Via Appia - Forum

Pełna wersja: Cud w Filharmonii
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Otwieram biurową, zawiązywaną tasiemką teczkę z brązowego kartonu. W jej nagłówku napisałem dawno temu słowo PAMIĄTKI. W środku stare dyplomy, wycinki z gazet, parę pocztówek, dziecięce rysunki i parę innych talizmanów. Wieki całe tu nie zaglądałem, człowiek chowa pieczołowicie pewne drogie mu rzeczy, a potem one leżą sobie zupełnie zapomniane. Jak ta kartka wyrwana ze szkolnego zeszytu z najkrótszym podaniem do pomocników gwiazdora: Proszę o dużo bardzo dużo prezentów. Dla tych, co mają prezenty od tej co ma je dostać. Ale nie tego dziś szukam.
Patrzę na prostokątny kawałek papieru. Od góry, na tle, które nigdy nie było białe, a dziś nie jest białe jeszcze bardziej, czarny nadruk CENA: i obok ręką Nieznanego Pracownika dopisane czarnym cienkopisem 50 zł. Z prawej małe logo i napis INTERNATIONAL HOUSE. Przez środek biegnie poziomy pas w kolorze matowej jasnej pomarańczy. Na nim duże, czarne, drukowane czcionką stencil litery PETER HAMMILL. Pod kolorowym paskiem: FILHARMONIA POMORSKA W BYDGOSZCZY 14 PAŹDZIERNIKA 1995 GODZ. 19.00. Niżej: STRONA P RZĄD 9 MIEJSCE 3. Nad dolną krawędzią najmniejszą czcionką wydrukowano: W czasie trwania koncertu obowiązuje zakaz dokonywania nagrań audio-video oraz fotografowania.
Skrawek papieru nie zupełnie jest prostokątny, choć jako taki zaczynał swą historię. Bilety są przedzierane przy wejściu. Deflorowane nie zapamiętanymi rękami nie zapamiętanych osób. Taki ich los, jednych i drugich, przedzieraczy i przedzieranych. Bilet przedarty jest jak ostemplowany znaczek pocztowy. Dopiero gest, który go kasuje, nadaje mu rangę, upoważnia go do opowiedzenia swojej historii. Mój jest przedarty z prawej strony. Zauważyliście, że większość biletów jest przedzierana z prawej? To nie jest zmowa przedzieraczy, jeśli już to drukarzy, tak są drukowane te odcinki, które należy biletowi urwać.
Wpatruję się w niewielki, ale namacalny dowód tego, że coś wydarzyło się naprawdę. Ten bilet tam był, ze mną. Biorę go do ręki. Jeśli wierzyć fizykom i ich teorii strun, to postrzegana przez nasze zmysły materia jest tylko drganiem, wibracją niewidzialnych strun. W wibracjach tego skrawka papieru musi być echo tych wibracji sprzed kilkunastu lat.
Latem zadzwonił Rysiek Drygas. - Jedziesz na koncert Hammilla? Jasne, a gdzie? Do Bydgoszczy. OK, wchodzę. Dobrze, bo już zamówiłem bilety, dla ciebie dwa. Super. Przyjechaliśmy wcześniej, z zapasem na wszelki wypadek. Krążymy po tarasie przed budynkiem, po foyer. Rysiek z córkami i ja z Moniką. Nasze żony zrezygnowały. Hammilla się kocha albo nienawidzi. Monika przejęta, wypieki na twarzy. Nie dlatego, że koncert, do tego już przywykła. Pierwszy raz zabrałem ją, gdy miała dziewięć lat. To był Shakin' Stevens, jej ówczesny idol. Musiałem stać jak najbliżej sceny, a ona siedziała na moich ramionach, żeby go lepiej widzieć. I żeby jej nie zadeptali. Teraz jest dorosła, w tym roku odebrała pierwszy dowód osobisty, i od dawna nie słucha popu. Moją płytotekę zna na pamięć. Wie kim jest Hammill, zna parę solowych albumów i nagrania Van der Graaf Generator.
Rozglądamy się "po ludziach". Nikt tu nie zjawił się przypadkiem, bilety wyprzedano parę tygodni przed koncertem. Pierwszym i jedynym w naszym kraju. Pielgrzymi przybywali z różnych stron, o czym świadczą rejestracje zaparkowanych wokół pojazdów. Duża rozpiętość wieku, ale dla większości matura jest mglistym wspomnieniem. Niektórzy fani wyglądają trochę ekscentrycznie, nikogo to nie dziwi, w końcu artysta offowy. Atmosfera ma w sobie coś z religijnego mistycyzmu. W powietrzu unosi się Wielkie Nareszcie. Niektórzy z nas czekali dwie dekady.
Pomiędzy nami przemykają podekscytowani organizatorzy ze szkoły języka angielskiego. Żadna profesjonalna agencja nie chciała się tego podjąć. A im ktoś powiedział, że to będzie dobra promocja języka, Hammill to muzyk i poeta. Zaryzykowali i wypaliło, sala pełna, wszyscy zapłacili, więc się cieszą. Mówi o tym jeden z nich, kiedy już siedzimy na miejscach i bacznie się rozglądamy. Scena dobrze oświetlona, na środku mikrofon. Drugi mikrofon niczym żuraw pochyla się nad klasycznym fortepianem stojącym po lewej stronie. Przed tym pierwszym staje wyraźnie wzruszony Tomasz Beksiński. Wielu obecnych o Hammillu usłyszało właśnie w jego audycjach. Dowiadujemy się, że Peter przyjechał sam, bez zwykle towarzyszących mu muzyków, nawet bez nieodłącznego ostatnio Stuarta Gordona, skrzypka. Będzie tylko on, fortepian i akustyczna gitara, żadnych playbacków czy elektronicznych sztuczek. I kameralnie, bez migających świateł i kolorowej oprawy. Gdzieś na drugim planie świadomości pojawia się nutka niepokoju, na pewno nie tylko u mnie, przecież znamy te przepysznie rozbudowane i ornamentowane kompozycje. Udźwignie je sam? Czy może spełnienie, jak to często bywa, nie sprosta oczekiwaniu? Na pierwszym planie wciąż rejestruję słowa Tomka, który przekazuje nam prośbę Petera, do osób, które mają aparaty fotograficzne. Żeby zdjęcia robić jedynie w trakcie drugiego utworu z akompaniamentem fortepianu i drugiego z części gitarowej (bo tak, okazuje się, będzie podzielony występ). Jedynie gościowi ze Szwajcarii, "dyżurnemu" akustykowi i fotografowi artysty, wolno pstrykać do woli. I tak nie mamy aparatu, poznaniak przestrzega zakazów, a na bilecie "stało napisane", że nie wolno. Ale gdybyśmy mieli, usłuchalibyśmy na pewno. To jest Peter-Hammill-bóg-sziwa-jahwe-budda-jemu-wolno-wszystko. Gdy poprosi, żeby go słuchać z opaską na oczach i lewą ręką w kieszeni sąsiada z prawej, wszyscy wykonają bez szemrania.
I wreszcie padają słowa: Panie i panowie, marzenie się spełniło, przed wami Peter Hammill. W ostrym świetle pojawia się chudy, szpakowaty mężczyzna, jak ten czas leci, krótka, męska fryzura, okulary. To już nie kaskada ciemnych włosów opadająca na czarną pelerynę czarodzieja z okładki "In Camera". Ani nie postać rozmarzonego, trzydziestoletniego efeba z okładki "Over". Przed nami intelektualista. Na szczęście nosi się nadal po luzacku, rozpięta ciemno turkusowa koszula wypuszczona na białe spodnie. Spontaniczne standing ovation na dobry początek i już wie, że jest wśród swoich.
Czary potrafi rzucać i bez czarnej peleryny. Zaczyna od Mirror Images. Po trzech minutach zapominam o drugoplanowych obawach. Hammill brzmi świetnie, fantastycznie, bosko. Gra "gęsto", intensywnie, żaden support nie jest potrzebny. Akustyka znakomita, w końcu to świątynia dźwięku, przynajmniej dla mnie - faceta, co muzyki jednak częściej w tancbudach niż koncertowych salach się nasłuchał. A czego mogły słuchać przedtem te ściany? Wiadomo czego, ale teraz z Hammillem też całkiem im do twarzy i nie odnosi się wrażenia, że on tu nie pasuje, wręcz przeciwnie. Godny szacownych murów artysta, godna i publiczność. Nie ma wieśniackiego przerywania oklaskami soliście po pierwszych taktach, żadnego gwizdania i stadionowych wyrazów okazywania podniecenia. Kiedy gra, jest absolutna cisza, nastrój święta i sztuki przez duże S, ale taki nastrój Hammill potrafiłby wytworzyć nawet w barze mlecznym o poranku.
Jedno z moich ulubionych chandlerowskich porównań brzmi: miał twarz znoszoną jak torba listonosza. To samo mógłbym powiedzieć o głosie Hammilla. To głos mężczyzny "po przejściach". On sam powiedział kiedyś, że chciałby używać głosu tak jak Hendrix gitary. Trafne porównanie. Peter nie oszczędza swoich strun głosowych. Przyłożony do nich papieros niechybnie by się zapalił. Jego bardzo osobista, emocjonalna artykulacja, jest miejscami jeszcze bardziej drapieżna niż na nagraniach, a miejscami delikatna, tkliwa, lub elektryzująca szeptem. Tu nie musi iść na kompromisy z producentem płyty, z muzykami. I już wie, że ta publiczność go kocha, zaakceptuje wszystko co robi, więc odwdzięcza się pełną gamą ekspresji i emocji. Pozytywne fluidy, atmosfera tak gęsta, że możnaby nią ocieplać bloki z wielkiej płyty. Co jakiś czas muszę głęboko zaczerpnąć powietrza, bo skupienie jest tak intensywne, że zapominam oddychać. Siedzę bez ruchu, słucham każdą komórką, jestem żywą anteną, czułą na każde drgnienie. I to znajome ekstatyczne uczucie. Wibracja zaczyna się w okolicach krzyża i stopniowo przesuwa do góry, wzdłuż kręgosłupa, między łopatkami, rozlewa się ciepłem na ramiona, wspina na kark, podnosząc wszystkie włoski i elektryzując skórę czaszki. Nirwana.
Hammill jest w świetnej formie, my też, owacje po każdym utworze, tylko ten czas płynie za szybko i już Peter wstaje od fortepianu, sadowi się na barowym stołku w centrum sceny. Zaczyna od Modern - pierwsze, charakterystyczne dźwięki gitary i dobrze znana strofa Jericho's strange throbbing with life at its heart podkręcają potencjometr emocji do maksimum. Podziwiam jego kunszt. Na płycie nastrój współtworzy bogatsze instrumentarium, gitara elektryczna, keyboardy. Tu prąd za ciebie nie popracuje, trzeba się więcej nagimnastykować, naszarpać ze strunami instrumentu. Nie jest błyskotliwym wirtuozem, niejeden ortodoks wytknąłby mu techniczne niedoskonałości, ale nie o to chodzi w jego muzyce, w jego przedstawieniu. Chodzi o emocje, więc zmusza gitarę, by je z niej wydobyć. Ten pełen dramaturgii i zmian tempa fragment instrumentalny po trzeciej strofie, choć to niewiarygodne, unplugged brzmi jeszcze lepiej. Chyba unosimy się wszyscy nad ziemią. Czy to się dzieje naprawdę?
Just Good Friends, czy Ophelia, piękne, nastrojowe, mniej ekspresyjne, pozwalają trochę odetchnąć, na szczęście, bo po chwili obsesyjny Patient. I powtarzane wołanie waiting for the doctor to come. Gdzie naprawdę jesteśmy? W świecie Petera Hammilla, zagadkowym, niesłychanie osobistym, niemożliwym do rozszyfrowania bez klucza. Myślisz, że coś rozumiesz? But can you really be so sure? - pyta Hammill kończąc Patient.
Happy Hour? Jakie tam hour, już półtorej godziny. Peter kończy koncert powrotem do fortepianu. Patrzę na jego profil, na palce unoszące nas do innego wymiaru. Już wiem, że nie przeżyję drugi raz czegoś podobnego, tak intensywnego, cud nie zdarza się dwa razy. If I Could... gdybym ja mógł, zapisałbym każdy szczegół na twardy dysk pamięci ... Gdybym miał taki dysk.
Stoimy, bijemy brawa, krzyczymy. Peter zostawia nas na chwilę i wraca na bis. Euforia sali niesie go, pozwala pokonać zmęczenie. Po paru minutach znów stoimy, klaszczemy, skandujemy jego imię. Przerwa przed drugim bisem trwa znacznie dłużej. On musi już być wykończony, ale my nie chcemy się z nim rozstawać. Nareszcie wychodzi, kładzie rękę na sercu, kłania się nam głęboko, dziękuje, mówi, że jest szczęśliwy, i najważniejsze, że zagra jeszcze dla nas jeszcze raz.
Siada do fortepianu i od pierwszych dżwięków wbija nas w fotele. Still Life. Czy to możliwe? Szok. To jak wejść na Mount Everest zaraz po biegu maratońskim. Ale tego wieczoru możliwe jest wszystko. Także to, że wyczerpany artysta zagra ten monumentalny, stawiający trudne wyzwania strunom głosowym, utwór jak nigdy przedtem. Nie grałem jeszcze dla takiej publiczności - wyzna później, po koncercie.
To już koniec. Ściany jeszcze odbijają echo jego głosu, cichną ostatnie akordy fortepianu. Jeśli istnieje poczucie absolutu, to właśnie go doświadczamy. Sylwetka Petera zastyga pochylona nad klawiaturą. Nikt nie śmie się poruszyć, jesteśmy jak jeden organizm, świadomy, że jeden ruch może spłoszyć magię tej sceny. Wibracje gasną powoli, kiedyś definitywnie rozpłyną się w czasie jak łzy w deszczu. Ale teraz niech trwa ta chwila, jak zatrzymana klatka filmu. Boimy się nawet poruszyć. Cisza ... cisza ... cisza ...
Wreszcie czyjś głos uwalnia energię skupioną jak energia wszechświata przed wielkim wybuchem. Dziękujemy, Peter. On znów kłania się pięknie, I'll be back - obiecuje. Tomek Beksiński łamiącym się głosem prosi: nie wymagajmy zbyt wiele, Peter dał już z siebie wszystko. Czujemy to wszyscy. Owacja trwa, my też dajemy z siebie to, co w nas najlepsze. To nasze podziękowanie i pożegnanie. Łza na policzku, ocieram dłonią. Nie tylko ja. Wszyscy jesteśmy wzruszeni i oszołomieni tym, co się wydarzyło. To było naprawdę? Dobrze, że Monika jest ze mną, że ktoś bliski mógł to ze mną przeżywać. I potem upewnić mnie, że to nie był sen.
Wychodzimy w ciemność jesiennego wieczoru. Chcemy podzielić się emocjami, ale są tak wielkie, że niełatwo jest dobrać słowa. Myśli wciąż uciekają do opuszczonej już sali, do jasno oświetlonej sceny. Do szpakowatego mężczyzny w okularach. Gdyby był z nami Julio Cortazar, napisałby: Peter Hammill, wielki, przeogromny kronopio.