Via Appia - Forum

Pełna wersja: DOŚĆ !
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Cholerny autobus jak zwykle o tej porze niemiłosiernie się wlecze. I nie dość tego - jest tak napakowany że ledwo mogę ruszyć palcem w bucie. No i temperatura! Na zewnątrz jest jakieś 3 – 4 stopnie a tutaj? Nie zdziwiłbym się wcale gdyby słupek rtęci dobił do czterdziestej kreski. Ale oczywiście nikt nie otworzy – choćby uchyli o pół cala – okna, tak jakby wszyscy uważali, że lekki podmuch chłodnego powietrza jest w stanie rozbić ich przez lata budowaną odporność.
- Czy może podać pan do skasowania? – odzywa się do mnie tłuste babsko umalowane tak, jakby miało dwadzieścia a nie dwieście lat.
- Przepraszam, czy mógłby pan podać do skasowania mój bilet? – odzywa się znowu, tym razem trochę poirytowanym głosem. Ja dalej nic. Zero reakcji.
- Czy ja jestem niewidzialna??
- Może z Plutona! – nie wytrzymuję.
Facet koło mnie wybucha śmiechem.
- Cham! Prostak! – rozszczekuje się stara ale mnie na szczęście nie ma już w autobusie. Zresztą i tak mam to wszystko w dupie.


Wchodzę wreszcie do mieszkania. Kurtka, buty, jestem już w swoim pokoju. Torba z zeszytami leci w kąt, ja zwalam się bezsilnie na rozbebrane po nocy łóżko. Zegar leniwie odmierza kolejne puste sekundy. Tik – tak. Tik – tik. Tak – tak. Nie. Nie! Nieee! – krzyczę, choć usta mam zamknięte. Przerażające miejsce – ludzka psychika.
Jest szesnasta dwanaście. Robi się już ciemno. Heh! Tak jakby w dzień było widno...
Spoglądam za okno. Jest strasznie brudne ale kto by się tym przejmował – na pewno nie ja, mi to wisi. Drzewo, które widzę straciło już wszystkie liście, jest szare jak wszystko wokół, straszy mnie swoimi nagimi, wyginającymi się w dziwnym makabrycznym tańcu z wiatrem gałęziami. W okno uderza kolejny silny podmuch listopadowego wiatru, tym razem towarzyszą mu ziarenka śniego-deszczu.

Łykam kolejną tabletkę. Ból głowy towarzyszy mi od nie pamiętam już kiedy. Jednak nie sposób się do niego przyzwyczaić, jest jak przysłowiowa kropla drążąca skałę – powoli acz nieubłagalnie rozbija mnie od środka na kawałki, coraz mniejsze, coraz ostrzejsze...
Wiecie jak powstają perły? W środku małża musi znaleźć się coś, co drażni jego delikatne wnętrze, wystarczy ziarenko piasku – wiedzieliście? Wtedy zaczyna taki biedny, cierpiący małż wytwarzać wokół tego ciała obcego gładką masę perłową – i przestaje cierpieć. Wydaje mi się, że mój mózg działa podobnie, taką mam teorię. Mój mózg broni się przed niebezpiecznymi, złymi strzępkami mojej psychiki otaczając je różnymi dziwnymi wrażeniami, przeważnie sennymi. Ostatnio dochodzi nawet do tego, że nie wiem czy śnię, czy jestem na jawie. Trudno to opisać, ale ogarnia mnie wtedy ogromny strach. To nie trwa długo, raptem kilka sekund, ale niepokoi mnie to, że ten proces w mojej głowie przyspiesza. O tak! Zegar tyka. Tyk – tyyyyk...

Cholera, a może by tak pojechać do domu? Tak! Chwytam się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. Racja, racja, w domu wszystko wydaje się prostsze, błahe, w domu zawsze czułem się najlepiej na świecie. BEZPIECZNIE! Bezpieczeństwo – to słowo wgryza się w moje oczy, dudni mi w uszach. Czyżbym krzyczał? Nieważne. Tak. Wrzucam parę rzeczy do torby, buty, kurtka, przystanek, dworzec, obrazy przesuwają się jak slajdy, jestem już w busie do B.P.
Ale, ale – pojedziesz do domu w środku tygodnia to będziesz się musiał wszystkim i każdemu z osobna tłumaczyć co się stało, co się z tobą dzieje, a przecież, wiem to, nie lubisz opowiadać o sobie, nie cierpisz się wyzewnętrzniać! A co niby teraz robię, do nędzy?!
Ruszamy. Facet na siedzeniu obok, obleśny wieśniak z purpurowym nosem, popija piwo, ale ja go nie widzę, moje oczy są gdzieś daleko, w innym czasie i miejscu.

Wyjechaliśmy już z L., minęliśmy ostatnie zabudowania, po obu stronach drogi otworzyły się wielkie płaszczyzny pól. Nie widzę ich oczywiście bo jest już dobrze ciemno ale wiem, że tam są, znam przecież tę trasę prawie na pamięć. B.P. – L. Nasuwa mi się skojarzenie niebo – piekło. A gdzie czyściec? Pewnie gdzieś pośrodku, koło R. he he.

Zaczyna tworzyć się mgła. Niby normalne zjawisko o tej porze dnia i roku, ale jednak z niewiadomych powodów budzi mój niepokój. Dziwne, irracjonalne przeczucie jakby nieuchronnie zbliżającego się zła. Uspokój się, znów zaczynasz swoje czarnowidztwo! Wiem, ale... Dość!
Kierowca wyraźnie zwalnia. Od czasu do czasu zza wzniesienia, widoczne z odległości góra dwudziestu metrów pojawiają się rozmazane w mlecznej mgle snopy świateł z reflektorów mijających nas samochodów.
Ludzie są jacyś dziwnie spięci, ucichły wszystkie rozmowy. Nawet koleś, któremu gęba nie zamykała się nawet na chwilę, siedzi cicho patrząc za szybę. W CB-radio słychać tylko suche trzaski, tak jakby wszyscy kierowcy nagle, w tym samym momencie, skupili całą swoją uwagę wyłącznie na prowadzeniu aut.
Kierowca włącza światła drogowe. Moje skupione oczy wyławiają w poboczu niewyraźne cienie, po chwili dociera do mnie że są to krzyże. Jeden, drugi, trzeci
(jak grzyby po deszczu)
czwarty...
W tym momencie rzeczywistość staje się jakby mniej płynna, obraz jaki moje oczy przekazują do mózgu to jakby ciąg następujących po sobie zdjęć.
Zza któregoś z kolei (szóstego?) krzyża wybiega mała dziewczynka – pamiętam ją dokładnie – brudna czerwona sukienka, bose stopy, potargane długie kruczoczarne włosy (posklejane skrzepniętą krwią??) i te oczy, wielkie, zielone oczy (nie wiem w jaki sposób dostrzegam ich barwę, naprawdę nie wiem) które są upiornie puste, nieruchome, a jakby w kontraście do tego wszystkiego na jej twarzy maluje się wielki uśmiech, tak jakby cieszyła się z udanego psikusa. Zatrzymuje się na środku naszego pasa jezdni. Kierowca hamuje i gwałtownie odbija w lewo, bus przechyla się na bok, koziołkuje raz, drugi, trzeci...

Ciemność. Otwieram oczy i nic. Nie widzę nic oprócz upiornie bladej poświaty. Czy ja... no wiecie, umarłem?
Leżę bez ruchu. Boję się, panicznie się boję. Mam wrażenie jakby całe moje ciało wypełniały trociny, w których zalęgły się tłuste, białe robaki i gnieżdżą się tam teraz we mnie, kłębią się powodując że wszędzie w środku czuję ciarki i nieprzyjemne drapanie.
Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. Widzę już pierwsze zarysy otaczającej mnie rzeczywistości. Coś jakby wierzchołki drzew? Księżyc? Do diab... – w myśli gryzę się w język – do cholery, gdzie ja jestem? Pamiętam wypadek. Może na skutek uderzenia w drzewo czy w inny samochód wyleciałem przez okno, przeleciałem kilkanaście metrów i wylądowałem tutaj, w przydrożnym lesie. Ale w takim razie słyszałbym odgłosy dochodzące z drogi, pożar, krzyki, cokolwiek; byłbym pokaleczony a przynajmniej poobijany, miałbym podarte ubranie a tymczasem mam na sobie... Garnitur?? Jasna cholera! Leżę w garniturze. Na czymś twardym i zimnym. Przez głowę przelatuje mi obraz stalowego stołu prosektoryjnego jednak nie, to nie to. Czarna jak smoła chmura odsłania księżyc, okolicę zalewa jego zimne światło. Teraz widzę już dobrze. Jestem na cmentarzu, tak, to bez wątpienia jest cmentarz a ja leżę na granitowym nagrobku.
Chyba jeszcze nie dotarła do mnie upiorność tej sytuacji, chyba jestem jeszcze zbyt oszołomiony tym odkryciem bo postanawiam dowiedzieć się czyj to grób. Podnoszę się niezdarnie, bo płyta pokryta jest cienką warstwą lodu. Odwracam głowę, nie muszę wytężać wzroku bo litery doskonale odbijają blask miesiąca. Tablica głosi

Nie – Świętej – Pamięci
tu moje imię i nazwisko
zabił się, pieprzony tchórz,
niech nigdy nie zazna spokoju


Tego było już za wiele. Moje wnętrzności skurczyły się jak wyżymana szmata, po chwili wymiociny pokrywają pozostałość po krzyżu.
Oblewa mnie zimny pot, nogi są jak z galarety a mózg mówi tylko jedno: spieprzaj stąd, spieprzaj jak najdalej potrafisz!
Biegnę przed siebie, oby jak najdalej, oby jak najszybciej. Brak mi tchu, w płucach zaczyna mi rzęzić, lodowate powietrze kłuje w gardło milionem niewidzialnych sopelków lodu. Przed oczami pojawiają się tańczące w upiornym danse macabre mroczki.

Nie wiem przez jaki czas biegłem ale z pewnością dosyć długo bo z wycieńczenia straciłem przytomność. Ocknąłem się na środku polany pod wielkim drzewem. Zrywam się na równe nogi jednak te odmawiają posłuszeństwa i już po chwili z powrotem jestem na ziemi. Postanawiam chociaż usiąść, opieram plecy o zimny pień. Rozglądam się dokoła. Gdzie ja jestem? Cała polana na której się znajduję, a także drzewa, krzewy, wszystko w zasięgu mojego wzroku pokrywa cienka warstwa brudnego śniegu. Chociaż zaraz, momencik, przecież to nie jest śnieg – odkrywam po chwili – to jest popiół! Wszystko jak okiem sięgnąć pokryte jest popiołem.
- Boże, gdzie ja jestem? – wyszeptałem. W momencie gdy słowa te wydobyły się z mojego gardła okolicą wstrząsnął śmiech, opętańczy, złowieszczy śmiech. Serce podskakuje mi do przełyku, włosy jeżą się na ciele, w głowie słyszę szum który powoli przekształca się w głos. Charczące dźwięki przypominające szczekanie psa układają się w słowa, a te w zdania, które jeszcze przez chwilę, niczym echo, pobrzmiewają w mojej pamięci.
- Źle trafiłeś, tu Go nie ma. On zapomniał o tym miejscu, nie chce uwalać swych czyściutkich rączek w tym gównie. Ale ja nie darowałbym sobie gdyby mnie tu nie było, wiesz kim jestem, prawda?

W tym momencie z krajobrazem przede mną zaczyna coś się dziać. Z początku nie jestem pewien czy dobrze widzę, to, co się dzieje wydaje się wprost nieprawdopodobne nawet w porównaniu do tego, co przeżyłem do tej pory. Na początku pojedyncze drzewa, a w końcu cały odcinek lasu na wprost mnie zaczyna się rozsuwać, rozstępuje się jak swego czasu Morze Czerwone przed uciekającymi Izraelitami, ukazując mi obraz, którego się w pewnym sensie spodziewałem, ujrzawszy wszędzie popiół, jednak teraz, gdy to widzę czuję się jakby ktoś zdzielił mnie kijem po głowie. Przed sobą widzę górujący nad okolicą wielki komin krematoryjny, nieustannie buchający żarem, wypluwający z siebie kłęby czarnego dymu i ludzkich resztek. Widok jest niesamowity a właściwie niesamowicie przerażający. Siedzę tak i patrzę jak zaczarowany. Nagle z osłupienia wyrywa mnie ujadanie sfory psów. Wokół mnie wyrastają jak spod ziemi Niemcy. Krzyczą coś strasznie, szczują mnie swoimi ciągle szczekającymi owczarkami. Jeden łapie mnie za ubranie (które – o zgrozo! – zmieniło się z garnituru w wytarty więzienny pasiak), drugi zaczyna kopać, trzeci okłada mnie gumową pałką. Padam na ziemię, w ustach czuję metaliczny smak krwi. Jeden z żołnierzy sprawdza coś na moim nadgarstku. Z rozgardiaszu wokół mnie wyłapuję kilka słów z których wnioskuję, że to właśnie ja byłem przedmiotem poszukiwań oddziału hitlerowców. Podnoszą mnie z ziemi, zakuwają w ciężkie, pordzewiałe kajdany i pchają przed siebie.
- Raus! Raus, Jude! – pada pod moim adresem.
- Ale przecież ja nie jestem. . . – moją obronę przerywa silny cios w szczękę.

Idziemy przed siebie. Zastanawiam się czemu mnie nie zabili skoro rzekomo jestem uciekinierem. Pewnie mają wobec mnie jakieś inne, straszne plany. Zaraz, zaraz! Jakie plany?! Jaki uciekinier?! Przecież to jakiś totalny obłęd. Czy ja już doszczętnie zwariowałem?

Zbliżamy się do wielkiej bramy nad którą widnieje ironiczny (szczególnie w tym miejscu), jakże znany mi choćby z lekcji historii napis, jakoby to praca czyniła wolnym. Potykam się i zapadam w ciemność.

Obudziło mnie okropne swędzenie i przenikające aż do kości zimno. Powoli podnoszę powieki. Widzę to, czego tak strasznie bałem się zobaczyć. Z mnóstwa piętrowych pryczy wokół mnie zwlekają się chude, szaro-niebieskie postacie. Ludzie którzy wyglądają tak, jakby umarli za życia. A może tak właśnie jest? Ktoś mnie szturcha w nogę.
- Wstawaj, pora na apel.
W ciszy wychodzimy na zewnątrz, ustawiamy się przed barakiem. Stoimy tak z godzinę w błocie i odchodach, pośród ciągłych pokrzykiwań Niemców, ujadania psów, odgłosów wystrzałów mieszających się z pokaszliwaniami wynędzniałych więźniów i hukiem ognia buchającego z pieców krematoryjnych.
- Szwab mówi że dziś nas wykąpią – szepcze mi do ucha łysa kobieta która sądząc po rysach twarzy niegdyś musiała być bardzo piękna. Teraz jest tylko bardzo smutna, bez żadnej nadziei, bez żadnych złudzeń. Została wygłodzona ze wszystkich uczuć, wybito jej kopniakami wszystkie emocje. Pozostał tylko strach. Choć może i jego w niej nie ma? Wiara? A w co? W Boga który opuścił to miejsce?
- Ale ja tu jestem. Może w to wątpisz ale ja tu jestem od samego początku i będę do samego końca.
- To co z ciebie za Bóg że pozwalasz na takie cierpienie, na takie upodlenie, na takie zło?!
- Nie pojmiesz tego. Ale spróbuję ci to wytłumaczyć. Widzisz, wbrew temu co ci się zdaje, nie jestem wszechmocny. A do tego ciągle muszę toczyć walkę ze swoim przeciwnikiem, wiesz o kim mówię?
- Szatan...
- To tylko jedno z wielu jego imion. Ale tak, o niego mi chodzi. I widzisz, wtedy przegrałem i skutki tego widziałeś przed chwilą. Teraz, dziś, też zaczynam przegrywać... Dlatego potrzebuję ciebie i ludzi takich jak ty, ludzi którzy mają dar do ewakuowania ze świata zła ale i dobra. Odnajduję was z nadzieją, że on o was jeszcze nie wie. Ale z pewnością się dowie. Dlatego tak ważne jest abyś się nie złamał, z tego powodu zabrałem cię w tę podróż, żebyś zrozumiał, jak bardzo jesteś potrzebny dla świata.
- Ale ja... – nie zdążyłem dokończyć bo przede mną pojawia się ogromny, owłosiony pająk. Z mojego gardła bezwiednie wydobywa się przeraźliwy krzyk...




Znalazł mnie mój współlokator. Podobno zamknąłem się w łazience, wszedłem do wanny i zwyczajnie podciąłem sobie żyły. Mówił mi, że coś strasznie krzyczałem, darłem się jak opętany i tylko to mnie ocaliło, tylko dzięki temu obłąkańczemu wrzaskowi przybiegł, wyważył drzwi i mnie uratował. Czy jestem mu za to wdzięczny? Jeszcze nie wiem.


Znajduję się teraz w zakładzie zamkniętym. Wiecie – białe fartuchy, białe ściany, zero ostrych krawędzi itd. Lekarze mówią, że mnie naprawią, że poskładają moją psychikę do kupy. Ale ja w to wątpię. Wątpię bo wiem coś, czego oni nie wiedzą. Widzę, co dzień widzę coś, czego oni nie widzieli lub nie chcieli widzieć. Coś, co mi przypomina o moim przeznaczeniu, o mojej misji którą, póki żyję, muszę wykonywać. Właśnie na to patrzę. Patrzę i wiem, że to nigdy nie pozwoli mi zapomnieć o wydarzeniach które rzekomo były tylko ułudą, wytworem mojej chorej głowy. To tatuaż na moim nadgarstku. Sześć cyfr... Sześć trójek...

Misja. . . Jesteś potrzebny. . .

Tak, nie poddam się!
I nie dość tego - jest tak napakowany(,) że ledwo mogę ruszyć palcem w bucie

Na zewnątrz jest jakieś 3 – 4 stopnie(,) a tutaj?

Ale oczywiście nikt nie otworzy – choćby uchyli o pół cala – okna, tak jakby wszyscy uważali, że lekki podmuch chłodnego powietrza jest w stanie rozbić ich przez lata budowaną odporność.
Hmmm... Radziłabym odrobine przeredagować

- Czy może podać pan do skasowania? – odzywa się do mnie tłuste babsko umalowane tak, jakby miało dwadzieścia(,) a nie dwieście lat.


- Cham! Prostak! – rozszczekuje się stara(,) ale mnie na szczęście nie ma już w autobusie.

Przerażające miejsce – ludzka psychika
Hmmmm... Wiesz ten równoważnik jest właściwie poprawny, ale delikatnie nie pasuje do kontekstu. Na Twoim miejscu zmieniabym odrobinę np. zamieniła na zdanie.

Jest strasznie brudne(,) ale kto by się tym przejmował – na pewno nie ja, mi to wisi.


Ból głowy towarzyszy mi od nie pamiętam już kiedy.
Nie masz wrażenia, że tu coś zgrzyta? Albo przeredaguj, albo pomyśl nad znakami interpunkcyjnymi

Jednak nie sposób się do niego przyzwyczaić,(/) jest jak przysłowiowa kropla drążąca skałę – powoli acz nieubłagalnie rozbija mnie od środka na kawałki, coraz mniejsze, coraz ostrzejsze...
Polecałabym rozbić. / - stoi tam, gdzie widzę miejsce rozbicia

To nie trwa długo, raptem kilka sekund, ale niepokoi mnie to, że ten proces w mojej głowie przyspiesza.
to, to - powtórzenie


Nie widzę ich oczywiście(,) bo jest już dobrze ciemno(,) ale wiem, że tam są, znam przecież tę trasę prawie na pamięć. B.P. – L.
Proponuję przeredagować na: znam przeciez trasę B.P. - L. prawie na pamieć.


Moje skupione oczy wyławiają w poboczu niewyraźne cienie, po chwili dociera do mnie(,) że są to krzyże.


W tym momencie rzeczywistość staje się jakby mniej płynna, obraz jaki moje oczy przekazują do mózgu to jakby ciąg następujących po sobie zdjęć.
jakby, jakby - powtórzenie


Zza któregoś z kolei (szóstego?) krzyża wybiega mała dziewczynka – pamiętam ją dokładnie – brudna czerwona sukienka, bose stopy, potargane długie kruczoczarne włosy (posklejane skrzepniętą krwią??) i te oczy, wielkie, zielone oczy (nie wiem w jaki sposób dostrzegam ich barwę, naprawdę nie wiem) które są upiornie puste, nieruchome, a jakby w kontraście do tego wszystkiego na jej twarzy maluje się wielki uśmiech, tak jakby cieszyła się z udanego psikusa.
Łoł jaki klos. Zamiast nawiasów proponowałabym zastosować oddzielne zdania.


Czy ja... no wiecie, umarłem?
Myśl urwana. W takim przypadku po wielkokropku stosujemy wielką literę.


Do diab... – w myśli gryzę się w język – do cholery, gdzie ja jestem?
Wielka litera.

Ale w takim razie słyszałbym odgłosy dochodzące z drogi, pożar, krzyki, cokolwiek; byłbym pokaleczony(,) a przynajmniej poobijany, miałbym podarte ubranie(,) a tymczasem mam na sobie... Garnitur??
W tym przypadku, po wielokropku użycie wielkiej litery nie jest konieczne. W przypadku zdnań, w których po wilokropku występuje zwrot zaskakujący można zastosować małą literę.

Jasna cholera! Leżę w garniturze. Na czymś twardym i zimnym. Przez głowę przelatuje mi obraz stalowego stołu prosektoryjnego jednak nie, to nie to.
To równiez proponowałabym podzielić.

Teraz widzę już dobrze. Jestem na cmentarzu, tak, to bez wątpienia jest cmentarz(,) a ja leżę na granitowym nagrobku.
Chyba jeszcze nie dotarła do mnie upiorność tej sytuacji(.) ©hyba jestem jeszcze zbyt oszołomiony tym odkryciem(,) bo postanawiam dowiedzieć się czyj to grób.

Podnoszę się niezdarnie, bo płyta pokryta jest cienką warstwą lodu.
bo, bo - powtórzenie
z tego drugiego "bo" możesz spokojnie zrezygnować


Odwracam głowę, nie muszę wytężać wzroku(,) bo litery doskonale odbijają blask miesiąca.
I kolejne "bo".

Tablica głosi(: )

Nie – Świętej – Pamięci A może tak: (Nie) Świętej Pamięci
tu moje imię i nazwisko (tu moje imie i nazwisko)
zabił się, pieprzony tchórz,
niech nigdy nie zazna spokoju

Oblewa mnie zimny pot, nogi są jak z galarety(,) a mózg mówi tylko jedno: spieprzaj stąd, spieprzaj jak najdalej potrafisz! Hmm... Przysłowia: nogi z waty, trzęść sie jak gatareta...

Biegnę przed siebie, oby jak najdalej, oby jak najszybciej. Brak mi tchu, w płucach zaczyna mi rzęzić, lodowate powietrze kłuje w gardło milionem niewidzialnych sopelków lodu. Przed oczami pojawiają się tańczące w upiornym danse macabre mroczki. Imho: tańczące danse macabre mroczki.

Nie wiem przez jaki czas biegłem(,) ale z pewnością dosyć długo(,) bo z wycieńczenia straciłem przytomność.

W tym momencie z krajobrazem przede mną zaczyna coś się dziać.
Proponuje przeredagować...

Z początku nie jestem pewien czy dobrze widzę, to, co się dzieje wydaje się wprost nieprawdopodobne nawet w porównaniu do tego, co przeżyłem do tej pory Niekonsekwencja czasu

Widok jest niesamowity(,) a właściwie niesamowicie przerażający.


Idziemy przed siebie. Zastanawiam się czemu mnie nie zabili skoro(,) rzekomo jestem uciekinierem.


- Szwab mówi(,) że dziś nas wykąpią – szepcze mi do ucha łysa kobieta(,) która sądząc po rysach twarzy niegdyś musiała być bardzo piękna

W Boga(,) który opuścił to miejsce?


- To co z ciebie za Bóg(,) że pozwalasz na takie cierpienie, na takie upodlenie, na takie zło?!

- Nie pojmiesz tego. Ale spróbuję ci to wytłumaczyć. Widzisz, wbrew temu co ci się zdaje, nie jestem wszechmocny. A do tego ciągle muszę toczyć walkę ze swoim przeciwnikiem, wiesz o kim mówię?
temu, tego, to, tego - ehhh


Teraz, dziś, też zaczynam przegrywać... To zdanie mi zgrzyta

Dlatego potrzebuję ciebie i ludzi takich jak ty, ludzi którzy mają dar do ewakuowania ze świata zła(,) ale i dobra



- Ale ja... – nie zdążyłem dokończyć(,) bo przede mną pojawia się ogromny, owłosiony pająk. Z mojego gardła bezwiednie wydobywa się przeraźliwy krzyk...Mojego jest zbędne




Znalazł mnie mój współlokator. Podobno zamknąłem się w łazience, wszedłem do wanny i zwyczajnie podciąłem sobie żyły. Mówił mi, że coś strasznie krzyczałem, darłem się jak opętany i tylko to mnie ocaliło, tylko dzięki temu obłąkańczemu wrzaskowi przybiegł, wyważył drzwi i mnie uratował.
Tylko, tylko - powtórzenie
z coś możesz spokojnie zrezygnować, a jeśli chcesz koniecznie powiedzieć, że nie można było zrozumieć co krzyczał, napisz niezrozumiałego czy podobnie...


Ale ja w to wątpięLepiej brzmiałoby nie wierzę.

Wątpię(,) bo wiem coś, czego oni nie wiedzą. Widzę, co dzień widzę coś, czego oni nie widzieli lub nie chcieli widzieć. Coś, co mi przypomina o moim przeznaczeniu, o mojej misji którą, póki żyję, muszę wykonywać. Właśnie na to patrzę. Patrzę i wiem, że to nigdy nie pozwoli mi zapomnieć o wydarzeniach(,) które rzekomo były tylko ułudą, wytworem mojej chorej głowy. To tatuaż na moim nadgarstku. Sześć cyfr... Sześć trójek...

Przecinki na niebiesko to przecinki których brakuje.
Co moge powiedzieć o samym tekście. Niespodziewałam sie wtym momencie próby samobójczej, a to +. treść jest ciekawa, choć można by ja troszkę dopracować. Big Grin

pozdrawiam,
Kali