25-07-2010, 06:32
Ostatni dzień procesu. Nabita, gwarna sala. Tłum napiera na balustradki. W kącie, czekając na werdykt, siedzi człeczyna. Jemu też udziela się podniecenie. Trudno mu się dziwić. Ostatecznie występuje przed sądem nie po to, by bez przerwy wrzeszczeć, że jest obecny.
W trakcie rozprawy odnosi się wrażenie, że odgrywa w niej nieważną rolę. Niejednokrotnie, ferwor wymiany uprzejmych zdań pomiędzy adwokatem, a prokuratorem, przenosi ich na takie wyżyny prawniczych wybiegów, że czasem aż trudno zejść im na ziemię, aż trudno im dostrzec przedmiot sporu. Ale oto nadeszła wyczekiwana chwila. Otwierają się drzwi. Sąd wkracza ze swoją sentencją.
Prokurator wydaje się zadowolony. Adwokat nie. Winowajca natomiast, niepozorny człeczyna, jest usatysfakcjonowany tym, że może wreszcie dowie się, o co tu chodzi.
W trakcie rozprawy odnosi się wrażenie, że odgrywa w niej nieważną rolę. Niejednokrotnie, ferwor wymiany uprzejmych zdań pomiędzy adwokatem, a prokuratorem, przenosi ich na takie wyżyny prawniczych wybiegów, że czasem aż trudno zejść im na ziemię, aż trudno im dostrzec przedmiot sporu. Ale oto nadeszła wyczekiwana chwila. Otwierają się drzwi. Sąd wkracza ze swoją sentencją.
Prokurator wydaje się zadowolony. Adwokat nie. Winowajca natomiast, niepozorny człeczyna, jest usatysfakcjonowany tym, że może wreszcie dowie się, o co tu chodzi.