Marszałka Kota na barykadzie. W łapkach trzymał flagę Demokratycznej Republiki Inkaustusa. Dumnym wzrokiem spoglądał gdzieś w dal. Napis pod nim głosił : "Z Nim dumnie patrzymy w przyszłość". Na kolejnym plakacie widać było umierającego człowieka w mundurze żołnierza ZSRG. Tym razem, inkaustusowi specjaliści od propagandy postawili sobie za cel maksymalną zwięzłość tekstu, bowiem pod socjalistą widniał jakże prosty i pełen ekspresji napis "Śmierć Skurwysynom".
Ostatni plakat był bez wątpienia wyrobem miejscowym. Widać na nim było ciało żołnierza WPS-u, po którym deptał jakiś olbrzym z doklejoną głową Kota. Podpis na dole głosił : "Po trupie burżuazyjnego Stratergradu do wielkiej światowej rewolucji Kotletariackiej". Trzeba przyznać – miejscowi bez wątpienia mieli wyobraźnię.
W pewnej chwili usłyszeliśmy zza pobliskich drzwi : "WEJŚĆ".