10-09-2010, 13:31
Ponownie zamieszczam fragment opowiadania, które zamierzam ciągle rozwijać. Jak na razie udało mi się dopisać końcówkę pierwszego rozdziału, ale w miarę szybko postaram się dodawać kolejne części.
Kiedy byłam małą dziewczynką, mama opowiadała mi przeróżne historie o świecie, w którym istnieją elfy, a potężni czarnoksiężnicy warzą eliksiry o zdumiewającej mocy wedle pradawnych receptur, zawartych w głęboko skrywanych, ręcznie pisanych księgach, oprawionych w skórę wysadzaną szlachetnymi kamieniami. W świecie tym wszystko mogło się zdarzyć.
Gdy dorosłam, życie pokazało mi, że tak na prawdę magia nie istnieje, a potwory z szafy to produkty dziecięcej wyobraźni. Zwykła rzeczywistość mnie przytłaczała, ale - jak każdy - musiałam się dostosować i tym samym wtopić w tło wielkomiejskiej egzystencji, w której liczy się tylko zysk. Innymi słowy, byłam mrówką. Moje życie miało opierać się na zdobyciu wykształcenia, zamążpójściu, założeniu rodziny, a w końcu na spoczynku w ponurym grobowcu, gdzie od pokoleń chowano członków mojej licznej rodziny.
Odkąd pamiętam, byłam nieśmiała. Tym bardziej utrudniało mi to zdobycie przyjaciół, którzy mieliby mi pomóc w przebrnięciu przez przeszkody, jakie stawiało przede mną życie. Prawdopodobnie dlatego zamknęłam się w sobie i rzuciłam w wir wydarzeń, stających się udziałem książkowych bohaterów. To z nimi przeżywałam przygody, z nimi się śmiałam i z nimi płakałam.
Mama umarła, gdy miałam trzynaście lat. Od tamtego czasu opiekę nade mną przejął mój biedny, wiecznie zapracowany ojciec. Kochałam go bardzo, ale nigdy nie czułam się przy nim swobodnie. On starał się jak mógł, aby zapewnić mi - swojej jedynej córce - godne warunki bytu, ale matki zastąpić mi nie mógł. Po śmierci mamy musieliśmy się wyprowadzić, bo tato nie był w stanie zarobić na utrzymanie olbrzymiego mieszkania w willowej dzielnicy, która znajdowała się w samym sercu Krakowa. Zresztą, i tak musieliśmy je opuścić, bo właściciel potrzebował go dla nowej graficzki i jej rodziny. Moja ukochana matka już przecież nie żyła. Pojechaliśmy więc na wieś, gdzie mieliśmy domek na odludziu, przy którym posadziłam rabatki z kwiatami, a ojciec zbił z drewna ciężką ławkę, na której zwykle siadywałam po szkole i zagłębiałam się w lekturze, o ile pozwalała mi na to pogoda. Podczas deszczu i w czasie zimy moim azylem był pokoik na piętrze, pomalowany na fiolet, pachnący lawendą i starymi książkami.
Chyba nie byłam zwykłą nastolatką. Nie lubiłam plakatów, nie słuchałam młodzieżowej muzyki, a dni wolnych od szkoły nie spędzałam w pubach, ani nawet w kręgielniach. Byłam typem samotniczki. Uwielbiałam za to chodzić do bibliotek, by wdychać zapach zatęchłych woluminów, leżących na półkach i wertować książki, które potem zabierałam ze sobą do domu, oddalonego od Krakowa około czterdziestu minut jazdy podmiejskim autobusem.
To był cały mój świat. Dom, szkoła, biblioteka.
Wystarczyła jedna jedyna chwila, która odmieniła go zupełnie, a ja sama stanęłam przed obliczem makabrycznych, a jednocześnie fascynujących wydarzeń. Na tych oto kartach poznacie zatem historię zwyczajnej dziewczyny, której opowieść niejednemu zmrozi krew w żyłach, ale też - mam nadzieję - wywoła rumieniec na policzku i wprowadzi w świat tajemnic, o którym opowiadają rodzice swoim pociechom na dobranoc.
Wszystko zaczęło się w piątkowe popołudnie. Zmęczona tygodniem, wolno szłam w stronę domu. Marzyłam już tylko o kąpieli i dawce snu. Przemierzając wąskie uliczki, wiodące z przystanku, nie mogłam nie widzieć tego, co dzieje się z przyrodą. A działo się z nią coś niezwykłego. Ciemne niebo wyglądało tak, jakby miało zamiar eksplodować i chciało przy tym wyrzucić z siebie miliony wzburzonych cząsteczek elektrycznych. W uszach mi szumiało. Nad głową miałam niskie sklepienie, utworzone z czerwonawych liści klonu. Jego gałęzie wyginały się nienaturalnie pod wpływem wiatru. W ustach czułam posmak metalu. Widok ten wprawiał mnie w poczucie nierealności sytuacji, a zarazem wydawało mi się, że mogę zobaczyć wszystko wyraźniej. Strumyk, który znajdował się równolegle do ścieżki, skrzył się w pomarańczowej poświacie słońca. Leniwie płynąca woda zdawała się mieć odcień ciepłego złota. Wędrówka mnie odprężała, ale też wprawiała w stan niepokoju. Moje myśli skupione były nad dręczącym mnie ostatnio wnioskiem. Zrozumiałam, co przeszkadza mi w gwarze miasta, a nawet na szkolnym korytarzu. To nie wina innych ludzi. Problem tkwił we mnie. Melancholijny czarny anioł. Tak nazwał mnie mój nauczyciel w dawnej szkole, kiedy oddawał mi jedno z wypracowań. Po części miał rację.
Byłam pesymistką. Nawet teraz, zamiast opisywać wydarzenia, które skłoniły mnie do podzielenia się tą historią, ja zastanawiam się nad szumem wiatru i kłębami chmur, sunącymi nad horyzontem.
Dla podkreślenia swojego rysu charakterologicznego powinnam chyba dodać, że rodzice postanowili bezpowrotnie mnie skrzywdzić, nadając mi imię jednej z głównych postaci słynnego szekspirowskiego dramatu. Cóż za ironia losu.
Zasadnicza różnica pomiędzy mną a tytułową Julią polegała na tym, że nigdy nie zamierzałam popełnić samobójstwa z miłości. W ogóle nie zamierzałam tego robić.
To, co mnie spotkało, w znaczący sposób zmieniło moje nastawienie do samej siebie, ale ciąg wydarzeń pozostawię jeszcze w ukryciu, bo przecież nastał nowy dzień. Pora na wyjście ze świata mroku.
Jednak nie. Co rusz niepokorny umysł wraca do miejsc, które w pewien sposób odegrały rolę podczas mojego "przeistoczenia". Tak, to dobre słowo. Skoro i tak bez ustanku myślę o tym, co się stało, czas najwyższy zdać z tego jakąś relację. Stan mojej duszy mało się w niej liczy. Przynajmniej do czasu. Więc może po kolei:
Kiedy dotarłam do domu, taty jeszcze nie było. Poszłam do siebie. Byłam już po obiedzie i nie musiałam o nic się martwić. Z ulgą zdjęłam wierzchnie ubranie, które zdążyło na dworze lekko zwilgotnieć. Potem skierowałam swe kroki w stronę łazienki. Starym zwyczajem miałam zamiar zaciągnąć roletę w niewielkim oknie, ale coś w podświadomości mówiło mi, żebym przez nie wyjrzała. Podążyłam wzrokiem w kierunku dosyć dużego skupiska drzew i krzewów, znajdującego się nieopodal strumyka. Tak, tego samego, który lśnił w słońcu, gdy wracałam ze szkoły. To tam w pogańskich czasach składano dary bóstwom, które historycy określili mianem chtonicznych. Zadaniem tych bogów i boginek miało być rządzenie Nawie - krainą zmarłych. Dla uproszczenia Nawie można skojarzyć z Hadesem. Z tego, co kilka lat wstecz wyczytałam z kronik kościelnych, wynikało, że w głębi lasku do tej pory stoi popękany kamienny ołtarz. Władze chyba nie miały serca go burzyć, ale raczej rzadko kiedy ludzie tam zaglądali. Nigdy sama tam nie poszłam. W praktyce nie chciałam sprawdzać. Jak już pisałam, nie wierzyłam w siły nadprzyrodzone, ale mimo wszystko towarzyszył mi irracjonalny lęk, związany właśnie z tym miejscem.
Ale do rzeczy. Wyglądając przez okno zauważyłam kogoś, a właściwie "poczułam" czyjąś obecność. Ktoś stał na skraju zamierzchłego gaju. Zza drzew przezierał ciemny odcień materiału, który spowijał sylwetkę nieznajomego. Nie byłam w stanie dostrzec jego twarzy. Miałam jednak pewność, że obcy to mężczyzna. Jego ramiona były zbyt szerokie, jak na kobietę. O dziwo, mój strach zniknął, a jego miejsce zajęła ciekawość. Starałam się być niewidoczna dla oczu osobnika. Przynajmniej w duchu miałam nadzieję, że mnie nie dostrzega, choć stał naprzeciwko mojego domu. Ukradkiem na niego zerkałam, jednocześnie schylając się, jak najniżej mogłam. Moimi zielonymi oczyma chciałam objąć każdy szczegół oblicza owej postaci. Ktoś stojący z boku mógłby pomyśleć, że moje zachowanie nie wskazywało na zdrowy rozsądek, ale nawet przez sekundę nie pomyślałam, że obiekt moich obserwacji mógł być podglądaczem lub, co gorsza, zbiegiem z ośrodka dla obłąkanych. Intuicja podpowiadała mi, że ten człowiek - o ile był człowiekiem - ma znacznie bardziej złożone zamiary. W pewnym momencie usłyszałam głos ojca, dobiegający z korytarza, więc szybko cofnęłam się w głąb łazienki. Zbiegłam po schodach. Po jakimś czasie wróciłam do łazienki, ale po "moim gościu" nie było śladu. Z rozpędu pacnęłam się dłonią w czoło. Ależ byłam głupia. A już zaczęłam się zastanawiać nad istnieniem jakiegoś półświatka, niedostrzegalnego dla ludzkich oczu. Z ironicznym uśmiechem na ustach doszłam do swojego pokoju. Położyłam się na chwilę na miękkim łóżku, by trochę ochłonąć, i nawet nie wiedząc kiedy, zasnęłam.
Rano obudził mnie lekki ból głowy. Promienie słońca, przenikając przez nie do końca zasłonięte żaluzje, utworzyły wąską smugę światła na mojej pościeli. Patrzyłam na nią, mrużąc oczy. Obserwowałam latające wokoło drobinki kurzu. Leżałam jeszcze chwilę, po czym leniwie rozciągnęłam napięte mięśnie. Postanowiłam w końcu zejść do kuchni, żeby przygotować sobie śniadanie. Właściwie, marzyłam o kubku parującego, słodkiego kakao. Burczenie w brzuchu było nieznośne. Szybko zerwałam się z łóżka, po czym narzuciłam na siebie pierwszy lepszy sweter, leżący na oparciu krzesła. Drogę w dół przebiegłam niezwykle energicznie. Myślałam, że przy stole zastanę tatę, ale zauważyłam tylko małą karteczkę, przyczepioną do lodówki: „Julcia, musiałem jechać z panem Rysiem na zebranie zarządu. Nie czekaj na mnie. Wrócę późno. W lodówce masz gotowe spaghetti na obiad. Dbaj o siebie, córciu.”
Poczułam się trochę rozczarowana, ale po chwili namysłu doszłam do wniosku, że odpocznę w jakiś efektywny sposób. Po rogalikach z miodem i szklance kakao poczułam się jak nowo narodzona. Zabrałam się więc do sprzątania. Gdy już udało mi się uporać z zapełnionym koszem na brudną bieliznę, pomyślałam, że warto byłoby umyć też okna, które miały do czynienia z płynem do szyb tydzień przed Świętami. Chcąc przetrzeć także rolety, pościągałam je z framug i ostro wzięłam się do pracy. Zaczęłam od salonu. Słuchając ulubionej muzyki, myłam szybę za szybą. Tym sposobem dotarłam aż do swojej łazienki. Podobnie, jak robiłam to wcześniej, zdjęłam roletę i otworzyłam okienko. Lekko powiało chłodem, ale takim przyjemnym, rześkim. Mimochodem spojrzałam przed siebie i stanęłam jak wryta. Z wrażenia upuściłam butelkę płynu, która z głośnym łoskotem wylądowała przy wannie. Ktoś musiał w nocy być przy wejściu do lasku. Zobaczyłam, że jedno z drzew ma połamane gałęzie. Gdyby nie pewien szczegół, byłabym pewna, że to wiatr zniszczył konar. Moją uwagę przykuła jednak powiewająca wstążka, wisząca na jednym z odprysków. W zasadzie nie wstążka, a gruba wstęga. Była powleczona złotą farbą. Nie wiedziałam co prawda, z jakiego jest materiału, ale wydawało mi się, że błyszczy w słońcu. Nie miałam pojęcia, dlaczego ktoś ją tam zawiesił, ale byłam prawie pewna, że tym kimś był ów nieznajomy, którego widziałam poprzedniego dnia. Zaczęłam się zastanawiać, co chciał tym przekazać i dlaczego wybrał akurat mnie. Nie wierzyłam, że to zwyczajny zbieg okoliczności. Przecież nikt się nie zapuszczał w te okolice. Byłam święcie przekonana, że to znak od niego. Musiał mnie obserwować, tak jak ja zerkałam na niego. Nie widziałam innego wyjaśnienia. Nad tym nie musiałam dumać. Pytanie tylko, czego ode mnie chciał? O co mu chodziło? Wkrótce miałam się tego dowiedzieć.
Prolog
Kiedy byłam małą dziewczynką, mama opowiadała mi przeróżne historie o świecie, w którym istnieją elfy, a potężni czarnoksiężnicy warzą eliksiry o zdumiewającej mocy wedle pradawnych receptur, zawartych w głęboko skrywanych, ręcznie pisanych księgach, oprawionych w skórę wysadzaną szlachetnymi kamieniami. W świecie tym wszystko mogło się zdarzyć.
Gdy dorosłam, życie pokazało mi, że tak na prawdę magia nie istnieje, a potwory z szafy to produkty dziecięcej wyobraźni. Zwykła rzeczywistość mnie przytłaczała, ale - jak każdy - musiałam się dostosować i tym samym wtopić w tło wielkomiejskiej egzystencji, w której liczy się tylko zysk. Innymi słowy, byłam mrówką. Moje życie miało opierać się na zdobyciu wykształcenia, zamążpójściu, założeniu rodziny, a w końcu na spoczynku w ponurym grobowcu, gdzie od pokoleń chowano członków mojej licznej rodziny.
Odkąd pamiętam, byłam nieśmiała. Tym bardziej utrudniało mi to zdobycie przyjaciół, którzy mieliby mi pomóc w przebrnięciu przez przeszkody, jakie stawiało przede mną życie. Prawdopodobnie dlatego zamknęłam się w sobie i rzuciłam w wir wydarzeń, stających się udziałem książkowych bohaterów. To z nimi przeżywałam przygody, z nimi się śmiałam i z nimi płakałam.
Mama umarła, gdy miałam trzynaście lat. Od tamtego czasu opiekę nade mną przejął mój biedny, wiecznie zapracowany ojciec. Kochałam go bardzo, ale nigdy nie czułam się przy nim swobodnie. On starał się jak mógł, aby zapewnić mi - swojej jedynej córce - godne warunki bytu, ale matki zastąpić mi nie mógł. Po śmierci mamy musieliśmy się wyprowadzić, bo tato nie był w stanie zarobić na utrzymanie olbrzymiego mieszkania w willowej dzielnicy, która znajdowała się w samym sercu Krakowa. Zresztą, i tak musieliśmy je opuścić, bo właściciel potrzebował go dla nowej graficzki i jej rodziny. Moja ukochana matka już przecież nie żyła. Pojechaliśmy więc na wieś, gdzie mieliśmy domek na odludziu, przy którym posadziłam rabatki z kwiatami, a ojciec zbił z drewna ciężką ławkę, na której zwykle siadywałam po szkole i zagłębiałam się w lekturze, o ile pozwalała mi na to pogoda. Podczas deszczu i w czasie zimy moim azylem był pokoik na piętrze, pomalowany na fiolet, pachnący lawendą i starymi książkami.
Chyba nie byłam zwykłą nastolatką. Nie lubiłam plakatów, nie słuchałam młodzieżowej muzyki, a dni wolnych od szkoły nie spędzałam w pubach, ani nawet w kręgielniach. Byłam typem samotniczki. Uwielbiałam za to chodzić do bibliotek, by wdychać zapach zatęchłych woluminów, leżących na półkach i wertować książki, które potem zabierałam ze sobą do domu, oddalonego od Krakowa około czterdziestu minut jazdy podmiejskim autobusem.
To był cały mój świat. Dom, szkoła, biblioteka.
Wystarczyła jedna jedyna chwila, która odmieniła go zupełnie, a ja sama stanęłam przed obliczem makabrycznych, a jednocześnie fascynujących wydarzeń. Na tych oto kartach poznacie zatem historię zwyczajnej dziewczyny, której opowieść niejednemu zmrozi krew w żyłach, ale też - mam nadzieję - wywoła rumieniec na policzku i wprowadzi w świat tajemnic, o którym opowiadają rodzice swoim pociechom na dobranoc.
Rozdział I
Wszystko zaczęło się w piątkowe popołudnie. Zmęczona tygodniem, wolno szłam w stronę domu. Marzyłam już tylko o kąpieli i dawce snu. Przemierzając wąskie uliczki, wiodące z przystanku, nie mogłam nie widzieć tego, co dzieje się z przyrodą. A działo się z nią coś niezwykłego. Ciemne niebo wyglądało tak, jakby miało zamiar eksplodować i chciało przy tym wyrzucić z siebie miliony wzburzonych cząsteczek elektrycznych. W uszach mi szumiało. Nad głową miałam niskie sklepienie, utworzone z czerwonawych liści klonu. Jego gałęzie wyginały się nienaturalnie pod wpływem wiatru. W ustach czułam posmak metalu. Widok ten wprawiał mnie w poczucie nierealności sytuacji, a zarazem wydawało mi się, że mogę zobaczyć wszystko wyraźniej. Strumyk, który znajdował się równolegle do ścieżki, skrzył się w pomarańczowej poświacie słońca. Leniwie płynąca woda zdawała się mieć odcień ciepłego złota. Wędrówka mnie odprężała, ale też wprawiała w stan niepokoju. Moje myśli skupione były nad dręczącym mnie ostatnio wnioskiem. Zrozumiałam, co przeszkadza mi w gwarze miasta, a nawet na szkolnym korytarzu. To nie wina innych ludzi. Problem tkwił we mnie. Melancholijny czarny anioł. Tak nazwał mnie mój nauczyciel w dawnej szkole, kiedy oddawał mi jedno z wypracowań. Po części miał rację.
Byłam pesymistką. Nawet teraz, zamiast opisywać wydarzenia, które skłoniły mnie do podzielenia się tą historią, ja zastanawiam się nad szumem wiatru i kłębami chmur, sunącymi nad horyzontem.
Dla podkreślenia swojego rysu charakterologicznego powinnam chyba dodać, że rodzice postanowili bezpowrotnie mnie skrzywdzić, nadając mi imię jednej z głównych postaci słynnego szekspirowskiego dramatu. Cóż za ironia losu.
Zasadnicza różnica pomiędzy mną a tytułową Julią polegała na tym, że nigdy nie zamierzałam popełnić samobójstwa z miłości. W ogóle nie zamierzałam tego robić.
To, co mnie spotkało, w znaczący sposób zmieniło moje nastawienie do samej siebie, ale ciąg wydarzeń pozostawię jeszcze w ukryciu, bo przecież nastał nowy dzień. Pora na wyjście ze świata mroku.
Jednak nie. Co rusz niepokorny umysł wraca do miejsc, które w pewien sposób odegrały rolę podczas mojego "przeistoczenia". Tak, to dobre słowo. Skoro i tak bez ustanku myślę o tym, co się stało, czas najwyższy zdać z tego jakąś relację. Stan mojej duszy mało się w niej liczy. Przynajmniej do czasu. Więc może po kolei:
Kiedy dotarłam do domu, taty jeszcze nie było. Poszłam do siebie. Byłam już po obiedzie i nie musiałam o nic się martwić. Z ulgą zdjęłam wierzchnie ubranie, które zdążyło na dworze lekko zwilgotnieć. Potem skierowałam swe kroki w stronę łazienki. Starym zwyczajem miałam zamiar zaciągnąć roletę w niewielkim oknie, ale coś w podświadomości mówiło mi, żebym przez nie wyjrzała. Podążyłam wzrokiem w kierunku dosyć dużego skupiska drzew i krzewów, znajdującego się nieopodal strumyka. Tak, tego samego, który lśnił w słońcu, gdy wracałam ze szkoły. To tam w pogańskich czasach składano dary bóstwom, które historycy określili mianem chtonicznych. Zadaniem tych bogów i boginek miało być rządzenie Nawie - krainą zmarłych. Dla uproszczenia Nawie można skojarzyć z Hadesem. Z tego, co kilka lat wstecz wyczytałam z kronik kościelnych, wynikało, że w głębi lasku do tej pory stoi popękany kamienny ołtarz. Władze chyba nie miały serca go burzyć, ale raczej rzadko kiedy ludzie tam zaglądali. Nigdy sama tam nie poszłam. W praktyce nie chciałam sprawdzać. Jak już pisałam, nie wierzyłam w siły nadprzyrodzone, ale mimo wszystko towarzyszył mi irracjonalny lęk, związany właśnie z tym miejscem.
Ale do rzeczy. Wyglądając przez okno zauważyłam kogoś, a właściwie "poczułam" czyjąś obecność. Ktoś stał na skraju zamierzchłego gaju. Zza drzew przezierał ciemny odcień materiału, który spowijał sylwetkę nieznajomego. Nie byłam w stanie dostrzec jego twarzy. Miałam jednak pewność, że obcy to mężczyzna. Jego ramiona były zbyt szerokie, jak na kobietę. O dziwo, mój strach zniknął, a jego miejsce zajęła ciekawość. Starałam się być niewidoczna dla oczu osobnika. Przynajmniej w duchu miałam nadzieję, że mnie nie dostrzega, choć stał naprzeciwko mojego domu. Ukradkiem na niego zerkałam, jednocześnie schylając się, jak najniżej mogłam. Moimi zielonymi oczyma chciałam objąć każdy szczegół oblicza owej postaci. Ktoś stojący z boku mógłby pomyśleć, że moje zachowanie nie wskazywało na zdrowy rozsądek, ale nawet przez sekundę nie pomyślałam, że obiekt moich obserwacji mógł być podglądaczem lub, co gorsza, zbiegiem z ośrodka dla obłąkanych. Intuicja podpowiadała mi, że ten człowiek - o ile był człowiekiem - ma znacznie bardziej złożone zamiary. W pewnym momencie usłyszałam głos ojca, dobiegający z korytarza, więc szybko cofnęłam się w głąb łazienki. Zbiegłam po schodach. Po jakimś czasie wróciłam do łazienki, ale po "moim gościu" nie było śladu. Z rozpędu pacnęłam się dłonią w czoło. Ależ byłam głupia. A już zaczęłam się zastanawiać nad istnieniem jakiegoś półświatka, niedostrzegalnego dla ludzkich oczu. Z ironicznym uśmiechem na ustach doszłam do swojego pokoju. Położyłam się na chwilę na miękkim łóżku, by trochę ochłonąć, i nawet nie wiedząc kiedy, zasnęłam.
Rano obudził mnie lekki ból głowy. Promienie słońca, przenikając przez nie do końca zasłonięte żaluzje, utworzyły wąską smugę światła na mojej pościeli. Patrzyłam na nią, mrużąc oczy. Obserwowałam latające wokoło drobinki kurzu. Leżałam jeszcze chwilę, po czym leniwie rozciągnęłam napięte mięśnie. Postanowiłam w końcu zejść do kuchni, żeby przygotować sobie śniadanie. Właściwie, marzyłam o kubku parującego, słodkiego kakao. Burczenie w brzuchu było nieznośne. Szybko zerwałam się z łóżka, po czym narzuciłam na siebie pierwszy lepszy sweter, leżący na oparciu krzesła. Drogę w dół przebiegłam niezwykle energicznie. Myślałam, że przy stole zastanę tatę, ale zauważyłam tylko małą karteczkę, przyczepioną do lodówki: „Julcia, musiałem jechać z panem Rysiem na zebranie zarządu. Nie czekaj na mnie. Wrócę późno. W lodówce masz gotowe spaghetti na obiad. Dbaj o siebie, córciu.”
Poczułam się trochę rozczarowana, ale po chwili namysłu doszłam do wniosku, że odpocznę w jakiś efektywny sposób. Po rogalikach z miodem i szklance kakao poczułam się jak nowo narodzona. Zabrałam się więc do sprzątania. Gdy już udało mi się uporać z zapełnionym koszem na brudną bieliznę, pomyślałam, że warto byłoby umyć też okna, które miały do czynienia z płynem do szyb tydzień przed Świętami. Chcąc przetrzeć także rolety, pościągałam je z framug i ostro wzięłam się do pracy. Zaczęłam od salonu. Słuchając ulubionej muzyki, myłam szybę za szybą. Tym sposobem dotarłam aż do swojej łazienki. Podobnie, jak robiłam to wcześniej, zdjęłam roletę i otworzyłam okienko. Lekko powiało chłodem, ale takim przyjemnym, rześkim. Mimochodem spojrzałam przed siebie i stanęłam jak wryta. Z wrażenia upuściłam butelkę płynu, która z głośnym łoskotem wylądowała przy wannie. Ktoś musiał w nocy być przy wejściu do lasku. Zobaczyłam, że jedno z drzew ma połamane gałęzie. Gdyby nie pewien szczegół, byłabym pewna, że to wiatr zniszczył konar. Moją uwagę przykuła jednak powiewająca wstążka, wisząca na jednym z odprysków. W zasadzie nie wstążka, a gruba wstęga. Była powleczona złotą farbą. Nie wiedziałam co prawda, z jakiego jest materiału, ale wydawało mi się, że błyszczy w słońcu. Nie miałam pojęcia, dlaczego ktoś ją tam zawiesił, ale byłam prawie pewna, że tym kimś był ów nieznajomy, którego widziałam poprzedniego dnia. Zaczęłam się zastanawiać, co chciał tym przekazać i dlaczego wybrał akurat mnie. Nie wierzyłam, że to zwyczajny zbieg okoliczności. Przecież nikt się nie zapuszczał w te okolice. Byłam święcie przekonana, że to znak od niego. Musiał mnie obserwować, tak jak ja zerkałam na niego. Nie widziałam innego wyjaśnienia. Nad tym nie musiałam dumać. Pytanie tylko, czego ode mnie chciał? O co mu chodziło? Wkrótce miałam się tego dowiedzieć.