Via Appia - Forum

Pełna wersja: C
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Zastanawiałem się jak to nazwać i gdzie umieścić. Zdecydowałem się na jedną głoskę, która później będzie znaczyła cokolwiek, bo póki co nie znaczy nic. I myślę, że opowiadanie do jako takiego SF również zostanie zaliczone.


W jakimś nerwowym tiku pośpiesznie obmacałem kieszenie, sprawdzając czy przypadkiem nie zgubiłem czytników. Twardy metal jednak nie przyniósł ulgi. Wciąż czułem się nieswojo, niecenzuralne słowa same cisnęły się na usta.
To nie byłoby nawet takie złe: puścić wiązankę w eter, patrzeć jak ginie w ciszy korytarzy. Od tak, dla rozluźnienia. Jednak podświadomie czułem czyjąś obecność i nie chciałem nikogo deprawować. Poza tym, może i ta placówka objęta była kordonem bezpieczeństwa, chociaż nigdzie nie widziałem kamer. A jak nie ma kamer, nie ma matrycy. Nie ma matrycy, jest wolność.
Usiadłem. Opierając łokcie o nogi kontemplowałem idealną równość poleru pod moimi stopami. W tych betonowych budynkach nie miałem jednak poczucia czasu, także nigdy nie było dane mi dowiedzieć się ile po prawdzie trwałem w tej pozycji. Dla mnie była to cała wieczność. Zegarek mówił, że ledwie kwadrans. Oskarżyłem go o oszczerstwo, z powództwa cywilnego. Rozprawa w mojej głowie, sędzia – ja, prokurator – ja, oskarżony – czas.
I skurwysyn wygrał.
Nigdy go nie lubiłem. Zawsze mnie oszukiwał, chyba że nie patrzyłem na te jego ustrojstwa. Naręcznego zegarka nigdy nie miałem, więc było łatwiej.
Nagle, do środka pomieszczenia, zaprosiła mnie miła pani pielęgniareczka, zlustrowana od stóp po czubek głowy. Moją oceną było zniesmaczone mlaśnięcie. Odkąd przyjechałem do miasta, jak boga kocham, nie spotkałem ładnej dziewczyny.
I wszystko byłoby zgodne z prawdą, gdyby nie to, że chyba byłem ateistą.
Podciągnąłem rękawek, jak na posłuszne dziecko przystało i zasyczałem, gdy ukąsiła mnie pszczowata strzykawa, o igle, która wydawała mi się wystarczająco wielka, by wydmuchiwać przez nią kamyki. Nigdy nie sądziłem, że to cholerstwo może być takie wielkie. I nie sądziłem też, że w ogóle będę musiał zrobić sobie to badanie krwi, a tu proszę, piszczałem jak małe dziecko, które pierwszy raz było na kontrolnym. Widząc igłę zagłębiającą się w moją rękę wcale nie zamierzałem przyjmować jej do wiadomości, a tym bardziej – do siebie.
- Już – trzy głoski, a cholera, jakie szczęście.
Dała mi wacik, który z premedytacją zacisnąłem na żyle i zgiąłem rękę wpół, a la Kozakiewicz.
- Za momencik będą wyniki – poinformowała mnie, wkładając probówkę do jakiegoś walcowatego pojemnika. Zasiadła przy komputerze, popieściła nieco palcami monitor i odwróciła się do mnie. Już po jej oczach widziałem, że szykował się długi momencik.
- Boi się pan zastrzyków? – zapytała.
Lepsze to niż nic.
- Nie, to po prostu pierwszy raz. Wie pani, zawsze boli…
Zagryzłem wargi. Zdziwiła się.
- Naprawdę, nigdy nie pobierano panu krwi?
- No wie pani, na wsiach wciąż panuje medycyna… naturalna, że tak powiem. I jakoś nigdy nie było potrzeby wybierać się do szpitala, przychodni, a tym bardziej badać krew.
- Ale kontrole po urodzeniu?
Na ustach wykwitł mi niegrzeczny uśmiech.
- Trzeba pierwej mieć dowód tożsamości.
Lekko rozszerzone oczy, wpół otwarte usta, wychylona sylwetka, ramiona spoczywające na oparciach fotela. Tak, zamurowało ją jak mało kogo.
- To pan… pan… nie jest zarejestrowany?
- Ja formalnie nie istnieję, proszę pani – kontynuowałem swoje zwierzenia bez żadnych oporów.
- A… dezaktywator… pan ma?
Popukałem się w bok głowy.
- Żadnej blachy.
Zajrzałem w przesycone błękitem oczy, których barwa zbyt często prowokowała mnie do rozmyślań o samotności. Bo dzięki nim tak naprawdę czułem się jednostką wyrzuconą ponad system – potencjalnym zagrożeniem, którego każdy się obawia.
Nie wiem kiedy mnie wychwycono jako wolnego rodnika, ale z tego co wiedziałem, ktoś próbował wpisać mnie do rejestru, pod jakimś kretyńskim nazwiskiem. Nie wątpiłem w fakt, że to wojskowi chcieli zatuszować moje istnienie – baobabu w lesie sosen. Tak, byłem takim drzewem, które nawet trochę nie przypominało całej tej hałastry. Las sosen… Miałem prawo ich tak porównać. Wszyscy przecież byli w pewien sposób jednakowi.
Ten sam kolor oczu, włosów, ta sama karnacja, zęby. Twarze się różniły, ludzie kupowali kolorowe szkiełka, by uciec od monotonności ludzkich spojrzeń, ale nikt nie potrafił ukryć tego co widziałem w jej oczach.
Jedności. Absolutnej, utopijnej jedności. Bądź raczej jednorakości.
Przez chwilę zastanowiłem się nad celem swoich wyznań. Czułem się bezkarny – ta kobieta musiała mi pomóc, bo przykazania w jej głowie to przykazania, tego złamać się nie da. Ale co jak co, patrzyła na mnie ze strachem.
Strach – obróciłem to słowo na końcu języka. Ludzie mogą być nawet klonami jednej osoby, ale bać się będą indywidualnie. Każdy inaczej.
- Przepraszam – rzuciła po chwili. – Po prostu… zaskoczył mnie pan.
- To chyba oczywiste.
Spojrzała na mnie tępo.
- Słucham?
- Mam nadzieję, że tak.
- Przepraszam, ale to ma być zabawne?
- Z pewnością nie dla pani. Jak wyniki?
Obdarzyła mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem i zdezorientowana zerknęła na ekran. Jej zmarszczone brwi wcale mi się nie spodobały.
Pomyśleć, że wszystko od tego się zaczęło. Od głupiego, niepotrzebnego badania krwi.
Brwi pielęgniarki dosyć jasno sugerowały mi jakieś komplikacje. Przestraszyłem się, że może trzeba będzie powtórzyć badanie.
- Przepraszam, mamy błąd odczytu – tłumaczyła pośpiesznie, nie patrząc na mnie. – Będzie musiał pan jeszcze chwileczkę poczekać.
Ktoś mądry kiedyś powiedział mi, że czas w ustach kobiet nabiera nowego znaczenia. Miał rację.
- Może to znowu ataki na sieć? – zapytałem po kilkunastu minutach ślęczenia na krześle. – Komputer jest podłączony do matrycy?
- Wszystko jest, ale matrycy nic nie naruszyło od lat, więc jestem pewna, że nie o to chodzi. Proszę być spokojnym, to pewnie odcisk palca na probówce, zaraz sprawdzę.
Podsunęła się na fotelu do pojemnika i otworzyła. Otoczyła go biała mgła. Emanowało z niego zimno, najwyraźniej miał przenośny rdzeń chłodzący. Do czego – nie wiedziałem. Z maszyny wysunęła się probówka z moją krwią, już ciemniejszą, jakby obcą. Pielęgniarka potrząsnęła trzymanym w ręce naczyniem i dokładnie przejrzała ścianki.
- Nic – oceniła. – To naprawdę dziwne.
Zajrzała do środka urządzenia i po chwili wsunęła probówkę na jej pierwotne miejsce. Wszystko jakimiś topornymi ruchami, zupełnie jakby się czegoś bała.
Nie czegoś – mnie, poprawiłem się w duchu.
Ponowiła odczyt. Jednostka podrzędna wydobyła z siebie jakiś zgrzyt, przy którym pielęgniarka wzdrygnęła się jakby walnął piorun. Szybko skonfrontowała mój wynik z innymi. Były normalne – mój nie. Ktoś miał A Rh+, ktoś B Rh-, widziałem kilka wyników podanych w tabelce. Na samym końcu był mój, dłuższe słowo pieszczone kursorem przez siedzącego obok mnie klona.

„Niesklasyfikowane”

Głosił napis w kolumnie: wynik. Przestraszyłem się, przecież skąd mogłem wiedzieć o co w ogóle chodzi. Sądziłem, że o jakąś chorobę. Jak zwykle w takich sytuacjach nikt nie zdobył się nawet na parę słów wyjaśnienia. Pielęgniarka po prostuwyszła z lusterem w dłoni, by po chwili wrócić z piątką lekarzy. Oni uważnie i fachowo lampili się na wyniki, wymieniając jakieś spostrzeżenia. Jeden wyszedł i wrócił z jakimiś rysunkami na kartkach.
I nikt mnie, kurwa, nawet nie zauważył.
- Przepraszam… – mruknąłem speszony.
Rozmawiali ze sobą, kłócąc się coraz wyraźniej, coraz gwałtowniej. Zacisnąłem zęby, starając się wyłowić coś istotnego.
- Przecież wiesz, że to niemożliwe – uciszył wszystkich brodacz, z teleskopami na nosie, bo przy tych okularach nawet słowo: pancerne, zdawało się być śmiesznym zdrobnieniem. – To niemożliwe – powtórzył. – Nikt nie może mieć takiego schematu! Takich białek!
- Zobaczmy. Wezwijcie Kamenicyna.
Zdziwiłem się słysząc rosyjskie nazwisko.
Niedługo później do gabinetu wpadł postawny mężczyzna o zielonych wkładkach do oczu. Bez słowa zerknął na wskazany monitor i patrzył nań dłuższą chwilę. Nagle wyprostował się i spojrzał na mnie.
- Jak się pan nazywa?
Nie lubię cię, dupku – pomyślałem.
- Może najpierw…
- Nie pan tu jest od zadawania pytań – pouczył mnie szybko. – Proszę tylko odpowiadać. A więc jak się pan nazywa?
- Włodzimierz Ilicz Lenin – warknąłem bezczelnie.
Na twarzy kilku z pozostałych pojawiły się nieśmiałe uśmieszki.
- Chce pan utrudniać współpracę?
- Jaką ws…
- Już panu mówiłem. Pytania zadaję ja.
- A zadawaj se ile chcesz.
Pochylił się, oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia.
- Słucham?!
- To akurat kulturalne z twojej strony.
Poderwałem się z miejsca, ale on nagle stanął przede mną i spojrzał głęboko w oczy.
- Pan ma zielone tęczówki – wykrzyknął nagle i odepchnął mnie jak odżumionego.
- Tak.
Byłem wściekły.
- Jak? Dlaczego?
Zaczerpnąłem głęboko powietrza i wypaliłem doń na jednym tchu:
- Bo mnie ojciec jebał z matką, nie z probówką.
I wyszedłem trzaskając drzwiami.
Nie chcę się usprawiedliwiać, ale tak to jest jak się zaufa starym wersjom Microsoft Office Big Grin

Cieszę się, że tych poprawek nie ma za dużo - to znaczy, że ja też trochę wypatrzyłem.

A propos Lenina - bohater nie musi być alfą i omegą - no i nie jest.

Tak, tekst jest krótki, fabuła ledwie zarysowana, jeżeli przyjdzie wena i coś doskrobię, na bank wrzucę.

Dzięki za sprawdzenie no i przeczytanie, Sileana Smile
Ciekawe. Niestety - swojego superdługiego komenta z "Lasu" powtórzyć nie mogę, bo nie dość że to jest krótsze, to jeszcze błędów znacznie mniej.
A zatem :
Zaczyna się ciekawie - i to nawet bardzo. Wyjątkowo mhoczna wersja przyszłości (błee... próbówki. Dzięki lekcjom chemii z p.Palmą mam wstręt do wszystkiego co z tym przedmiotem jest związane... nawet jeśli tak wątle, jak to jest z próbowkami.)
Podobają mi się (jak i Sileanie, zdaje się) teksty głównego bohatera. Po lekturze kilku (trzech, konkretnie) części Stalowego Szczura H.Harrisona i przywykłem nieco do sarkastycznych postaci.... Więc za to masz plus. Problemem jest to, że nieco jest "tego" za mało, by powiedzieć coś o fabule. JAk pisałem kilka linijek wyżej - zaczyna się ciekawie. I to w zasadzie wszystko, co mogę narazie powiedzieć.
Owszem, więcej się o tym nie da powiedzieć. Cóż mam plany w przyszłości coś dołożyć Smile

W każdym razie dziękuję za opinię!
Zaczynam od tego, bo krótkieBig Grin


W szczególe:
  • Od tak, dla rozluźnienia.” – o ile się orientuję, „ot tak”, a nie „od”.
  • „(...) także nigdy nie było dane mi dowiedzieć się ile po prawdzie trwałem w tej pozycji. (...) Zegarek mówił, że ledwie kwadrans. (…) I skurwysyn wygrał.” – czyli, na moje oko, jednak zostało ustalone, że bohater trwał w tej pozycji kwadrans;P
  • „Nagle, do środka pomieszczenia, zaprosiła mnie miła pani pielęgniareczka (...)” – wydaje mi się, że drugi przecinek jest zupełnie zbędny.
  • „(...) gdy ukąsiła mnie pszczowata strzykawa (...)” – jaka strzykawa? oO Bez złośliwości – nie rozumiem po prostu. Nie wiem nawet czy tu jest jakaś literówka, czy to słowo faktycznie ma tak wyglądać.
  • „(...) ramiona spoczywające na oparciach fotela.” – i jesteś całkowicie przekonany, że „oparcia” powinny tutaj być w liczbie mnogiej...?
  • Po całości wnioskuję, że rzecz się dzieje w dość odległej przyszłości. A „gest Kozakiewicza” przetrwał wszystko i wsiąkł do języka forever, jak rozumiem?^^
  • „(...) by uciec od monotonności ludzkich spojrzeń (...)” – myślę, że „monotonii” jest jednak zgrabniejszym rzeczownikiem od przymiotnika „monotonny”Wink
  • „(...) ale nikt nie potrafił ukryć tego[,] co widziałem w jej oczach.” – przecinek. „co widziałem w jej oczach” jest zdaniem podrzędnym (w tej chwili nie wyznaję się, jakim...) i jako takie należy oddzielić je przecinkiem od nadrzędnego.
  • To całe badanie krwi: cóż, w takiej sytuacji jest absolutną normą, że badanie robi się powtórnie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego w Twoim uniwersum dopuszczono się tak tragicznego zaniedbania;]
  • „Przestraszyłem się, przecież skąd mogłem wiedzieć[,] o co w ogóle chodzi.” – i tutaj (tak myślę) ta sama historia: „o co chodzi” jest zdaniem podrzędnym (hmm... pytajne zależne...?) i należałoby je oddzielić przecinkiem.
  • „Pielęgniarka po prostu[ ]wyszła z lusterem w dłoni (...).” – zjadłeś spacjęWink


W ogóle:
  • Bohaterowie – no dobra, wachlarza charakterów to u Ciebie nie ma, ale ten jeden, główny bohater jest dość wyrazisty. Szczególnie podobała mi się pielęgniarka. Typowa piguła, wręcz stereotypowaBig Grin Świetnie Ci wyszła.
  • Fabuła – opisana scenka jest dość krótka – za krótka, żeby można w ogóle mówić o fabule. Ale coś się rysuje. Jakiś świat, jakaś (chyba) przyszłość, zagadnienie klonowania. Wiemy (bardzo malowniczo sformułowałeś to na końcu tekstuBig Grin ), jakie jest miejsce głównego bohatera w tym świecie. Całość imho wzbudza zainteresowanie^^
  • Warsztat – jest parę potknięć, ale śmiesznie małych. Tekst wygląda na dopieszczony i przemyślany.


Podsumowując:
Podoba mi sięBig Grin Samo łączenie przyszłości i klonowania nie jest może jakieś mega oryginalne, tym bardziej wrzucanie w tę antyutopię bohatera, który wyłamuje się ze społeczeństwa (wyrzutek, bo „naturalny”, tak tak, to już było nie razWink ), tym niemniej opowiadanie tego typu historii najwyraźniej sprawnie Ci idzie, bo czytelnik jest w stanie zagłębić się w Twoją opowieść bez rozkmin na bieżąco, że „ueeee, byyyyło”. A chyba o to chodzi – żeby wciągnąć czytelnia do opowieściWink