29-08-2010, 07:44
Na razie tylko pierwszy rozdział i coś niby wstęp. Zapraszam.
„(...)zrozumienie. Wydaje nam się przecież że doskonale znamy znaczenie tego słowa. Niejednokrotnie jednak okazuje się iż nie potrafimy zrozumieć drugiego człowieka. Dlaczego? Dlaczego nie mogę zrozumieć co on myśli, co czuje, ani on nie może zrozumieć co myślę i czuję. Choć nie zdajemy sobie zapewne z tego sprawy, to właśnie brak zrozumienia jest główną przyczyną konfliktów międzyludzkich. Wojny, ból, cierpienie. Wszystko to powstaje z niezrozumienia, ale przecież nikt nie powie tego wprost. Będą się wykręcać. Wojny, ból i cierpienie. Istnieją tylko dlatego że słowo <zrozumienie> jest bardziej zbitkiem znaków zapisanych na kartce, aniżeli czymś faktycznym. Wierzę że kiedyś nadejdzie czas, kiedy ludzie zrozumieją się nawzajem. Czas ten będzie początkiem końca znanego nam świata. Zniknie to wszystko czego ludzie nienawidzą, a pojawi się nowy świat na miejsce starego. A nowy świat będzie takim, jaki miał być nasz świat w pierwotnym zamyśle Stworzyciela.
Tym przemyśleniem kończę ten list. Raz jeszcze dziękuję za zaproszenie. Oczekuj mnie w piątek 21 czerwca na dworcu St. Heugi. Mam nadzieję iż do czasu naszego spotkania ani ciebie, ani mnie nie dotknie zły los. Niech zdrowie dopisuje tobie i całej twojej rodzinie.”
Rozdział I
Augustine Van Meyder siedział w auli uniwersyteckiej, słuchając przeraźliwie nudnego wykładu traktującego o wpływie tłuszczu zwierzęcego na organizm ludzki, opierając się podbródkiem na dłoni i patrzył na wykładowcę nieprzytomnym wzrokiem. Był to piątek 21 czerwca, ostatni dzień letniego semestru na Uniwersytecie imienia Keesa Viellerhofa w Gerungen. Gdyby nie świadomość zbliżających się wakacji, większość studentów zapewne pozwoliłaby przemawiać wykładowcy w niemal pustej auli. Zamiast tego jednak zdecydowana większość zdecydowała się pojawić się tego dnia na uczelni.
Wśród nich był dwudziestosześcioletni Augustine Van Meyder, student przedostatniego roku na wydziale ogólnym. Był to szczupły mężczyzna, niskiego wzrostu. Miał czarne, krótkie włosy z nieco dłuższą grzywką, która opadała aż na małe oczy z bursztynowo-błękitną tęczówką, efektem wady genetycznej zwanej heterochromią. Nosił białą koszulę z mankietami, na którą narzucił długi, sięgający za kolana, płaszcz. Płaszcz ten był niezwykle stary. Niegdyś zapewne czarny, wyblakł. Był w wielu miejscach powycierany, połatany i pozszywany.
Augustine Van Meyder, mimo iż wyglądał jakby zaraz miał zasnąć, w rzeczywistości uważnie słuchał wykładowcy z pełną uwagą. Wielu jego kolegów wykorzystała sposobność, że profesor był tak zajęty wykładem i nie zwracał uwagi na studentów, którzy ukradkiem wymykali się z auli lub zasypiali na blatach. Wykład powoli zbliżał się do końca, co Van Meyder wnioskował z doboru słów przez nauczyciela, a w przekonaniu że zaraz będzie koniec utwierdziło go słowo "reasumując" wypowiedziane przez profesora. Nikt jednak z obecnych w auli studentów nigdy nie usłyszał tego co następowało potem, gdyż w tym samym momencie wielkie drzwi auli otworzyły się z trzaskiem, przerywając wywód oraz budząc śpiących uczniów.
Pogrążony w melancholii i znudzeniu Van Meyder nie spojrzał nawet w stronę z którego dobiegł hałas.-To pewnie tylko jakiś student, który pomylił sale, pomyślał licząc na szybkie wznowienie wykładu. Tak jednak się nie stało, za to usłyszał stukot wielu par ciężkich butów i kątem oka zobaczył grupę ludzi ubranych w granatowe mundury straży miejskiej. W tym momencie jednak ktoś położył rękę na jego ramieniu.
-Augustine Van Meyder, proszę za mną-powiedział dyrektor uczelni. Van Meyder niechętnie podniósł się z ławy i poszedł z dyrektorem.
Dyrektor, Henry Eugerre, był starszym, niskim jegomościem, choć zdrowia i kondycji pozazdrościć mu mogło wielu studentów.
-Wybacz że porywam cię w środku wykładu-rzekł Eugerre-Ale jak widzę to nawet dobrze.
-O co chodzi z tymi strażnikami?
-Szukają dilera-wyjaśnił dyrektor-Ostatnio wzrósł poziom narkomanii wśród studentów.
-Jeśli diler jest studentem-zauważył Van Meyder-to prawdopodobnie już udał się do domu, lub w ogóle dziś nie przyszedł na zajęcia, gdyż zapewne już wcześniej sprzedał cały towar, a nie opłaca mu się sprowadzać nowego w przeddzień zakończenia semestru.
-Cóż. Ja do ciebie przyszedłem właśnie w tej sprawie, Van Meyder-odparł dyrektor-Chciałem cię właśnie prosić abyś schwytał tego dilera, ale skoro straż miejska już wkroczyła do akcji to raczej nie pędzie potrzebna twoja pomoc.
-Nawet jeśli byłby potrzebna to bym odmówił. Obiecałem sobie że nie będę się zajmował ganianiem za dilerami i innymi cyganami.
-Jakiś uraz z przeszłości.
-Za każdym razem pańskie domysły są niewiarygodne.-odparł Van Meyder-ale nie. Po prostu takie sprawy mnie nie obchodzą. Gdyby ludzie nie byli głupcami i nie kupowali prochów nikt nie zajmowałby się dilerką. Po za tym dziś wyjeżdżam.
W tym momencie rozległ się dzwon obwieszczający studentom i profesorom przerwę.
-Cóż dyrektorze, na mnie już czas-rzekł Van Meyder-Życzę panu miłych wakacji.
-Już idziesz?
-Owszem. To był już ostatni wykład w którym miałem wziąć udział. Chętnie zostałbym na zakończeniu roku, ale mam pociąg o trzeciej.
-Rozumiem. Więc do zobaczenia w październiku, Van Meyder.
Student skinął głową i bez słowa oddalił się. Pół godziny później był już w swoim małym mieszkaniu, znajdującym się w starej kamienicy w centrum miasta. Nie była to dobra lokalizacja na mieszkanie dla domatora, jednakże Van Meyder należał do ludzi, którzy mało czasu spędzają w domu więc było to mieszkanie idealnie dla niego. Położone w samym środku milionowego miasta, dziesięć minut drogi od dworca kolejowego i dwadzieścia od uniwersytetu.
Była godzina druga. Za godzinę Van Meyder miał wsiąść w pociąg z Gerungen do Schverzvaldu, który zatrzymywał się po drodze na stacji w St. Heugi. W St. Heugi, niewielkim miasteczku na zachodzie kraju, miał spotkać swego przyjaciela, Albrechta Hozzerl'a, z którym znają się z czasów gdy obaj uczęszczali do męskiej szkoły w Gerungen. Po jej ukończeniu Hozzerl wrócił do swojej rodziny na wieś, a Van Meyder podjął naukę na miejskim uniwersytecie. Choć nie widzieli się od lat wciąż prowadzili ożywiaoną korespondencję. W połowie maja Hozzerl zaprosił przyjaciela na wakacje do dworku należącego do jego rodziny.
Było w pół do trzeciek, kiedy Augustine Van Meyder opuścił swoją kwaterę i wyruszył spacerem na Dworzec Główny, niosąc na ramieniu ciężką torbę podróżną. Spokojnie pokonał krótką drogę i znalazł się na dworcu w momencie gdy pociąg Gerungen-Schvarzvald wtoczył się na peron pierwszy, kwadrans przed odjazdem.
Dworzec Główny niczym nie różnił się od innych wielkomiejskich dworców. Wszędzie byli podróżni, wszelkiego rodzaju handlarze i żebracy, studzienkami pływały szczyny, a wszędzie walały się porzucone lub pogubione gazety i inne śmieci.
Nie chcąc narażać się na jakiekolwiek nieprzyjemności Van Meyder szynko poszedł na peron i wsiadł do pociągu zajmując wcześniej wyznaczony przedział.
Groby kopane o świcie.
by (MattiR) Roshiwanaki-san
„(...)zrozumienie. Wydaje nam się przecież że doskonale znamy znaczenie tego słowa. Niejednokrotnie jednak okazuje się iż nie potrafimy zrozumieć drugiego człowieka. Dlaczego? Dlaczego nie mogę zrozumieć co on myśli, co czuje, ani on nie może zrozumieć co myślę i czuję. Choć nie zdajemy sobie zapewne z tego sprawy, to właśnie brak zrozumienia jest główną przyczyną konfliktów międzyludzkich. Wojny, ból, cierpienie. Wszystko to powstaje z niezrozumienia, ale przecież nikt nie powie tego wprost. Będą się wykręcać. Wojny, ból i cierpienie. Istnieją tylko dlatego że słowo <zrozumienie> jest bardziej zbitkiem znaków zapisanych na kartce, aniżeli czymś faktycznym. Wierzę że kiedyś nadejdzie czas, kiedy ludzie zrozumieją się nawzajem. Czas ten będzie początkiem końca znanego nam świata. Zniknie to wszystko czego ludzie nienawidzą, a pojawi się nowy świat na miejsce starego. A nowy świat będzie takim, jaki miał być nasz świat w pierwotnym zamyśle Stworzyciela.
Tym przemyśleniem kończę ten list. Raz jeszcze dziękuję za zaproszenie. Oczekuj mnie w piątek 21 czerwca na dworcu St. Heugi. Mam nadzieję iż do czasu naszego spotkania ani ciebie, ani mnie nie dotknie zły los. Niech zdrowie dopisuje tobie i całej twojej rodzinie.”
Twój oddany przyjaciel
(fragment listu Augustine'a Van Meyder do Albrechta Hozzerl, 2 czerwiec 1889)
(fragment listu Augustine'a Van Meyder do Albrechta Hozzerl, 2 czerwiec 1889)
Rozdział I
Augustine Van Meyder siedział w auli uniwersyteckiej, słuchając przeraźliwie nudnego wykładu traktującego o wpływie tłuszczu zwierzęcego na organizm ludzki, opierając się podbródkiem na dłoni i patrzył na wykładowcę nieprzytomnym wzrokiem. Był to piątek 21 czerwca, ostatni dzień letniego semestru na Uniwersytecie imienia Keesa Viellerhofa w Gerungen. Gdyby nie świadomość zbliżających się wakacji, większość studentów zapewne pozwoliłaby przemawiać wykładowcy w niemal pustej auli. Zamiast tego jednak zdecydowana większość zdecydowała się pojawić się tego dnia na uczelni.
Wśród nich był dwudziestosześcioletni Augustine Van Meyder, student przedostatniego roku na wydziale ogólnym. Był to szczupły mężczyzna, niskiego wzrostu. Miał czarne, krótkie włosy z nieco dłuższą grzywką, która opadała aż na małe oczy z bursztynowo-błękitną tęczówką, efektem wady genetycznej zwanej heterochromią. Nosił białą koszulę z mankietami, na którą narzucił długi, sięgający za kolana, płaszcz. Płaszcz ten był niezwykle stary. Niegdyś zapewne czarny, wyblakł. Był w wielu miejscach powycierany, połatany i pozszywany.
Augustine Van Meyder, mimo iż wyglądał jakby zaraz miał zasnąć, w rzeczywistości uważnie słuchał wykładowcy z pełną uwagą. Wielu jego kolegów wykorzystała sposobność, że profesor był tak zajęty wykładem i nie zwracał uwagi na studentów, którzy ukradkiem wymykali się z auli lub zasypiali na blatach. Wykład powoli zbliżał się do końca, co Van Meyder wnioskował z doboru słów przez nauczyciela, a w przekonaniu że zaraz będzie koniec utwierdziło go słowo "reasumując" wypowiedziane przez profesora. Nikt jednak z obecnych w auli studentów nigdy nie usłyszał tego co następowało potem, gdyż w tym samym momencie wielkie drzwi auli otworzyły się z trzaskiem, przerywając wywód oraz budząc śpiących uczniów.
Pogrążony w melancholii i znudzeniu Van Meyder nie spojrzał nawet w stronę z którego dobiegł hałas.-To pewnie tylko jakiś student, który pomylił sale, pomyślał licząc na szybkie wznowienie wykładu. Tak jednak się nie stało, za to usłyszał stukot wielu par ciężkich butów i kątem oka zobaczył grupę ludzi ubranych w granatowe mundury straży miejskiej. W tym momencie jednak ktoś położył rękę na jego ramieniu.
-Augustine Van Meyder, proszę za mną-powiedział dyrektor uczelni. Van Meyder niechętnie podniósł się z ławy i poszedł z dyrektorem.
Dyrektor, Henry Eugerre, był starszym, niskim jegomościem, choć zdrowia i kondycji pozazdrościć mu mogło wielu studentów.
-Wybacz że porywam cię w środku wykładu-rzekł Eugerre-Ale jak widzę to nawet dobrze.
-O co chodzi z tymi strażnikami?
-Szukają dilera-wyjaśnił dyrektor-Ostatnio wzrósł poziom narkomanii wśród studentów.
-Jeśli diler jest studentem-zauważył Van Meyder-to prawdopodobnie już udał się do domu, lub w ogóle dziś nie przyszedł na zajęcia, gdyż zapewne już wcześniej sprzedał cały towar, a nie opłaca mu się sprowadzać nowego w przeddzień zakończenia semestru.
-Cóż. Ja do ciebie przyszedłem właśnie w tej sprawie, Van Meyder-odparł dyrektor-Chciałem cię właśnie prosić abyś schwytał tego dilera, ale skoro straż miejska już wkroczyła do akcji to raczej nie pędzie potrzebna twoja pomoc.
-Nawet jeśli byłby potrzebna to bym odmówił. Obiecałem sobie że nie będę się zajmował ganianiem za dilerami i innymi cyganami.
-Jakiś uraz z przeszłości.
-Za każdym razem pańskie domysły są niewiarygodne.-odparł Van Meyder-ale nie. Po prostu takie sprawy mnie nie obchodzą. Gdyby ludzie nie byli głupcami i nie kupowali prochów nikt nie zajmowałby się dilerką. Po za tym dziś wyjeżdżam.
W tym momencie rozległ się dzwon obwieszczający studentom i profesorom przerwę.
-Cóż dyrektorze, na mnie już czas-rzekł Van Meyder-Życzę panu miłych wakacji.
-Już idziesz?
-Owszem. To był już ostatni wykład w którym miałem wziąć udział. Chętnie zostałbym na zakończeniu roku, ale mam pociąg o trzeciej.
-Rozumiem. Więc do zobaczenia w październiku, Van Meyder.
Student skinął głową i bez słowa oddalił się. Pół godziny później był już w swoim małym mieszkaniu, znajdującym się w starej kamienicy w centrum miasta. Nie była to dobra lokalizacja na mieszkanie dla domatora, jednakże Van Meyder należał do ludzi, którzy mało czasu spędzają w domu więc było to mieszkanie idealnie dla niego. Położone w samym środku milionowego miasta, dziesięć minut drogi od dworca kolejowego i dwadzieścia od uniwersytetu.
Była godzina druga. Za godzinę Van Meyder miał wsiąść w pociąg z Gerungen do Schverzvaldu, który zatrzymywał się po drodze na stacji w St. Heugi. W St. Heugi, niewielkim miasteczku na zachodzie kraju, miał spotkać swego przyjaciela, Albrechta Hozzerl'a, z którym znają się z czasów gdy obaj uczęszczali do męskiej szkoły w Gerungen. Po jej ukończeniu Hozzerl wrócił do swojej rodziny na wieś, a Van Meyder podjął naukę na miejskim uniwersytecie. Choć nie widzieli się od lat wciąż prowadzili ożywiaoną korespondencję. W połowie maja Hozzerl zaprosił przyjaciela na wakacje do dworku należącego do jego rodziny.
Było w pół do trzeciek, kiedy Augustine Van Meyder opuścił swoją kwaterę i wyruszył spacerem na Dworzec Główny, niosąc na ramieniu ciężką torbę podróżną. Spokojnie pokonał krótką drogę i znalazł się na dworcu w momencie gdy pociąg Gerungen-Schvarzvald wtoczył się na peron pierwszy, kwadrans przed odjazdem.
Dworzec Główny niczym nie różnił się od innych wielkomiejskich dworców. Wszędzie byli podróżni, wszelkiego rodzaju handlarze i żebracy, studzienkami pływały szczyny, a wszędzie walały się porzucone lub pogubione gazety i inne śmieci.
Nie chcąc narażać się na jakiekolwiek nieprzyjemności Van Meyder szynko poszedł na peron i wsiadł do pociągu zajmując wcześniej wyznaczony przedział.
C.D.N.