13-08-2010, 15:44
Od zawsze lubiłem bigos. Ba, wręcz pokochałem od pierwszego razu. Stał się on moim kulinarnym uniesieniem, na które czekałem przez kolejne tygodnie, dzielące jego śmierć od kolejnych narodzin. Może to obsesja, ale mój kalendarz zmienił swój układ. Nieważne były miesiące, tygodnie. Ważne było, jak długo muszę czekać do następnego aktu stworzenia.
Z dzieciństwa pamiętam babcię, która w wielkim garze tworzyła arcydzieło. Wrzucała kolejne składniki, całość mieszając wielką chochlą. Pod koniec dodawała grzyby i szklankę białego wina. Rozchodzący się z kuchni aromat drażnił nasze zmysły. Babcia nie pozwalała zbliżyć się do kuchni, odganiając się od nas, jak od natrętnych owadów. Zawsze powtarzała, że bigos musi dojrzeć. Przetrzymywała nas minimum dwa dni. Wielokrotnie podgrzewała bigos, po czym odstawiała go do schłodzenia. Misterna robota. Kapusta musiała „przegryźć się” ze składnikami. Dopiero wtedy bigos był kompletny. Oczekiwanie na godzinę „Zero”, w której bigos lądował na naszych talerzach, było dla nas udręką. W końcu następował kulminacyjny moment, po którym doznawaliśmy swoistej ekstazy.
W następnych latach jadałem bigos szykowany przez moją mamę. Procedura była podobna, a doznania równie piękne. Przez całe studia, to właśnie bigos był najważniejszym delikatesem, przywożonym z domu do akademika.
Po ślubie, to moja żona przejęła na siebie ciężar gotowania bigosu. Jest jeszcze twardszą strażniczką dojrzewającej potrawy. Czasem irytowała mnie swoją konsekwencją. W myślach nazywałem ją esesmanką. Ale zawsze warto było czekać. Gotowy bigos jadałem dwa, a nawet trzy razy dziennie, ładując poruszone zmysły.
***
Na kilka dni przyjechała do nas rodzina. Kuzyn z żoną. Normalni ludzie. Widujemy się rzadko, przeważnie dwa razy w roku. Ona zalicza się do grupy ludzi, którzy żyją by jeść, nie na odwrót. Są na to dowody, choćby w sporych rozmiarach noszonych ubrań.
Czas upływał na wspomnieniach i dyskusjach o dzisiejszych czasach. Zwiedzaliśmy okolice, a po powrocie, zasiadaliśmy do kolacji. Wspaniałe jedzenie zapijaliśmy winem lub wódeczką.
Trzeciego wieczora, moja żona podała bigos. Niezwykły, bo zrobiony z młodej kapusty. Pałaszując kolejne porcje, zachwycaliśmy się jego smakiem. Nakładając na talerz, każdy starał się wyłowić dodatki: kawałki żeberek, boczek, kiełbasy, no i grzyby. Z trwogą obserwowałem szybko ubywającą zawartość garnka. Zamiast jeść, zacząłem się denerwować.
Chciałem zachować część do następnego dnia. Dojdzie do siebie, dojrzeje, wtedy zjem z przyjemnością. Tym bardziej, że właśnie jutro odjeżdżają. Fajnie, że przyjechali, ale głupotą było, wystawiać bigos na stół – pomyślałem. Przy ich możliwościach, nic nie zostanie. Na szczęście zapchali się po szyję, szczególnie ona. W obawie, że wpadną na pomysł kolejnej dokładki, zaproponowałem przenieść się do pokoju dziennego. Przełożyłem resztę do mniejszego garnka i schowałem do lodówki. Tak, jutro go zjem –zaplanowałem w myślach. Nie jest źle, coś tam zostało.
Oglądając telewizję delektowaliśmy się winem. Czas upływał spokojnie. Uspokoiłem się. Przed północą zaczęliśmy rozchodzić się do spania. Wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Cios nadszedł niespodziewanie, bez ostrzeżenia. Ta gruba krowa z uśmiechem na twarzy stwierdziła, że ma ochotę na małą porcję bigosu! Przed snem, bo taki był dobry! Wściekły, starałem się opanować drżenie rąk. Zaproponowałem wędliny, próbując odwrócić jej uwagę od bigosu. Niestety, była nieugięta. Zacisnąłem zęby i udawałem brak zainteresowania jedzeniem. W myślach analizowałem sytuację.
- Ja dziękuję – powiedziałem. – O tej porze nie jadam – stwierdziłem stanowczo, licząc, że się opamięta.
Niestety. Czuła się u nas, jak u siebie w domu. Wyciągnęła z lodówki garnek i postawiła na piecu. Zaczęła go odgrzewać. Miałem wrażenie, że była w amoku. Nakręcała się, a ja byłem bezradny.
– Ja zjem jutro!!! – rzuciłem dobitnie, wierząc, że zrozumie aluzję.
Poirytowany poszedłem do łazienki. Biorąc prysznic, miałem przed oczyma widok znikającego bigosu. Na nic się zdały fortele i próby odwrócenia uwagi. Przegrałem. Byłem jak zbity pies. Trudno - pomyślałem. Zadowolę się resztką, jaka pozostanie.
Zakończyłem toaletę i wyszedłem z łazienki. Podszedłem do schodów i nasłuchiwałem. Z dołu dochodziły jakieś ciche dźwięki. Rozpoznałem odgłos szorującego po talerzu sztućca. Nie! - zawyłem w myślach. Ona nie skończyła. Ruszyłem schodami na dół. Wszedłem do kuchni. W jadalni przy stole siedziała ona, moja zmora i potwór. Po jej spojrzeniu widziałem, że stało się najgorsze – musiała nałożyć sobie dokładkę. Podszedłem do okna, aby je zamknąć. Udając obojętność, kątem oka spojrzałem na piec. Garnek był pusty. Na jego ściankach pozostały nieliczne fragmenty kapusty. Nic więcej. Świat zawirował. Z trudem oddychałem. W głowie kotłowały się różne myśli. Rodzina tak nie postępuje - pomyślałem.
***
Leżała na podłodze przy stole. Stojąc, patrzyłem na jej zastygłą w osłupieniu twarz. Oczy miała szeroko otwarte, a widoczne białka podkreślały przerażenie. Usta miała przygotowane do krzyku. Za późno, nie zdążyła.
Chwilę wcześniej, odruchowo sięgnąłem po leżący na blacie kuchenny nóż. Był średniej wielkości z drewnianą rękojeścią. Zabawne, był to nóż z kompletu, jaki dostaliśmy w prezencie na dziesiątą rocznicę ślubu. Prezent od niej.
Pierwszy cios zadałem odruchowo. Nie był precyzyjny, ale trafiłem w szyję. Przeciąłem jej krtań i struny głosowe. Z rany wydobywał się śmieszny bulgot. Miałem wrażenie, że w otwartym gardle widzę fragment kiełbasy z bigosu. Z przeciętej tętnicy buchnęła krew. Zalała talerz, z którego przed chwilą żarła mój bigos. Zresztą, krew zalała cały stół. Drugi cios, precyzyjnie wymierzony, trafił ją w dolną część żuchwy. Ostrze przebiło skórę, potem język i zatrzymało się na podniebieniu. Kolejne ciosy dopełniły dzieła zniszczenia. Osunęła się z krzesła i upadła na podłogę. Odwróciłem ja na plecy. Jeszcze żyła. Dla pewności, zadałem ostatni cios w serce. Wyprostowałem się i spojrzałem jej w twarz.
Uspokoiłem się.
- Już nigdy nie zjesz mojego bigosu – powiedziałem szeptem. – Rozumiesz? Nigdy.
Sierpień’2010 Tommy McFish
Z dzieciństwa pamiętam babcię, która w wielkim garze tworzyła arcydzieło. Wrzucała kolejne składniki, całość mieszając wielką chochlą. Pod koniec dodawała grzyby i szklankę białego wina. Rozchodzący się z kuchni aromat drażnił nasze zmysły. Babcia nie pozwalała zbliżyć się do kuchni, odganiając się od nas, jak od natrętnych owadów. Zawsze powtarzała, że bigos musi dojrzeć. Przetrzymywała nas minimum dwa dni. Wielokrotnie podgrzewała bigos, po czym odstawiała go do schłodzenia. Misterna robota. Kapusta musiała „przegryźć się” ze składnikami. Dopiero wtedy bigos był kompletny. Oczekiwanie na godzinę „Zero”, w której bigos lądował na naszych talerzach, było dla nas udręką. W końcu następował kulminacyjny moment, po którym doznawaliśmy swoistej ekstazy.
W następnych latach jadałem bigos szykowany przez moją mamę. Procedura była podobna, a doznania równie piękne. Przez całe studia, to właśnie bigos był najważniejszym delikatesem, przywożonym z domu do akademika.
Po ślubie, to moja żona przejęła na siebie ciężar gotowania bigosu. Jest jeszcze twardszą strażniczką dojrzewającej potrawy. Czasem irytowała mnie swoją konsekwencją. W myślach nazywałem ją esesmanką. Ale zawsze warto było czekać. Gotowy bigos jadałem dwa, a nawet trzy razy dziennie, ładując poruszone zmysły.
***
Na kilka dni przyjechała do nas rodzina. Kuzyn z żoną. Normalni ludzie. Widujemy się rzadko, przeważnie dwa razy w roku. Ona zalicza się do grupy ludzi, którzy żyją by jeść, nie na odwrót. Są na to dowody, choćby w sporych rozmiarach noszonych ubrań.
Czas upływał na wspomnieniach i dyskusjach o dzisiejszych czasach. Zwiedzaliśmy okolice, a po powrocie, zasiadaliśmy do kolacji. Wspaniałe jedzenie zapijaliśmy winem lub wódeczką.
Trzeciego wieczora, moja żona podała bigos. Niezwykły, bo zrobiony z młodej kapusty. Pałaszując kolejne porcje, zachwycaliśmy się jego smakiem. Nakładając na talerz, każdy starał się wyłowić dodatki: kawałki żeberek, boczek, kiełbasy, no i grzyby. Z trwogą obserwowałem szybko ubywającą zawartość garnka. Zamiast jeść, zacząłem się denerwować.
Chciałem zachować część do następnego dnia. Dojdzie do siebie, dojrzeje, wtedy zjem z przyjemnością. Tym bardziej, że właśnie jutro odjeżdżają. Fajnie, że przyjechali, ale głupotą było, wystawiać bigos na stół – pomyślałem. Przy ich możliwościach, nic nie zostanie. Na szczęście zapchali się po szyję, szczególnie ona. W obawie, że wpadną na pomysł kolejnej dokładki, zaproponowałem przenieść się do pokoju dziennego. Przełożyłem resztę do mniejszego garnka i schowałem do lodówki. Tak, jutro go zjem –zaplanowałem w myślach. Nie jest źle, coś tam zostało.
Oglądając telewizję delektowaliśmy się winem. Czas upływał spokojnie. Uspokoiłem się. Przed północą zaczęliśmy rozchodzić się do spania. Wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Cios nadszedł niespodziewanie, bez ostrzeżenia. Ta gruba krowa z uśmiechem na twarzy stwierdziła, że ma ochotę na małą porcję bigosu! Przed snem, bo taki był dobry! Wściekły, starałem się opanować drżenie rąk. Zaproponowałem wędliny, próbując odwrócić jej uwagę od bigosu. Niestety, była nieugięta. Zacisnąłem zęby i udawałem brak zainteresowania jedzeniem. W myślach analizowałem sytuację.
- Ja dziękuję – powiedziałem. – O tej porze nie jadam – stwierdziłem stanowczo, licząc, że się opamięta.
Niestety. Czuła się u nas, jak u siebie w domu. Wyciągnęła z lodówki garnek i postawiła na piecu. Zaczęła go odgrzewać. Miałem wrażenie, że była w amoku. Nakręcała się, a ja byłem bezradny.
– Ja zjem jutro!!! – rzuciłem dobitnie, wierząc, że zrozumie aluzję.
Poirytowany poszedłem do łazienki. Biorąc prysznic, miałem przed oczyma widok znikającego bigosu. Na nic się zdały fortele i próby odwrócenia uwagi. Przegrałem. Byłem jak zbity pies. Trudno - pomyślałem. Zadowolę się resztką, jaka pozostanie.
Zakończyłem toaletę i wyszedłem z łazienki. Podszedłem do schodów i nasłuchiwałem. Z dołu dochodziły jakieś ciche dźwięki. Rozpoznałem odgłos szorującego po talerzu sztućca. Nie! - zawyłem w myślach. Ona nie skończyła. Ruszyłem schodami na dół. Wszedłem do kuchni. W jadalni przy stole siedziała ona, moja zmora i potwór. Po jej spojrzeniu widziałem, że stało się najgorsze – musiała nałożyć sobie dokładkę. Podszedłem do okna, aby je zamknąć. Udając obojętność, kątem oka spojrzałem na piec. Garnek był pusty. Na jego ściankach pozostały nieliczne fragmenty kapusty. Nic więcej. Świat zawirował. Z trudem oddychałem. W głowie kotłowały się różne myśli. Rodzina tak nie postępuje - pomyślałem.
***
Leżała na podłodze przy stole. Stojąc, patrzyłem na jej zastygłą w osłupieniu twarz. Oczy miała szeroko otwarte, a widoczne białka podkreślały przerażenie. Usta miała przygotowane do krzyku. Za późno, nie zdążyła.
Chwilę wcześniej, odruchowo sięgnąłem po leżący na blacie kuchenny nóż. Był średniej wielkości z drewnianą rękojeścią. Zabawne, był to nóż z kompletu, jaki dostaliśmy w prezencie na dziesiątą rocznicę ślubu. Prezent od niej.
Pierwszy cios zadałem odruchowo. Nie był precyzyjny, ale trafiłem w szyję. Przeciąłem jej krtań i struny głosowe. Z rany wydobywał się śmieszny bulgot. Miałem wrażenie, że w otwartym gardle widzę fragment kiełbasy z bigosu. Z przeciętej tętnicy buchnęła krew. Zalała talerz, z którego przed chwilą żarła mój bigos. Zresztą, krew zalała cały stół. Drugi cios, precyzyjnie wymierzony, trafił ją w dolną część żuchwy. Ostrze przebiło skórę, potem język i zatrzymało się na podniebieniu. Kolejne ciosy dopełniły dzieła zniszczenia. Osunęła się z krzesła i upadła na podłogę. Odwróciłem ja na plecy. Jeszcze żyła. Dla pewności, zadałem ostatni cios w serce. Wyprostowałem się i spojrzałem jej w twarz.
Uspokoiłem się.
- Już nigdy nie zjesz mojego bigosu – powiedziałem szeptem. – Rozumiesz? Nigdy.
Sierpień’2010 Tommy McFish