26-11-2009, 09:33
To ja od razu wpadnę z poważną i nie do końca promienna, wesołą tematyką:....
Lubię to bicie serca, raz szybkie a raz ledwo wyczuwalne. To wirowanie świata i niemoc, która w jednej chwili ogarnia wszystkie członki mego ciała. To dobry sposób, na przyciszenie emocji w ciężkich chwilach. Wtedy już nie umiem płakać, nie daję rady się złościć. Pozostaje tylko przytłumiony na moment smutek. Zaciągam się głęboko i szybko, tak, że za trzecim razem gaszę już zaledwie rozpoczętego papierosa i opadam bezsilna na podłogę. Wszystko wokół wiruje, opanowują mnie mdłości i taki dziwny spokój. Najlepiej po tym od razu położyć się do łóżka i próbować zasnąć. W przeciwnym razie smutek, którego jednak ta metoda nie potrafi całkowicie wytępić z serca, mimo iż doprowadza je prawie do szleństwa, powraca. Wtedy na długo nie mogę pozbyć się wyrzutów sumienia, że robię coś czego tak naprawdę nienawidzę i strachu przed uzależnieniem, a łzy cicho spływają po policzkach. Kiedyś wyciszały mnie samotne, nocne spacery i płacz. Teraz już nie mam na to czasu. Stałam się silniejsza, jednak nie na tyle, aby po prostu żyć szczęśliwie zostawiając przeszłość daleko za sobą. Kroczę naprzód, ale nie potrafię oprzeć się nieustnnej chęci spoglądania za siebie. Przeszłość wyryła się w moim sercu i nawet maltretowanie go papierosem nie może sprawic, że po prostu zapomnę. Tyle już wybaczyłam, rozwiązałam, zakończyłam, ale wiele spraw jest jeszcze nie zamkniętych i są te nowe. Zdaję sobie sprawę, że tak może być już zawsze, a mimo to szukam jakichś minimalnie szkodliwych sposobów gaszenia na moment palącego ognia wspomnień. Naiwnie próbuję wmówić sobie, że to najlepszy sposób na przyszłość. Nie potrafię po prostu przystanąć, odwrócić się i stoczyć decydującej walki z przeszłością, pogrzebać jej w grobie zapomnienia.
Kładę się bezsilna na podłogę. Słysząc szybkie bicie serca i cicho płynącą z odbiornika muzykę, która tylko potęguje smutek , czuję jedynie ból, przeszywjący całe ciało i piękące od łez policzki. Rozmyślam... wspominam.... cierpię bezdżwięcznie, w samotności, zamknięta w czterech ciemnych ścianach, które stają się wtedy takie zimne i przytłaczające, obce i złowrogie. W zamku przekręcony klucz. Czy to możliwe, aby ten ukochany sprzymierzeniec właśnie w tych chwilach, gdy jego przytulność i ciepło jest najbardziej potrzebne stawał się wrogiem? Odpychał i dodatkowo ranił? Czy nawet to pomieszczenie w całym zimnym domu stało się negatywnie do mnie nastawione? Jedno jest pewne: jestem sama, a łzy i zmęczone oczy zakryte są przed litosnym spojrzeniem ciekawskich. Myśli płyną swobodnie raniąc tylko moje zbolałe serce. ..
Wspominam wtedy różne rzeczy. Te aktualne sprawy odkrywają głęboko schowane rany. Widzę wtedy Ciebie, jak kolejny raz zawodzisz moje nadzieje, depczesz wiarę w to, że może Ci się udać. Widzę Twoją zmęczoną, zniszczoną twarz i mętne oczy. Wyobrażam sobie najgorsze... Zastanawiam się kiedy i jak znowu mnie zranisz. Kiedy zranisz siebie. Boję się, że tak mało czasu nam zostało, że już się nie zobaczymy, że już nigdy nie będę umiała powiedzieć Ci jak bardzo Cię kocham. Obawiam się, że ból i cierpienie nie pozwolą mi wyksztusić jak bardzo mi na Tobie zależy. Myślę o naszym ojcu, który zmarnował większość swego cennego życia, który tak głęboko i często ranił nas wszystkich. Zastanawiam się dlaczego teraz on nie może być szczęśliwy mimo rozpoczętego nowego życia i zapewniania, że teraz mu się uda. Czyżby los był, aż tak mściwy? Sprawiedliwy? Sama nie wiem, jak powinnam to nazywać... Chciałabym wymazać te wszystkie zadane rany ze swej pamięci... wybaczyć... ale nie umiem... Uczę się tego, staram. Pragnę żeby był szczęśliwy ale zamiast tego prawie codzień słyszę nowe kłótnie z tą, która miała mu to szczęście przynieść. Wygrzebuję z pamięci te nieliczne chwile, gdy mama była blisko i gdy prawdziwie kochała - gdy była mamą. A zaraz po tym pojawiają się wspomnienia kiedy jej zabrakło w naszym życiu, a obecność została zastąpiona nielicznymi telefonami, nowymi zabawkami i innymi zamiennikami. Płaczę... widzę siebie samą w ciemnym pokoju, większym niż ten, który zajmuję od kilku lat. Skuloną w odległym kącie i szlochającą, wołającą pomocy z nieba, siły i jej powrotu. Jeszcze raz przeżywam swoje poniżenia i obelgi od najbliższych, najukochańszych przeze mnie osób. Widzę jak rozpada się cała nasza rodzina, miłość, przyjaźń, ostatnie skrawki przywiązania. Stajemy się dla siebie wrogami i nieprzyjaciółmi.
Wtedy nie ma już dla mnie ratunku, nie ma opanowania. Opętują mnie złe myśli, tragiczne wspomnienia czarną dziurą chłoną mój umysł, zabijają serce. Wtedy słońce gaśnie, a radość staje się niemożliwa. Świat zdaje się być wiecznym mrokiem i pustką. Wtedy zapadam się w siebie bezbronna, leżąca na podłodze poddaje się wszelkim szaleństwom wnikającym w mój umysł. Tak, że po chwili kulę się nie mogąc znieść przeszywającego bólu. Jak pies opuszczony, samotny, z podkulonym ogonem chowam się w najciemniejszy kąt pokoju i płaczę, skowyczę skarżąc się jękiem na swą niedolę. Zaciskam pięść i wkładam ją w usta, aby zablokować wyjście skargom. Nie mogę przestać, nie mogę się opanować, aż po długiej, bolesnej chwili zasypiam zmęczona, zapłakana, drżąca. Śni mi się wszystko od początku. Nawet noc nie daje ukojenia, koszmarem wdziera się w mój umysł i torturuje duszę wspomnieniami. Czy tak będzie zawsze? Czy kiedyś uda mi się pokonać wspomnienia. Raz na zawsze pozbyć się ich i zacząć żyć od nowa, bez piętna nienawiści i poniżenia. Czy powinnam mieć nadzieję? Co teraz?
Budzę się o świcie. Cała zdrętwiała i zmęczona. Bolą mnie wszystkie kości, głowa, jakbym spędziła ostatnią noc na... podłodze? Zasnęłam w kącie pokoju i dopiero teraz to do mnie dotarło. Zanim jednak zwlekam się z dywanu przypominam sobie wczorajszy wieczór i odruchowo kulę się przed mającymi mnie zaatakować dreszczami. Czuję się okropnie, jest mi słabo i niedobrze. Zbiegam po schodach do łazienki wstrząsana mdłościami. Wymiotuję. A przecież nic nie jadłam , nie piłam... To nie na moje zdrowie, takie wieczory. Nie mogę sobie pozwolić na okazanie słabości. Biorę lodowaty prysznic, ubieram się w jakieś wygodne ubrania i ruszam w otchłań kolejnego dnia. Zupełnie nieświadoma co dzisiaj zgotuje mi los. Chwilę uśmiechu, odpoczynku czy kolejny dzień niekończącego się mroku.... życia. Wiem, nie powinnam tak podchodzić do każdej nowej godziny istnienia, do perspektywy nowego dnia, ale czasami nie potrafię inaczej. Chyba nie jestem tak silna, jaką gram nawet przed samą sobą. Naiwna? Głupia? Okrutna? Skrzywdzona?
Wiem jedno. Życie nie jest łatwe i nigdy takim nie będzie. A ja, czy chcę, czy nie chcę muszę przez nie iść. Nie mogę pozwolić sobie na słabość. Już nie mogę się poddać. Kiedyś zgubiłam gdzieś swój rozsądek i prawie zginęłam. Umarła częśc mnie, której już nigdy nie odzyskam, nie wskrzeszę. Może to właśnie była ta dobra cząstka mnie? A może to ta słaba i krucha? Nie mam wyjścia, nie mam prawa nikogo więcej krzywdzić, nikogo ranić, nikogo obarczać swymi problemami. Taka jest prawda, okrutna prawda: jestem sama i narazie musi tak pozostać. Samotnością nikogo nie skrzywdzę. Samotnością ciemności mego serca. Muszę wyjść do ludzi, muszę wrócić do świata i żyć w nim, jakbym zawsze była jego częścią. Jakbym nigdy nie czuła się zupełnie obcym elementem wielkiej układanki życia. Nie mogę spędzić w tym marazmie kolejnych dni istnienia, nie stać mnie już na ani jedną sekundę bierności, rozpaczy, umierania. Muszę pogrzebać wspomnienia w grobie zapomnienia i nieczułości na ostatnie lata. Tak jakbym wcześniej nie istniała. Muszę zacząć od nowa.... Muszę, muszę, muszę...
-Hej Ana. Ana! Czas na śniadanie.- nadal patrzę tępym wzrokiem przed siebie, skulona siedząc na łóżku obęjmując kolana rękami. Nic nie mówię będąc wciąż w innym świecie.
-Ana przestań... przecież wiesz, że musisz. Ich nie przechytrzysz. Przestań się wygłupiać. Chodź! Ana! Słyszysz co do Ciebie mówię? Ana?!
-Pani E. E! -czuję, jak ktoś coraz mocniej mną szarpie.- Nie damy się na to nabrać.
Powoli przekręcam głowę w stronę osoby, która mnie ciągnie za rękaw. Nadal nie rozpoznaję kim ona jest i co robi w moim pokoju. Patrzę na jej stosunkowo młodą twarz otępiałym wzrokiem.
-No co? Idziesz czy znowu mamy cię nakarmić?- cisza- Odpowiesz w końcu? Co z tobą? Znowu te twoje wyskoki do innego świata? Bardzo mi przykro, ale czas wracać. Po śniadaniu masz spotkanie z lekarzem, może przepisze ci jakieś mocniejsze leki, bo już coraz gorzej z tobą się dogadać.To co idziesz? Czy dzisiaj karmienie w pokoju?
Nadal otępiała zwlekam się z łóżka szarpana przez tą kobietę. Jest taka drobna, a bez trudu ciąga mną , jak lalką, jakby nie kosztowało ją to żadnego wysiłku.
-Dobra dziewczynka. Widzisz?, a jednak można...
Idę podtrzymywana z obu stron zupełnie nie wiedząc gdzie.A chyba powinnam. Może to śmierć? Może jednak umarłam? Już nie liczy się nic. I już nie pamiętam o czym myślałam. Chcialam coś zrobić, coś zmienić, ale.... co?...
Lubię to bicie serca, raz szybkie a raz ledwo wyczuwalne. To wirowanie świata i niemoc, która w jednej chwili ogarnia wszystkie członki mego ciała. To dobry sposób, na przyciszenie emocji w ciężkich chwilach. Wtedy już nie umiem płakać, nie daję rady się złościć. Pozostaje tylko przytłumiony na moment smutek. Zaciągam się głęboko i szybko, tak, że za trzecim razem gaszę już zaledwie rozpoczętego papierosa i opadam bezsilna na podłogę. Wszystko wokół wiruje, opanowują mnie mdłości i taki dziwny spokój. Najlepiej po tym od razu położyć się do łóżka i próbować zasnąć. W przeciwnym razie smutek, którego jednak ta metoda nie potrafi całkowicie wytępić z serca, mimo iż doprowadza je prawie do szleństwa, powraca. Wtedy na długo nie mogę pozbyć się wyrzutów sumienia, że robię coś czego tak naprawdę nienawidzę i strachu przed uzależnieniem, a łzy cicho spływają po policzkach. Kiedyś wyciszały mnie samotne, nocne spacery i płacz. Teraz już nie mam na to czasu. Stałam się silniejsza, jednak nie na tyle, aby po prostu żyć szczęśliwie zostawiając przeszłość daleko za sobą. Kroczę naprzód, ale nie potrafię oprzeć się nieustnnej chęci spoglądania za siebie. Przeszłość wyryła się w moim sercu i nawet maltretowanie go papierosem nie może sprawic, że po prostu zapomnę. Tyle już wybaczyłam, rozwiązałam, zakończyłam, ale wiele spraw jest jeszcze nie zamkniętych i są te nowe. Zdaję sobie sprawę, że tak może być już zawsze, a mimo to szukam jakichś minimalnie szkodliwych sposobów gaszenia na moment palącego ognia wspomnień. Naiwnie próbuję wmówić sobie, że to najlepszy sposób na przyszłość. Nie potrafię po prostu przystanąć, odwrócić się i stoczyć decydującej walki z przeszłością, pogrzebać jej w grobie zapomnienia.
Kładę się bezsilna na podłogę. Słysząc szybkie bicie serca i cicho płynącą z odbiornika muzykę, która tylko potęguje smutek , czuję jedynie ból, przeszywjący całe ciało i piękące od łez policzki. Rozmyślam... wspominam.... cierpię bezdżwięcznie, w samotności, zamknięta w czterech ciemnych ścianach, które stają się wtedy takie zimne i przytłaczające, obce i złowrogie. W zamku przekręcony klucz. Czy to możliwe, aby ten ukochany sprzymierzeniec właśnie w tych chwilach, gdy jego przytulność i ciepło jest najbardziej potrzebne stawał się wrogiem? Odpychał i dodatkowo ranił? Czy nawet to pomieszczenie w całym zimnym domu stało się negatywnie do mnie nastawione? Jedno jest pewne: jestem sama, a łzy i zmęczone oczy zakryte są przed litosnym spojrzeniem ciekawskich. Myśli płyną swobodnie raniąc tylko moje zbolałe serce. ..
Wspominam wtedy różne rzeczy. Te aktualne sprawy odkrywają głęboko schowane rany. Widzę wtedy Ciebie, jak kolejny raz zawodzisz moje nadzieje, depczesz wiarę w to, że może Ci się udać. Widzę Twoją zmęczoną, zniszczoną twarz i mętne oczy. Wyobrażam sobie najgorsze... Zastanawiam się kiedy i jak znowu mnie zranisz. Kiedy zranisz siebie. Boję się, że tak mało czasu nam zostało, że już się nie zobaczymy, że już nigdy nie będę umiała powiedzieć Ci jak bardzo Cię kocham. Obawiam się, że ból i cierpienie nie pozwolą mi wyksztusić jak bardzo mi na Tobie zależy. Myślę o naszym ojcu, który zmarnował większość swego cennego życia, który tak głęboko i często ranił nas wszystkich. Zastanawiam się dlaczego teraz on nie może być szczęśliwy mimo rozpoczętego nowego życia i zapewniania, że teraz mu się uda. Czyżby los był, aż tak mściwy? Sprawiedliwy? Sama nie wiem, jak powinnam to nazywać... Chciałabym wymazać te wszystkie zadane rany ze swej pamięci... wybaczyć... ale nie umiem... Uczę się tego, staram. Pragnę żeby był szczęśliwy ale zamiast tego prawie codzień słyszę nowe kłótnie z tą, która miała mu to szczęście przynieść. Wygrzebuję z pamięci te nieliczne chwile, gdy mama była blisko i gdy prawdziwie kochała - gdy była mamą. A zaraz po tym pojawiają się wspomnienia kiedy jej zabrakło w naszym życiu, a obecność została zastąpiona nielicznymi telefonami, nowymi zabawkami i innymi zamiennikami. Płaczę... widzę siebie samą w ciemnym pokoju, większym niż ten, który zajmuję od kilku lat. Skuloną w odległym kącie i szlochającą, wołającą pomocy z nieba, siły i jej powrotu. Jeszcze raz przeżywam swoje poniżenia i obelgi od najbliższych, najukochańszych przeze mnie osób. Widzę jak rozpada się cała nasza rodzina, miłość, przyjaźń, ostatnie skrawki przywiązania. Stajemy się dla siebie wrogami i nieprzyjaciółmi.
Wtedy nie ma już dla mnie ratunku, nie ma opanowania. Opętują mnie złe myśli, tragiczne wspomnienia czarną dziurą chłoną mój umysł, zabijają serce. Wtedy słońce gaśnie, a radość staje się niemożliwa. Świat zdaje się być wiecznym mrokiem i pustką. Wtedy zapadam się w siebie bezbronna, leżąca na podłodze poddaje się wszelkim szaleństwom wnikającym w mój umysł. Tak, że po chwili kulę się nie mogąc znieść przeszywającego bólu. Jak pies opuszczony, samotny, z podkulonym ogonem chowam się w najciemniejszy kąt pokoju i płaczę, skowyczę skarżąc się jękiem na swą niedolę. Zaciskam pięść i wkładam ją w usta, aby zablokować wyjście skargom. Nie mogę przestać, nie mogę się opanować, aż po długiej, bolesnej chwili zasypiam zmęczona, zapłakana, drżąca. Śni mi się wszystko od początku. Nawet noc nie daje ukojenia, koszmarem wdziera się w mój umysł i torturuje duszę wspomnieniami. Czy tak będzie zawsze? Czy kiedyś uda mi się pokonać wspomnienia. Raz na zawsze pozbyć się ich i zacząć żyć od nowa, bez piętna nienawiści i poniżenia. Czy powinnam mieć nadzieję? Co teraz?
Budzę się o świcie. Cała zdrętwiała i zmęczona. Bolą mnie wszystkie kości, głowa, jakbym spędziła ostatnią noc na... podłodze? Zasnęłam w kącie pokoju i dopiero teraz to do mnie dotarło. Zanim jednak zwlekam się z dywanu przypominam sobie wczorajszy wieczór i odruchowo kulę się przed mającymi mnie zaatakować dreszczami. Czuję się okropnie, jest mi słabo i niedobrze. Zbiegam po schodach do łazienki wstrząsana mdłościami. Wymiotuję. A przecież nic nie jadłam , nie piłam... To nie na moje zdrowie, takie wieczory. Nie mogę sobie pozwolić na okazanie słabości. Biorę lodowaty prysznic, ubieram się w jakieś wygodne ubrania i ruszam w otchłań kolejnego dnia. Zupełnie nieświadoma co dzisiaj zgotuje mi los. Chwilę uśmiechu, odpoczynku czy kolejny dzień niekończącego się mroku.... życia. Wiem, nie powinnam tak podchodzić do każdej nowej godziny istnienia, do perspektywy nowego dnia, ale czasami nie potrafię inaczej. Chyba nie jestem tak silna, jaką gram nawet przed samą sobą. Naiwna? Głupia? Okrutna? Skrzywdzona?
Wiem jedno. Życie nie jest łatwe i nigdy takim nie będzie. A ja, czy chcę, czy nie chcę muszę przez nie iść. Nie mogę pozwolić sobie na słabość. Już nie mogę się poddać. Kiedyś zgubiłam gdzieś swój rozsądek i prawie zginęłam. Umarła częśc mnie, której już nigdy nie odzyskam, nie wskrzeszę. Może to właśnie była ta dobra cząstka mnie? A może to ta słaba i krucha? Nie mam wyjścia, nie mam prawa nikogo więcej krzywdzić, nikogo ranić, nikogo obarczać swymi problemami. Taka jest prawda, okrutna prawda: jestem sama i narazie musi tak pozostać. Samotnością nikogo nie skrzywdzę. Samotnością ciemności mego serca. Muszę wyjść do ludzi, muszę wrócić do świata i żyć w nim, jakbym zawsze była jego częścią. Jakbym nigdy nie czuła się zupełnie obcym elementem wielkiej układanki życia. Nie mogę spędzić w tym marazmie kolejnych dni istnienia, nie stać mnie już na ani jedną sekundę bierności, rozpaczy, umierania. Muszę pogrzebać wspomnienia w grobie zapomnienia i nieczułości na ostatnie lata. Tak jakbym wcześniej nie istniała. Muszę zacząć od nowa.... Muszę, muszę, muszę...
-Hej Ana. Ana! Czas na śniadanie.- nadal patrzę tępym wzrokiem przed siebie, skulona siedząc na łóżku obęjmując kolana rękami. Nic nie mówię będąc wciąż w innym świecie.
-Ana przestań... przecież wiesz, że musisz. Ich nie przechytrzysz. Przestań się wygłupiać. Chodź! Ana! Słyszysz co do Ciebie mówię? Ana?!
-Pani E. E! -czuję, jak ktoś coraz mocniej mną szarpie.- Nie damy się na to nabrać.
Powoli przekręcam głowę w stronę osoby, która mnie ciągnie za rękaw. Nadal nie rozpoznaję kim ona jest i co robi w moim pokoju. Patrzę na jej stosunkowo młodą twarz otępiałym wzrokiem.
-No co? Idziesz czy znowu mamy cię nakarmić?- cisza- Odpowiesz w końcu? Co z tobą? Znowu te twoje wyskoki do innego świata? Bardzo mi przykro, ale czas wracać. Po śniadaniu masz spotkanie z lekarzem, może przepisze ci jakieś mocniejsze leki, bo już coraz gorzej z tobą się dogadać.To co idziesz? Czy dzisiaj karmienie w pokoju?
Nadal otępiała zwlekam się z łóżka szarpana przez tą kobietę. Jest taka drobna, a bez trudu ciąga mną , jak lalką, jakby nie kosztowało ją to żadnego wysiłku.
-Dobra dziewczynka. Widzisz?, a jednak można...
Idę podtrzymywana z obu stron zupełnie nie wiedząc gdzie.A chyba powinnam. Może to śmierć? Może jednak umarłam? Już nie liczy się nic. I już nie pamiętam o czym myślałam. Chcialam coś zrobić, coś zmienić, ale.... co?...