Via Appia - Forum

Pełna wersja: Berło Ashuna
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Rzecz za którą się wziąłem...z nudów? To raczej dobre określenie. Po prostu pisze jak mam ochotę i pomysł i to co zamieściłem niżej jest właśnie efektem tego. Dopiero niedawno wziąłem się za pisanie czegoś co zamierzam kontynuować gdyż wtedy po prostu pisałem od środka czy końca. Początki nie idą mi specialnie dobrze więc nie zdziwie się jeśli was to co tutaj zamieszcze zniechęci. Czekam na wszelkie rady czy też opinie. Pozostaje mi jeszcze tylko życzyć wam miłego czytania i mieć nadzieje, że tak wielu błędów nie porobiłem (chociaż pewnie będzie ich sporo).

Smród…zwyczajny ohydny swąd spalonych i zgniłych ciał. Zapach towarzyszący mi za każdym razem jak odwiedzałem jakąkolwiek mieścinę. W pewnym sensie…lubiłem go. Zawsze sprowadzał mnie na ziemię i przypominał, że musze się spieszyć. Lecz teraz…od celu dzieli mnie zaledwie kilkaset metrów a wcześniej parę kilometrów. Czułem wielką ulgę i szczęście w swej duszy lecz z jednej strony nadal się bałem. Taki mały strach który powoli drążył bolesną dziurę w mej duszy by w końcu całą ją ogarnąć lecz nawet nie zaczął tego robić a wiedział, że zniknie całkowicie jak tylko znajdę się za murami. Podniosłem głowę by przestać patrzeć się na wyjałowioną ziemię. To mi tylko jeszcze dobitniej przypominało co przyniosła to cholerna zaraza. Wolałem patrzeć na jej skutki czyli przykryte kocem stosy z ciałami ofiar zarazy które płonęły ogniem a pomiędzy nimi tłoczyły się grupki jeszcze nie zarażonych wieśniaków. Współczułem im trochę. Nie mieli gdzie się podać bo żołnierze nie byli gotowi zaryzykować wpuszczeniem ich do miasta. A ja? Przystanąłem na chwilę i spojrzałem na siebie. Na swoje szarawe spodnie, wsunięte w skórzane buty a do moich kolan była spuszczona ciemnoniebieska tunika z białym pasem po środku i wcięciem na samym końcu również po środku. Dalej przytwierdzony do mnie był pas na którym zawieszony był czerwony sznur od pępka do lewej strony mojego boku. Nie wiedziałem po co on był. Pewnie dla ozdoby. Tuż obok niego przypięta była katana której ostrze odbijało promienie zachodzącego słońca. Dalej biały pas rozdzielał się na trzy takiej samej długości pasy z czego jeden dochodził do końca mojego wysokiego kołnierza a oba kierowały się prosto na moje barki by zaraz potem zakręcić na kręgosłup gdyż na plecach miałem dokładnie ten sam wzór. Zagiąłem ręce w łokciach by spojrzeć na swoje dłonie. Białe rękawice sięgające do mojego łokcia a na nich czerwona spirala ciągnąca się od nadgarstka do końca. Jedynym tak naprawdę elementem z normalnego materiału rękawicy była część która zasłaniała moje palce i wewnętrzną część dłoni gdyż reszta była skórzana włącznie z jej fragmentem przypominający trójkąt który zasłaniał wierzchnią część mojej dłoni po za palcami. Tam było wymalowane oko na całą szerokość trójkąta z czerwonymi tęczówkami. Spojrzałem jeszcze na swoje białe naramienniki które chroniły wyłącznie moje barki i były one bardziej dla ozdoby, niż dla ochrony. Z resztą cały strój był tylko dla ozdoby. Miałem już dość patrzenia na siebie więc odważyłem się w końcu spojrzeć na bramę przed którą stałem. Na ciemnobrązowych wrotach widniał jasnobrązowy orzeł z dwiema parami skrzydeł ułożonych w kształt litery „X” a sama brama była taka wielka, że czułem się przy niej jak robak mimo, że była kilkanaście metrów przed moją osobą. Głowę powoli podniosłem w górę przez co dopasowany do mnie ciemnoniebieski kaptur z takim samym wzorem jak na piersi i plecach będący odpowiednio dopasowany do mnie by nie był ani za szeroki, ani za mały zsunął mi się z głowy i od razu moje blond włosy zasłoniły mi widok. Sięgały mi ledwo do szyi lecz i tak były niezwykle bujne. Taka natura mej rasy…odgarnąłem je tylko swą dłonią by spojrzeć na złote orły robione na wzór gargulców które stały na skraju szczytu bramy. Zasrany przepych…nie lubiłem go. Sam niechętnie wkładałem swój strój gdyż chętnie bym przywidział zwykłe szaty nowicjusza które były jednolite. Lecz niestety…musiałem to znosić, że każdy wieśniak oglądał się na mnie z różnym odczuciem. Jeden wyrażał szacunek przez to kim jestem. Jeden pogardę właśnie też przez to a niektórzy po prostu…bo wyglądałem ciekawie w tych swoich szatach. Czułem na sobie wyraźnie wzrok każdego…jakby wwiercał się we mnie tak samo jak ten strach lecz bardziej gwałtownie i ze wszystkich stron. Uczucie to było…bynajmniej dziwne gdyż po raz pierwszy się tak czułem. Jakby jakaś niewidzialna siła mnie otaczała i powoli wgniatała mnie w te jałową ziemię na którą spojrzałem jeszcze raz. Wydawała się znacznie bliżej…ale to pewnie moje wyobrażania. Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby próbując wyciszyć swój umysł w którym znalazło się już stanowczo za dużo myśli…za dużo odczuć każdego wieśniaka który zaraz miałby się na mnie rzucić by tylko zedrzeć ubrania i liczyć, że dostanie za nie chleb którym wykarmi siebie i rodzinę która mu pozostała. Mimo, że umiałem machać tym żelastwem które zwisało mi niedaleko mojej lewej dłoni to jednak nie miałem żadnej ochoty walczyć z niewinnymi ludźmi a tym bardziej z tyloma niewinnymi ludźmi. Strach się teraz obudził…bałem się tego. Bałem, że to faktycznie może się stać. Nie…poszedłem szybkim krokiem dalej wymijając wieśniaków byle by tylko znaleźć się w końcu za tą bramą i mieć święty spokój. By móc w końcu uspokoić się i pójść do najbliższej karczmy by wypić sobie kufel piwa. Lecz pozostała jeszcze jedna przeszkoda…żołnierze którzy tłumaczyli się wieśniakom czemu nie mogą ich wpuścić do środka. Jeden z nich do mnie zawołał bym się zatrzymał. Rozejrzałem się powoli dookoła próbując zlokalizować który to był gdyż wszyscy byli prawie identyczni. Ta sama kolczuga z żelaznym napierśnikiem który był wymodelowany na idealną, umięśnioną sylwetkę i naramiennikami sięgającymi do łokcia by zaraz od niego wychodziła żelazna rękawica. Spojrzałem trochę w dół na ich nagolenniki które dawały ochronę całym udom do kolana a resztę zasłaniały duże, skórzane wojskowe buty. Całość tylko uzupełniały średnie tarcze z herbem Vargathu w lewej ręce i krótkie miecze w prawej razem ze srebrnym hełmem który zakrywał ich policzki oraz nos a na jego szczycie znajdowała się biała, mała grzywa która przechodziła przez cały środek hełmu do ich szyi.
-Hej! Ty! –odezwał się jeszcze raz basowy głos.
Odwróciłem się w kierunku z którego dochodziło wołanie. Wtedy widziałem wyraźnie dowódcę straży pilnującej bramy. Skąd to wiedziałem? Już nie raz bywałem w Vargathcie i jeśli ktoś na piersi oraz tarczy miał ciemnobrązowego orła dokładnie takiego samego jak na bramie na jasnozielonym tle to był dowódcą straży. Był jeszcze daleko od mojej osoby gdyż ledwo co wyszedł za drzwi znajdujących się obok bramy przez które przechodzili żołnierze więc mogłem się mu przyjrzeć. Szedł tak pewnie, że gdyby ziemia mogła się trząść to na pewno by swoimi krokami wywołał dosyć spore trzęsienie ziemi. Jednocześnie taki swoisty spokój dało się wyczuć w jego kroku, może przez to, iż nie widać by miał spięte mięśnie. Może to ta zbroja tak go maskuje…nie ważne. Nim się spostrzegłem orzeł był niecały metr od moich oczu. Przez chwilę zbierałem się by odskoczyć gdyż to faktycznie mnie zaskoczyło lecz zamrugałem kilkakrotnie oczyma i spojrzałem na jego twarz. Piwne oczy widoczne spod hełmu oraz siwe bokobrody. Widocznie żołnierz miał swoje lata lecz pewnie nadal umiał machać mieczem.
-Czego tutaj szukasz? –spytał z typowym dla straży beznamiętnym głosem z odrobiną powagi- Nie często widujemy tutaj zakonników Czerwonego Oka…
-Jestem z polecenia Wielebnego Wielkiego Mistrza Arthusa Rhewsa –odpowiedziałem równie poważnie starając się w pewien sposób naśladować mowę strażnika- Mam wiadomość dla króla Whrelma. Mam list polecający…
Dokończyłem i zagiąłem rękę w łokciu tak, że była w połowie odległości między mną a strażnikiem. Spojrzałem na nią i zacząłem wymawiać słowa w języku Ljijskim. Zakon Czerwonego Oka uczył magii ofensywnej używanej właśnie przez Ljistów* gdyż prawie każdy sławniejszy mag uzna, iż ofensywne czary tej rasy są najlepsze. Lecz teraz nie sięgałem po nie lecz do mojego magicznego schowka. Pewnej przestrzeni magicznej w której trzymałem wszystkie potrzebne mi rzeczy. Erdurith czyli mój nauczyciel od sfer mówił nam, iż ten schowek przemieszcza się za naszą duszą i, że ma go każdy lecz tylko niewielu potrafi go używać. Zatoczyłem krąg otwartą dłonią by zaraz potem dookoła niej pojawił się fioletowy okrąg szerokości mojego nadgarstka. Nie czekając włożyłem rękę która najzwyczajniej w świecie zniknęła za okręgiem i zaraz potem wyciągnąłem ją trzymając w ręku zadbany pergamin z pieczęcią zakonu. Wręczyłem go pewnie kapitanowi który równie pewnie odebrał go by zaraz potem znowu wymówić inkantację w języku Ljistów i okrąg zniknął.
-Z rozkazu Arthusa Rhewsa…-czytał cicho strażnik mrucząc cytaty z listu pod nosem.
Przeglądał dokładnie list od lewej do prawej śledząc każdą literkę. Jak ja tego nie znosiłem…zakichana kontrola…ale cóż można. Tajfun Ritiusa panuje i trzeba zachowywać wszelkie środki ostrożności. Na szczęście moja nieludzka połówka jest odporna na takie choroby więc mi nic nie grozi. Wpatrywałem się w skupioną twarz strażnika który po chwili zwinął list i wręczył go mi z powrotem.
-Zatem witamy w Henhelm –powiedział uroczyście i już bardziej żwawiej niż wcześniej.
Obdarzyłem go uśmiechem gdy odbierałem list i razem z nim w dłoni udałem się za strażnikiem do drzwi przez które przeszedł. Nie było sensu otwierać bramy dla jednego posłańca więc przeszedłem przez mury a dokładniej przez mały pokoik który był wyposażony we dwie pochodnie po obu stronach pomieszczenia. Jeden z podkomendnych dowódcy otworzył mi drzwi i mym oczom ukazało się miasto…dumna stolica Vargathu czyli Henhelm. Bez wahania wyszedłem na brukowaną drogę która prowadziła w głąb miasta. Poczułem się tak lekko jakby zaraz wiejący wiatr miał mnie wyrzucić po za mury. To kamień spadł mi z serca, że znajdowałem się po bezpiecznej stronie miasta. Tam gdzie nikt nie będzie się na mnie gapił morderczym wzrokiem z takimi samymi myślami. Taka ulga…chyba nigdy wcześniej tak bardzo mi nie ulżyło…może z tego powodu, że po raz pierwszy wtedy tak się czułem? Po raz pierwszy zrozumiałem jak może czuć się szlachcic który wstydzi się swojego pochodzenia. Kiedy wszyscy biedacy, żebracy i inny im podobni wpatrują się w ciebie z uczuciem głębokiej nienawiści wyrobionej przez lata panowania tego ustroju. Nie chciałem by tak na mnie patrzyli…ale nic nie mogę na to poradzić. Ich ta choroba dotknęła najbardziej. Potrząsnąłem energicznie głową starając się z siebie wyrzucić te myśl. Wzrok mój zatrzymał się na przystrzyżonej przez służby porządkowej trawie. Ład który próbował być utrzymany w Henhelm cały czas mnie zadziwiał. W dodatku te domy…idealnie dla mnie pasowały dla reszty. Białe, drewniane jednorodzinne domki z dachami obłożonymi słomą a konstrukcje podtrzymywały ciemnobrązowe, drewniane pale. Żadna z budowli nie była taka sama. To któraś była szersza albo wyższa. Z mych ust dobyło się tylko ciche westchnięcie i pozwoliłem swym mięśniom się rozluźnić by swobodnie upaść na trawę. Chwilę potem jednak tego pożałowałem. Uderzyłem potylicą o zimny, kamienny mur przez co odruchowo się odsunął od niego i chwyciłem obiema dłońmi miejsce które miało nieszczęśnie zetknąć się boleśnie z murem. Bolało…ale nic nie będzie mi zakłócać tej chwili. Powoli oparłem się o mur i wpatrywałem w oddalony chyba o kilometr pałac. Cóż…trochę wędrówki jeszcze mnie tutaj czeka. Na ziemie sprowadził mnie błysk światła…to lampa którą zapalił tutaj strażnik gdyż robiło się ciemno. Kolejne westchnięcie dobyło się z mych ust. Trzeba było się ruszać bo jeszcze mnie za włóczęgę wezmą. Podparłem się rękoma o ziemie i z cichym jękiem podniosłem się by zaraz potem wyprostować i otrzepać z trawy. Nogi dały o sobie znać…w końcu co się dziwić po całodziennej wędrówce z chwilami przerwy by coś zjeść i wypić. Zszedłem na szeroką, brukowaną drogę po której zacząłem posuwać się powolnie by znaleźć jakiś przybytek gdzie będę mógł choć jedną noc spędzić. Tak powoli obracałem głowę w lewo i w prawo…w lewo i w prawo…w lewo i prawo. Widziałem zwykłe domy bez żadnych szyldów aż w końcu poczułem jak wchodzę w coś. Chciałem się zatrzymać i spojrzeć na ową rzecz lecz było za późno. Był to murek sięgający mi do pasa. Wszedłem w niego z impetem i poczułem jak przechylam się do przodu. Odruchowo zacząłem machać rękoma i nogami chcąc jakoś zastopować swój upadek lecz daremnie…widziałem tylko zbliżającą się w zastraszającym tempie trawę i po chwili…ciemność i ból. Przywaliłem w ziemię twarzą a stopy jeszcze były zawieszone na murku. Zastygłem w tej pozycji przez chwilę. O dziwo wygodnie mnie było po za bolącym nosem którego na szczęście nie złamałem. Nogi w końcu przestały boleć…zamknął oczy. Nie! Szybko zrzuciłem resztę swojego ciała na trawnik. Nie mogę teraz zasnąć. Jeszcze ktoś mnie okradnie a musze czymś zapłacić za nocleg. Przeturlałem się na brzuch i położyłem dłonie na ziemi by podnieść się jakbym robił pompki a zaraz potem zgiąłem nogi w kolanach by przysunąć je bliżej swojego podbródka i wyprostowałem całe swoje ciało. Nie czekając chwyciłem się obiema dłońmi za murek i przerzuciłem swoje ciało na drugą stronę. Pierwsza noga wylądowała podręcznikowo lecz druga…prawie straciłem równowagę myśląc, że ją złamie lecz tym razem machanie rękoma jak popadnie dało oczekiwane efekty. Stałem w miejscu na brukowanej ulicy przed murkiem. Rozejrzałem się szybko dookoła by sprawdzić czy czasem nikogo nie ma…pustki. Spojrzałem jeszcze na okna budynku pod który wpadłem i nie było żadnych zapalonych światłem…to dobrze. Westchnął z ulgę by zaraz potem na pięcie swej prawej nogi odwrócić się i ruszyć dalej w głąb Henhelm oświetlanego przez setki latarni które były zwyczajnym palem na którym zawieszona była duża, szklana szkatułka w kształcie przestrzennego prostokąta w której środku znajdowała się pochodnia. Takie latarnie mijałem w równych odstępach gdyż ledwo co zasięg jednej pochodni się kończył to światło z następnej nieznacznie się nakładało. Skręciłem tym razem bez większych problemów dalej rozglądając się za jakimkolwiek przybytkiem. Niestety tylko parę razy znalazłem jakieś pozamykane sklepy z jedzeniem ale przecież nie tego szukałem. Dotarłem do skrzyżowania i rozejrzałem się wysilając swój wzrok. No do cholery…czy tutaj nie ma ani jednej karczmy? Starałem się dojrzeć jakiegokolwiek szyldu, chociaż małego znaku lecz nie widziałem. Skrzywiłem usta w grymasie zdenerwowania i ruszyłem w prawo. Wzdłuż jednej z wielu ulic rzemieślniczych. Tutaj domy były identyczne wyglądem i stykały się ze sobą lecz to co je wyróżniało od domów mieszkalnych to fakt, że były znacznie większe gdyż posiadały przynajmniej jedno piętro a zamiast szyldów miały one nad drzwiami lub obok nazwę lub obrazki wymalowane lub wyryte przedstawiały sprzedawane przez kupca mieszkającego w danym przybytku przedmioty. Widziałem miecze, zbroje, tarcze, bułki, sery i inne kalafiory lecz nigdzie nie widziałem jednego…kufla piwa albo łóżka czy też nazwy zajazdu. Wszędzie jakieś badziewia.
-Hej! –odezwał się ktoś z oddali.
Przystanąłem na chwilę odruchowo chwytając za swoją katanę i spojrzałem przed siebie gotowy na ewentualną obronę, cholera wie co się mogło po nocach włóczyć. Widok który ujrzałem uspokoił mnie gdyż był to trzyosobowy oddział strażników miejskich z czego jeden chodził z pochodnią lecz nie zapaloną. Puściłem swą broń i przybrałem normalną pozycje podchodząc do strażników którzy również swe kroki kierowali w moim kierunku. Zatrzymaliśmy się między dwoma pochodniami stojącymi pomiędzy domami rzemieślników. Spojrzałem twarz każdego żołnierza. Dwójka stojąca z tyłu patrzyła na mnie wzrokiem…bardziej obojętnym i znudzonym. Pewnie rekruci. Jedynie ten który dzierżył pochodnie był bardziej doświadczony.
-Czego szukasz tutaj po nocach? –spytał beznamiętnie lecz jednak niezupełnie. Nutkę ciekawości w jego głosie udało mi się wychwycić.
-Przybyłem niedawno, szukam przybytku gdzie bym mógł spocząć na noc –odpowiedziałem już bardziej uprzejmie, przy bramie wiedzieli kim jestem lecz tak niedoświadczeni jak oni nic pewnie nie wiedzieli gdyż nawet wzrok ich wyraźnie wskazywał ciekawość kiedy oglądali namiętnie moje szaty.
-Musisz iść do końca ulicy na skrzyżowanie…-zaczął beznamiętnie strażnik i odsunął się pokazując mi palcem wolnej ręki kolejne skrzyżowanie- Potem skręć w lewo a następnie przy drugim skręcie idź w prawo i idź prosto do mostu. Po prawej stronie będziesz miał „Diamentowy Kufel”.
Słuchając dokładnie rad strażnika patrząc jednocześnie na jego palec który ruszał się w tych samych kierunkach o których mówił owy żołnierz przytakując mu głową gdy tylko na mnie spoglądał. Gdy skończył tłumaczyć opuścił swoją opancerzoną dłoń i tym razem wlepił we mnie swoje zielone oczyska.
-Zrozumiano? –spytał chcąc się upewnić.
-Tak, zrozumiałem –odpowiedziałem mu zadowolony- Dziękuje i życzę miłej nocy.
Zaraz potem szybszym niż dotychczas krokiem ruszyłem w kierunku wskazanym mi przez strażnika. Na szczęście nie potraktowali mnie za przybłędę i bogowie wiedzą kogo jeszcze. Gdy skręciłem w lewo znalazłem się już w jednej z kilkunastu ulic mieszkaniowych która jakoś się nazywała…ale nie miałem ochoty sprawdzać tego na znaku stojącym na uboczu drogi przy jednym z domów rzemieślniczych które właśnie minąłem. Ruszyłem przez rozciągającą się na wprost ulice mieszkalną gdzie czasem znajdowałem pomniejsze sklepy głównie z żywnością a nawet się trafiła raz otwarta knajpa gdzie siedzieli…na pewno ludzie którzy by mnie zabili. Wystarczył mi rzut oka na pierwszego lepszego. Twarz pełna blizn po najrozmaitszej broni oraz brak lewego oka na miejscu którego była jedynie przepaska a na plecach dzierżył on dwuręczny miecz. Nie…na pewno tam nie wejdę. I tak już przeszedłem obok by zaraz potem skręcić w prawo jak powiedział mi strażnik. Jednak pojawiło się w mojej głowie uczucie wątpliwości. Cofnąłem się parę kroków by spojrzeć w stronę z której przybyłem. Tak…był tam jeszcze jeden skręt w lewo więc ruszyłem wzdłuż uliczki która znowu należała do rzemieślników a na jej końcu dało się zauważyć most oraz po jego prawej stronie budynek z szyldem i właśnie do niego pognałem. Ból w nogach nagle się wzmógł. Zwolniłem trochę by nie nadwyrężać ich mimo, iż cel był już tak blisko. Cel poboczny znaczy się. Odpocząć i z rana na spokojnie odnaleźć wejście na teren pałacu Whrlema. Na razie stałem przed budynkiem największym w okolicy nad którego drzwiami wisiał szyld z napisem „Witamy w Diamentowym Kuflu!” na wyrytym obrazku właśnie kufla pełnego piwa. Widać się właściciel nie postarał o bardziej zachęcającą nazwę. Wzruszyłem jedynie ramionami i podszedłem do drzwi. Już przed karczmą dało się słyszeć piosenki pijaków lecz ich bełkot był dla mnie niezrozumiały. Nacisnąłem klamkę by wejść…drzwi straszne zaskrzypiały aż mnie ciarki przeszły. Czyżby jakaś speluna? Otworzyłem je na tyle by móc wejść i na szczęście nie powitał mnie wzrok wszystkich bywalców karczmy. Każdy zajęty swoimi sprawami siedział przy swoim stoliku. Nikt na szczęście nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego więc spokojnie podszedłem do karczmarza który jako jedyny gapił się na mnie z całego zebranego tutaj ludzkiego towarzystwa. Był to odbiegający od standardowego typu właściciel. Wysoki i smukły a w dodatku czarnoskóry i młody. W porównaniu do standardowego wyobrażenia o mężczyźnie o tej karnacji miał on siwe, krótkie włosy oraz brodę tego samego odcienia która wyglądała jak sopel lodu. Oczy miał piwne, prawie takie same jak jego skóra.
-Witam w Diamentowym Kuflu! –powiedział do mnie kiedy podszedłem do lady, widać było, iż chwalił się tym przybytkiem- Czegóż ci potrzeba w mym zajeździe?
-Nocleg na jedną noc jeśli można…-uśmiechnąłem się do niego i zagłębiłem dłoń w dużej lecz wąskiej kieszeni mych spodni by palcami na ślepo szukać jakiś srebrników. Wyjąłem pierwszy pieniądz który znalazłem w kieszeni i położyłem go na ladzie.
-Cóż…widać masz już pieniądze…-rzekł karczmarz zadowolony i wziął monetę by ugryźć ją- Ahh…prawdziwy pieniądz…-powiedział zadowolony i po chwili moneta zniknęła w kieszeni jego niegdyś białego, dziś szarego i poplamionego fartucha. Sięgnął dłonią pod ladę by chwilę potem wyjąć z niej lekko pordzewiały klucz- Pokój na samym początku piętra –rzekł ruchem ręki wskazując mi schody.
-Dziękuje…-uśmiechnąłem się do niego i ruszyłem w kierunku schodów.
Jak na razie nikt nie przejął się zupełnie moją obecnością. Widać wszyscy byli pijani ale cóż można. Sam bym chętnie zatopił teraz wszystkie smutki w tym złocistym trunku…ale do cholery wzywała mnie praca. Westchnąłem cicho odwracając wzrok od grupy śpiewających coś co było bełkotem mężczyzn z których każdy dzierżył kufel mniej lub bardziej opróżniony, i wszedłem na pierwszy stopień i potem na drugi, trzeci…powoli, spokojnie wspinałem się na piętra i już nawet od razu po wejściu na nie znajdowały się normalne drzwi. Było tutaj bardziej przytulniej niż na zewnątrz gdzie jedynie znajdowały się drewniane ściany bez niczego. Tutaj…również nie były one pokolorowane lecz znajdowały się tam różnorakie obrazy które przedstawiały tyle pierdol, że nawet nie zwracałem na nie uwagi. Pomiędzy drzwiami znajdował się stół nad którym wisiała paproć złocista. Normalna z wyglądu paproć lecz z liśćmi wyglądającymi prawie jak złoto. Widać się oberżysta postarał bo czerwony dywan z białymi wzorkami który ciągnął się od początku do końca korytarza. Lecz dość oglądania wystroju. Obróciłem się na pięcie w kierunku drzwi i włożyłem klucz do zamka. Pozostałe dwa pokoje pewnie były albo zajęte albo po prostu karczmarz dał mi pierwszy klucz który sięgnął. Przekręciłem zamek i wyjąłem klucz by nacisnąć drewnianą klamkę która wyglądała jak łuk bez cięciwy. Pokój…na pewno nie był szczytem marzeń. Bardziej śmierdziało mi tutaj portową speluną niż zajazdem w głębi miasta. Drewniane ściany przypominały bardziej zielonkawe lecz to pewnie przez moje zmęczenie. Samo pomieszczenie było małe lecz zawierało co powinno. Małą łazienkę w której była tylko wanna. Jednoosobowe łóżko pod ścianą gdzie znajdowały się drzwi w rogu a po prawej stronie łoża pod ścianą stała szafka nocna. Naprzeciwko mnie pod ścianą stała szafa a pod szerokim oknem który dawał widok na rzeczkę ciągnącą się w dole i budynki po jej drugiej stronie stał stół z dwoma krzesłami po którego obu stronach w rogach stały kwiaty lecz nie wiedziałem jakie. Jednak teraz tylko obchodziło mnie łóżko. Mogło być nawet najeżone kolcami ja i tak chciałem się uwalić by móc w końcu odpocząć. Było ono tak blisko…ale nawet jeśli znajdowałem w sobie jeszcze siły by iść tak szybko jak byłem w stanie cały czas ta „podróż” się dłużyła lecz efekty widziałem. W końcu jednak…poczułem jak uderzam nogami o łóżko by tak jak stoję uwalić się na nie i…zasnąć.

---
Znowu smród…lecz to nie zgniłe czy spalone ciała. To byłem ja…najzwyczajniej w świecie śmierdziałem. Pot, brud, krew i bogowie wiedzą co jeszcze na moich szatach i mnie samym. Nie widziałem tego gdyż moja twarz była zagłębiona w poduszce którą pewnie też uświniłem. Lecz nie podnosiłem głowy by tego zobaczyć. Wygodnie mi było…bardzo przyjemne uczucie które sprawiało, że nie chciało się nigdzie ruszać. Tym bardziej mi…miałem świadomość, że musze donieść jakiś zakichany skrawek papieru do pałacu ale nie miałem ochoty podejmować jakiegokolwiek działania. Tym bardziej teraz…kiedy w końcu znalazłem się w czterech ścianach i na choć trochę miękkim łóżku. Przymknąłem jeszcze oczy…chociażby na chwilę by tylko mieć święty spokój przez sekundę. Zbierałem się w sobie by jednym, gwałtownym ruchem wstać z łóżka. Nie trwało to długo…otwarte dłonie położyłem na łóżku i nie czekając ani chwili wyprostowałem je jakbym robił pompki by zaraz potem przewrócić się na plecy i wylądowałem tyłkiem na skraju łóżka. No to witamy nowy dzień. Powoli omiotłem wzrokiem pomieszczenie w którym spałem. Faktycznie wyglądało inaczej niż pod wieczór. Może nawet bym tutaj zagościł dłużej…ale nie. Trzeba było dowlec swój tyłek do pałacu. Wstałem już powoli i spojrzałem na swoją lewą dłoń. Tam cały czas był list. Powiem szczerze, że zdziwiłem się, iż jest on nadal w dobrym stanie. W drugiej trzymałem klucz od pokoju i właśnie go użyłem kiedy zamknąłem drzwi żeby gospodarz nie miał się o co przyczepiać. Spojrzałem jeszcze na korytarz…też taki sam jak wczoraj lecz nie oglądałem go teraz za bardzo tylko do razu zszedłem po schodach. Uważnie, by nie zaliczyć bolesnego upadku na dole. Ale jednak…udało mi się w jednym kawałku tam dojść. Rozejrzałem się dookoła. Paru śpiących w najlepsze bywalców walało się po karczmie. To pod stołem albo na nim, na krześle lub pod ścianą. Karczmarz właśnie wyrzucał jednego z nich przez otwarte drzwi i podszedł do następnego. Kątem oka tylko spojrzał się na mnie i chwycił za fraki najbliższego człowieka który w najlepsze spał pod drzwiami.
-Pomóż mi ten burdel ogarnąć to Ci śniadanie zrobię…-powiedział beznamiętnie.
Stałem tak przez dłuższą chwilę wpatrując się w czarnoskórego. Potem tylko wzruszyłem ramionami i chwyciłem za nogi jednego z bywalców który chrapał pod stołem by zacząć go ciągnąć jak najkrótszą drogą do drzwi. Cholera…ile on ważył? Albo on faktycznie był taki, albo to ja byłem taki słaby. Nieważne…trzeba go było i tak zaciągnąć za przybytek. Droga usłana rzygowinami, poprzewracanymi meblami była łatwiejsza niż się spodziewałem i dotarłem jakimś dziwnym cudem do drzwi gdzie karczmarz chwycił za koszule owego delikwenta który zaraz potem wyleciał za drzwi. Widać widział jak się z tym męczę. Praca ta trwała dosyć szybko gdyż on mi kazał tylko postawić wszystkie meble co było znacznie łatwiejsze. W końcu jedynym śladem po wczorajszej popijawie zostało tylko rozlane piwo i rzygowiny na podłodze jednak już nie mi się tym przejmować. Usiadłem na taborecie przed ladą i odprowadziłem wzrokiem karczmarza który wszedł do kuchni. Nie musiałem długo czekać…postawił tylko drewniany talerz z jajecznicą i dał drewniany widelec. Nie czekając na nic zjadłem w miarę szybko i wyszedłem z przybytku prawie potykając się o leżącego plackiem mężczyznę. Odszedłem na bok do mostu i rozejrzałem się dookoła. Pochodnie w szklanych klatkach które robiły za latarnie jeszcze się paliły lecz widać było, że zaraz zgasną. Mieszkańcy wychodzili ze swoich chat do pracy czy też w inne miejsca. Odwróciłem się by spojrzeć na kolejną ulicę kupiecką po drugiej stronie mostu i tam właśnie podążyłem. Mimo wczesnej pory kupcy już otwierali swoje sklepy przy okazji wołając do mnie bym zagościł choć przez chwilę w ich sklepie. Miasto już żyło. A przynajmniej przez chwilę gdyż dźwięk rogu rozniósł się po mieście odbijając echem…to był róg alarmowy…

Ljiści – Rasa wymyślona przez moją osobę, stworzona na podobieństwo elfów.
Po opisie bohatera odpadłem, no sorry, ale tego się nie da czytać. Nudne strasznie. Zamęczanie wyobraźni niepotrzebnymi pierdołami. Za długie zdania, w których w pod koniec zapomina się co było na początku. I straszna interpunkcja.
Przyjrzałem się dialogom - sztuczne i z błędem.

Cytat:-Zatem witamy w Henhelm –powiedział uroczyście i już bardziej żwawiej niż wcześniej.
Spacja po "-".


Cytat:Smród…zwyczajny ohydny swąd spalonych i zgniłych ciał.
Poprawnie:
Smród… Zwyczajny ohydny swąd spalonych i zgniłych ciał.


Cytat:Zapach towarzyszący mi za każdym razem jak odwiedzałem jakąkolwiek mieścinę.
Smród, ohydny odór, już jest zapachem.


Cytat:W pewnym sensie…lubiłem go.
A teraz już mu się podoba. No i znów błąd po wielokropku.



Cytat:była katana której ostrze odbijało promienie zachodzącego słońca.
Czy katan i innych rodzai oręży nie trzyma się w pochwach?



Cytat:Jedynym[,] tak naprawdę elementem z normalnego materiału rękawicy[,] była część[,] która zasłaniała moje palce i wewnętrzną część dłoni[,] gdyż
reszta była skórzana[,] włącznie z jej fragmentem przypominający trójkąt[,] który zasłaniał wierzchnią część mojej dłoni po za palcami.

Cytat:Ljiści – Rasa wymyślona przez moją osobę, stworzona na podobieństwo elfów.
Co to jest?! Legenda do opowiadania? Panie, to kim oni są, jacy są i po co są powinno znajdować się w tekście.


Nie doczytałem, nie na moją głowę to. Może kiedyś przeczytam do końca. A Tobie radzę - jeśli się nie zniechęcisz - poczytaj trochę książek, pisz, pisz i wrzucaj.
Przeczytaj sobie to:
http://kres.mag.com.pl/kaciki.php
Nie zamęczaj czytelnika, pokazuj tylko to co jest potrzebne i istotne. Nie pokazuj jakiego koloru miał skarpetki, skoro te skarpetki nie odegrają żadnej roli, a co więcej, nawet ich nie widać, bo gość ma długie spodnie.

Pozdrawiam.
Ojojoj, zgadzam się w pełni z moim przedmówcą, ale jak to mówią: uczmy się na błędach (najlepiej nie swoich Tongue)

Ouirinnos wytknął Ci już błędny w wielkokropkach, pozwolisz, ze przyjrzę się treści? Dobrze.
Cytat:Zapach towarzyszący mi za każdym razem jak odwiedzałem jakąkolwiek mieścinę
Zdanie ma lepszy wydźwięk w momencie, gdy "jak" zastąpimy słowem kiedy, a "jakąkolwiek" jakąś

Cytat:Zawsze sprowadzał mnie na ziemię i przypominał, że musze się spieszyć. Lecz teraz…od celu dzieli mnie zaledwie kilkaset metrów a wcześniej parę kilometrów. Czułem wielką ulgę i szczęście w swej duszy lecz z jednej strony nadal się bałem. Taki mały strach który powoli drążył bolesną dziurę w mej duszy by w końcu całą ją ogarnąć lecz nawet nie zaczął tego robić a wiedział, że zniknie całkowicie jak tylko znajdę się za murami.
chochlik: muszę
Drugie zdanie tekstu jest bardzo zagmatwane i niegramatyczne
Może tak? - Lecz teraz od celu dzieli mnie zaledwie kilkaset metrów. - a z reszty zrezygnować? Rozumiem, że chciałeś podkreślić różnice dystansów... Nie wyszło Ci.
Szczęscie w swej duszy - wiadomo, że swej, bo niby czyjej? żadnego innego bohatera nie widzę... Swej jest niepotrzebne
Lecz z jednej strony nadal się bałem - w kontekście wygląda to raczej na tę drugą stronę - pierwszą jest ulga i szczęście, poza tym "lecz" zastąpiłabym słowem chociaż, choć, ale lub w ogóle nic nie dała oprócz przecinka
Taki mały strach, który powoli drążył bolesna dziurę, w mej duszy, by w końcu, całą ja ogarnąć, lecz nawet nie zaczął tego robić, a wiedział, że zniknie całkowicie jak tylko znajdę się za murami. - A tego już wcale nie rozumiem... Takie pomieszanie z poplątaniem, był kapelusz miał wyjść królik, a znaleźliśmy coś czego nie da się nazwać
Cytat:Podniosłem głowę by przestać patrzeć się na wyjałowioną ziemię. To mi tylko jeszcze dobitniej przypominało co przyniosła to cholerna zaraza. Wolałem patrzeć na jej skutki czyli przykryte kocem stosy z ciałami ofiar zarazy które płonęły ogniem a pomiędzy nimi tłoczyły się grupki jeszcze nie zarażonych wieśniaków. Współczułem im trochę. Nie mieli gdzie się podać bo żołnierze nie byli gotowi zaryzykować wpuszczeniem ich do miasta. A ja? Przystanąłem na chwilę i spojrzałem na siebie. Na swoje szarawe spodnie, wsunięte w skórzane buty a do moich kolan była spuszczona ciemnoniebieska tunika z białym pasem po środku i wcięciem na samym końcu również po środku. Dalej przytwierdzony do mnie był pas na którym zawieszony był czerwony sznur od pępka do lewej strony mojego boku. Nie wiedziałem po co on był. Pewnie dla ozdoby. Tuż obok niego przypięta była katana której ostrze odbijało promienie zachodzącego słońca. Dalej biały pas rozdzielał się na trzy takiej samej długości pasy z czego jeden dochodził do końca mojego wysokiego kołnierza a oba kierowały się prosto na moje barki by zaraz potem zakręcić na kręgosłup gdyż na plecach miałem dokładnie ten sam wzór. Zagiąłem ręce w łokciach by spojrzeć na swoje dłonie. Białe rękawice sięgające do mojego łokcia a na nich czerwona spirala ciągnąca się od nadgarstka do końca. Jedynym tak naprawdę elementem z normalnego materiału rękawicy była część która zasłaniała moje palce i wewnętrzną część dłoni gdyż reszta była skórzana włącznie z jej fragmentem przypominający trójkąt który zasłaniał wierzchnią część mojej dłoni po za palcami. Tam było wymalowane oko na całą szerokość trójkąta z czerwonymi tęczówkami. Spojrzałem jeszcze na swoje białe naramienniki które chroniły wyłącznie moje barki i były one bardziej dla ozdoby, niż dla ochrony. Z resztą cały strój był tylko dla ozdoby. Miałem już dość patrzenia na siebie więc odważyłem się w końcu spojrzeć na bramę przed którą stałem.
się jest zbędne
To mi jeszcze dobitniej przypomniało co przyniosła ta cholerna zaraza. - Widzisz różnicę?
Wolałem patrzeć na jej skutki czyli przykryte kocem stosy z ciałami ofiar zarazy które płonęły ogniem a pomiędzy nimi tłoczyły się grupki jeszcze nie zarażonych wieśniaków. - uła. Bez jej i "zarazy"- wiemy już co się stało.
Chochlik: niezarażonych - nie z przymiotnikami piszemy łącznie!
Zdanie to można rozbić przynajmniej na dwa i sprawić by miało, nie tyle sens co ład i skład
Rozumiem już o czym mówił Quirinnos... W opisie bohatera nie muszisz za każdym razem sygnalizować, że coś należy do postaci (moje, mój, moja), odbiera to treści urok. Sprawia, ze tekst robi się monotonny i nieprzyjemny w odbiorze. No to co... Idziemy dalej...
Cytat:Na ciemnobrązowych wrotach widniał jasnobrązowy orzeł z dwiema parami skrzydeł ułożonych w kształt litery „X” a sama brama była taka wielka, że czułem się przy niej jak robak mimo, że była kilkanaście metrów przed moją osobą.
ciemnobrązowe, jasnobrązowe - ładniej byłoby gdybyś użył określeń związanych z materiałem danego tworu: dębowe, mahoniowe, itp.
Cytat: Głowę powoli podniosłem w górę przez co dopasowany do mnie ciemnoniebieski kaptur z takim samym wzorem jak na piersi i plecach będący odpowiednio dopasowany do mnie by nie był ani za szeroki, ani za mały zsunął mi się z głowy i od razu moje blond włosy zasłoniły mi widok.
O borze sosnowy,czy ja oślepłam i nie dostrzegam kropek czy to JEST jedno zdanie? W tym kolosie dało Ci sie zamieścić informacje o kapturze, jego kolorze, znaku szczególnym i włosach boharera. Niby nie dużo, a wyszło monstrum... Przydałoby sie to rozbić na części.
Cytat:Sięgały mi ledwo do szyi lecz i tak były niezwykle bujne.
co ma długość do gęstości włosów? Mam lekcja... Nie nie nazwę tego fryzjerstwem... Od długosci włosa nie zależy bujność czupryny. Można miec włosy do pasa i mieć ich pięć na krzyż na głowie, ale mozna mieć je krótkie za ucho powiedzmy i miec ich tyle, że nie wiadomo co z nimi zrobić. Wybacz uniesienie, ale jestem wyczulona na tym punkcie.
Cytat: Taka natura mej rasy…odgarnąłem je tylko swą dłonią by spojrzeć na złote orły robione na wzór gargulców które stały na skraju szczytu bramy. Zasrany przepych…nie lubiłem go. Sam niechętnie wkładałem swój strój gdyż chętnie bym przywidział zwykłe szaty nowicjusza które były jednolite. Lecz niestety…musiałem to znosić, że każdy wieśniak oglądał się na mnie z różnym odczuciem. Jeden wyrażał szacunek przez to kim jestem. Jeden pogardę właśnie też przez to a niektórzy po prostu…bo wyglądałem ciekawie w tych swoich szatach.
Znów problemy z wielokropkiem...
niechetnie, chetnie - powtórzenie
Jeden, jeden - powtórzenie po raz drugi... Kto da więcej
A teraz tak... Jaka rasa? Po co to "swą" (dłoń)? Nie dałbyś rady odgarnąć włosów z czoła czyjąś ręką... Opisujesz orły czy gargulce?
O co chodzi w zdaniu "Lecz niestety...musiałem to znosić, że każdy wieśniak..."? Z "przez to kim jestem" można dać sobie spokój, bo i tak nie wiadomo kim On jest... Jeden, i zdanie dalej znowu jeden, może by tak użyć słowa inny? "Właśnie też przez to" jest niepotrzebne, utrudnia czytanie. 2 razy musiałm przetrawic by zrozumieć.
Wybacz za formę tego konktetnego dopisku, ale takie pytania zadałam sobie czytając jeden któtki fragment, a przede mna jeszcze daleka droga do końca...
Cytat: Czułem na sobie wyraźnie wzrok każdego…jakby wwiercał się we mnie tak samo jak ten strach lecz bardziej gwałtownie i ze wszystkich stron. Uczucie to było…bynajmniej dziwne gdyż po raz pierwszy się tak czułem. Jakby jakaś niewidzialna siła mnie otaczała i powoli wgniatała mnie w te jałową ziemię na którą spojrzałem jeszcze raz. Wydawała się znacznie bliżej…ale to pewnie moje wyobrażania.
tak samo jak ten strach, po co ten?
bynajmniej nie jest najlepszym słowem
lepiej brzmi: Jakby otaczała mnie jakaś niewidzialna siła, dalszy ciąg trzeba zmienić
Cytat:Strach się teraz obudził…bałem się tego.
eeee no spójrz tylko na to...Undecided
i na to:
Cytat:Jeden z nich do mnie zawołał bym się zatrzymał. Rozejrzałem się powoli dookoła próbując zlokalizować który to był gdyż wszyscy byli prawie identyczni.
pogmatwanie z poplątaniem

To tylko część błędów, które znalazłam.
Dalej nie mam już ochoty wymieniać.

pozdrawiam
Kali Tongue
Witaj!
Nie będę wytykał Ci błędów ponieważ zrobili to moi poprzednicy. Ale nie ukrywajmy, błędów jest sporo i czas wziąć się za czytanie przede wszystkim polskich książek fantasy. Sam staram się oderwać od pospolitego języka (nie zawsze to wychodzi ale trzeba na uparciucha – i na nowo, na nowo, na nowo. Metodą prób i błędów.) Postaraj się zaciekawić czymś czytelnika. Pisanie opowiadań fantasy z pierwszej osoby jest niezmiernie trudne i radziłbym Ci przestawienie się na osobę trzecią, a później, gdy opanujesz pisanie ciekawym i barwnym językiem, powrót do osoby pierwszej. No i akapity. Kole mnie w oczy taka ciągłość Twojego opowiadania. Popracuj nad tym, poczytaj opowiadania innych (niekoniecznie moje, bo sam stoję na niskim poziomie pisania, ale innych) Moim zdaniem powinieneś też ograniczyć nieco te wielokropki. Ale to tylko szczegół i zapewne moje odczucie. A teraz najważniejsze! Pamiętaj, jeżeli chcesz pisać, to pisz. Nie zniechęcaj się po pierwszej lepszej krytyce.
Pozdrawiam!
.InF.
No, nie zniechęcaj się Smile Nawet w najlepszym dziele, arcydziele, epopei narodowej jakiś złośliwy krytyk coś znajdzie Big Grin Tym bardziej, że wziąłeś się za pisanie fantasy, co uważam za jeden z najtrudniejszych gatunków. Ktoś przeczyta Wiedźmina, czy Harrego Pottera i zaraz bierze się za pisanie, bo myśli: "Ja też tak mogę!", albo i lepiej. A prawda jest taka, że nie dosyć, że warsztatowo trzeba poćwiczyć, to i fabularnie, bo prawie każdy pomysł opiera się na tym samym, elfy, orki, rycerz, magia. Nie wnoszą nic nowego, opierają się czyjejś twórczości, a nie wymyślają coś sami.

Pozdrawiam.
Powiedz mi proszę tylko jedno.. Czy grasz w gry rpg. Tego na razie chcę się dowiedzieć, Jak mi odpowiesz napiszę resztę komenta.
pozdrawiam