10-09-2010, 15:20
Bardzo stara, wygrzebana rzecz. Chwilą inspirowana, króciutka ma wariacja z dedykacja dla pewnej niezwykłej, internetowej poetki... Choć być może, że niektórzy Ją tu znają. Mam nadzieję, że się nie obrazi.
_____________________________________________________________
Bachus jak fraszka…
…dla Enki…
Klęcząc na eleganckiej, bogato zdobionej wersalce, siłowała się z powieszonym na ścianie obrazem. Próbowała go zdjąć, będąc jednocześnie przy tym delikatną, tak by po wszystkim nikt (w sensie jej ojciec) nie zorientował się, że w ogóle był on dotykany, a tym bardziej ściągany ze ściany koloru czerwonego wina, który tak świetnie przecież pasował do samego dzieła, „Bachusa” autorstwa pewnego Włocha – niejakiego Caravaggio. Rzecz jasna nie był to oryginał, lecz któraś z kolei kopia, co bynajmniej nie umniejszało, ani nie odbierało piękna zamalowanemu farbami kawałkowi płótna.
W prawdzie powiedziawszy, dziwiła się sobie i swojej naiwności, ale musiała sprawdzić, przekonać się sama. Stanąwszy w końcu na meblu, objęła pedantycznie białą ramę, ciemne jak węgiel jej włosy opadły na wysoko zadarty nosek, a obraz wreszcie odkleił się od ściany i obróciwszy się, powoli, z gracją zeszła z wersalki, dumna z siebie położyła „Caravaggia” na wzorzystym dywanie „Bachusem”odwróconym do ziemi.
Sięgnęła po długi śrubokręt i krwistoczerwony kubek parującej herbaty, leżące na wysokim, fantazyjnie rzeźbionym stole nie zakrytym żadnym obrusem lub dzbanem z kwiatami. Szybkim, nerwowym ruchem pociągnęła solidny łyk ciepłego płynu, nie spuszczając z oczu wierzchniej strony obrazu, by w końcu kucnąwszy i postawiwszy kubek obok kolana, drżącymi dłońmi sforsować deski, broniące dostępu do delikatnego płótna. Szybko odchyliła jedną z drewnianych części, gdzie wciąż nie dowierzając, spostrzegła ciemny prostokącik, gryzący się kolorystycznie z brudną bielą wyblakłego arkusza, na którym z drugiej strony znajdował się wizerunek antycznego boga.
Delikatnie wyciągnęła starą fotografię tkwiącą za ramą najprawdopodobniej dwadzieścia lat i przyjrzała się jej uważnie. Uwieczniała dwójkę młodych ludzi, kobietę i mężczyznę. Stali na tle powieszonego na ścianie „Caravaggia” zupełnie nadzy. W ich rysach rozpoznała własnych rodziców, bez wątpienia byli niezwykle atrakcyjni i ucieszyła się na myśl, jak bardzo podobna jest do matki.
Odkąd pamięta, męczyło ją wrażenie, że słowa uchodzące spod wierszowego jej pióra, przybierają realne kształty. I broń Panie Boże – to żadna z jej kolejnych, wyszukanych, zawsze celnych metafor. Dosłownie, literalnie jej fraszki i wiersze ożywały niesione magicznym duchem i wiatrem w przestrzeń i rzeczywistość, na zawsze przestając być tylko snem. Zrozumiała to dziś, więc szybko napisawszy fraszkę o swych rodzicach i ,,Bachusie”, postanowiła sprawdzić swój dar…
Teraz także zaczęło to wszystko nabierać dla niej zupełnie innego smaku, dotykało ją przecież bezpośrednio i namacalnie, bo w końcu czarno-białe zdjęcie ukryła przed dwudziestoma laty jej mama właśnie, które niczym jakąś poszlakę z hollywoodzkich filmów bacznie w tej chwili przegląda i bada. A przecież napisała to zaledwie parę minut temu! Czysta kreacja, paradoksy czasu i inne takie…
Napisała, że tamtego dnia pogoda była tak zniechęcająca, że nawet nie brali pod uwagę jakiegokolwiek wyjścia. Gdy przyszedł do niej na warszawski Ursynów, każdy centymetr kwadratowy jego ubrania był mokry od ciepłego letniego deszczu. Od razu obwieściła mu, że ma się rozebrać, ponieważ dziś pozuje do nowej, ulepszonej wersji „Bachusa” – tamta się jej znudziła i w ogóle trzeba odświeżyć wnętrze mieszkania. Podobno inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi, więc owy deszczowy dzień jej rodzice doskonale sobie wypełnili, a wspólną fotografię ukryli jako sentymentalną pamiątkę.
Nigdy jej nic o tym nie wspomniano! Ani słowa! Wszystko to za sprawą jej własnej fraszki! Czy to możliwe?
Magiczna poetka rozejrzała się po pokoju i wyobraziła sobie sylwetki dwojga nagich ludzi, tańczących do rytmu „Lambady”, śmiejących się, objętych w namiętnym uścisku, dokładnie tak, jak to opisała i zdziwiła się siłą oraz sugestywnością własnej wyobraźni. Przeszedł ją dreszcz na myśl o halucynacjach. Wstała, z wdziękiem manewrując po dywanie. Pomyślała, że doskonały to obraz, świetny do filmu. Podeszła do sędziwego gramofonu-antyku, poszukała odpowiedniej płyty, włączyła starą, dobrą„Lambadę”, uśmiechnęła się i powoli zaczęła się rozbierać. Najpierw długi, czerwony sweter, potem czarne legginsy, króciutką białą bluzeczkę…
Zupełnie naga dziewczyna w swym zapamiętaniu tańczyła w mieszkaniu w jednym z tych bloków na Ursynowie. Długie, czarne i lśniące jej włosy towarzyszyły w pełnych subtelnej zmysłowości ruchach, tak, jakby nie potrzebowała partnera. Biodra i piersi zdawały się falować mlecznym blaskiem jej skóry. Na podłodze obok porzuconego „Bachusa”, zgodnie z akordami muzyki, parował kubek pełen herbaty, w rytm szybkich tonów wirował śrubokręt, w nieładzie leżały samotne ubrania, a magiczna poetka, mimo zamkniętych oczu, niczego nie potrąciła, z gracją i pięknem menady odgrywała taniec sprzed dwudziestu lat, niczym tajemniczy i zakazany rytuał…
Zaraz wracam do pisania, jeszcze tylko chwilkę, wdzięczny taniec, jak dobry wiersz układa się sam, pomyślała...i tylko, dlaczego jej łyso, skoro tyle słów pod dostatkiem posiadła?
Michał Erazmus
_____________________________________________________________
Bachus jak fraszka…
…dla Enki…
Klęcząc na eleganckiej, bogato zdobionej wersalce, siłowała się z powieszonym na ścianie obrazem. Próbowała go zdjąć, będąc jednocześnie przy tym delikatną, tak by po wszystkim nikt (w sensie jej ojciec) nie zorientował się, że w ogóle był on dotykany, a tym bardziej ściągany ze ściany koloru czerwonego wina, który tak świetnie przecież pasował do samego dzieła, „Bachusa” autorstwa pewnego Włocha – niejakiego Caravaggio. Rzecz jasna nie był to oryginał, lecz któraś z kolei kopia, co bynajmniej nie umniejszało, ani nie odbierało piękna zamalowanemu farbami kawałkowi płótna.
W prawdzie powiedziawszy, dziwiła się sobie i swojej naiwności, ale musiała sprawdzić, przekonać się sama. Stanąwszy w końcu na meblu, objęła pedantycznie białą ramę, ciemne jak węgiel jej włosy opadły na wysoko zadarty nosek, a obraz wreszcie odkleił się od ściany i obróciwszy się, powoli, z gracją zeszła z wersalki, dumna z siebie położyła „Caravaggia” na wzorzystym dywanie „Bachusem”odwróconym do ziemi.
Sięgnęła po długi śrubokręt i krwistoczerwony kubek parującej herbaty, leżące na wysokim, fantazyjnie rzeźbionym stole nie zakrytym żadnym obrusem lub dzbanem z kwiatami. Szybkim, nerwowym ruchem pociągnęła solidny łyk ciepłego płynu, nie spuszczając z oczu wierzchniej strony obrazu, by w końcu kucnąwszy i postawiwszy kubek obok kolana, drżącymi dłońmi sforsować deski, broniące dostępu do delikatnego płótna. Szybko odchyliła jedną z drewnianych części, gdzie wciąż nie dowierzając, spostrzegła ciemny prostokącik, gryzący się kolorystycznie z brudną bielą wyblakłego arkusza, na którym z drugiej strony znajdował się wizerunek antycznego boga.
Delikatnie wyciągnęła starą fotografię tkwiącą za ramą najprawdopodobniej dwadzieścia lat i przyjrzała się jej uważnie. Uwieczniała dwójkę młodych ludzi, kobietę i mężczyznę. Stali na tle powieszonego na ścianie „Caravaggia” zupełnie nadzy. W ich rysach rozpoznała własnych rodziców, bez wątpienia byli niezwykle atrakcyjni i ucieszyła się na myśl, jak bardzo podobna jest do matki.
Odkąd pamięta, męczyło ją wrażenie, że słowa uchodzące spod wierszowego jej pióra, przybierają realne kształty. I broń Panie Boże – to żadna z jej kolejnych, wyszukanych, zawsze celnych metafor. Dosłownie, literalnie jej fraszki i wiersze ożywały niesione magicznym duchem i wiatrem w przestrzeń i rzeczywistość, na zawsze przestając być tylko snem. Zrozumiała to dziś, więc szybko napisawszy fraszkę o swych rodzicach i ,,Bachusie”, postanowiła sprawdzić swój dar…
Teraz także zaczęło to wszystko nabierać dla niej zupełnie innego smaku, dotykało ją przecież bezpośrednio i namacalnie, bo w końcu czarno-białe zdjęcie ukryła przed dwudziestoma laty jej mama właśnie, które niczym jakąś poszlakę z hollywoodzkich filmów bacznie w tej chwili przegląda i bada. A przecież napisała to zaledwie parę minut temu! Czysta kreacja, paradoksy czasu i inne takie…
Napisała, że tamtego dnia pogoda była tak zniechęcająca, że nawet nie brali pod uwagę jakiegokolwiek wyjścia. Gdy przyszedł do niej na warszawski Ursynów, każdy centymetr kwadratowy jego ubrania był mokry od ciepłego letniego deszczu. Od razu obwieściła mu, że ma się rozebrać, ponieważ dziś pozuje do nowej, ulepszonej wersji „Bachusa” – tamta się jej znudziła i w ogóle trzeba odświeżyć wnętrze mieszkania. Podobno inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi, więc owy deszczowy dzień jej rodzice doskonale sobie wypełnili, a wspólną fotografię ukryli jako sentymentalną pamiątkę.
Nigdy jej nic o tym nie wspomniano! Ani słowa! Wszystko to za sprawą jej własnej fraszki! Czy to możliwe?
Magiczna poetka rozejrzała się po pokoju i wyobraziła sobie sylwetki dwojga nagich ludzi, tańczących do rytmu „Lambady”, śmiejących się, objętych w namiętnym uścisku, dokładnie tak, jak to opisała i zdziwiła się siłą oraz sugestywnością własnej wyobraźni. Przeszedł ją dreszcz na myśl o halucynacjach. Wstała, z wdziękiem manewrując po dywanie. Pomyślała, że doskonały to obraz, świetny do filmu. Podeszła do sędziwego gramofonu-antyku, poszukała odpowiedniej płyty, włączyła starą, dobrą„Lambadę”, uśmiechnęła się i powoli zaczęła się rozbierać. Najpierw długi, czerwony sweter, potem czarne legginsy, króciutką białą bluzeczkę…
Zupełnie naga dziewczyna w swym zapamiętaniu tańczyła w mieszkaniu w jednym z tych bloków na Ursynowie. Długie, czarne i lśniące jej włosy towarzyszyły w pełnych subtelnej zmysłowości ruchach, tak, jakby nie potrzebowała partnera. Biodra i piersi zdawały się falować mlecznym blaskiem jej skóry. Na podłodze obok porzuconego „Bachusa”, zgodnie z akordami muzyki, parował kubek pełen herbaty, w rytm szybkich tonów wirował śrubokręt, w nieładzie leżały samotne ubrania, a magiczna poetka, mimo zamkniętych oczu, niczego nie potrąciła, z gracją i pięknem menady odgrywała taniec sprzed dwudziestu lat, niczym tajemniczy i zakazany rytuał…
Zaraz wracam do pisania, jeszcze tylko chwilkę, wdzięczny taniec, jak dobry wiersz układa się sam, pomyślała...i tylko, dlaczego jej łyso, skoro tyle słów pod dostatkiem posiadła?
Michał Erazmus