Via Appia - Forum

Pełna wersja: Dwie i pół sekundy.
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Dwie i pół sekundy.

- Przyjaźń i seks. – Marek powtórzył słowa Marii, by pocieszyć ją, ale także w dużej mierze i siebie, i gdy za oknem warszawskim krzykiem miasto ociężale budziło się z niespokojnego snu świateł, kolejek i szeptów, wtedy właśnie zapragnął wreszcie zasnąć, nie myśleć o nocy i trójkach…

Kap, kap…ciężka kołdra spłynęła na niego swym błękitnym, delikatnie raniącym potokiem, otulając go nieśmiało, niepewnie, lecz skutecznie ogarniając i zatapiając najpierw w rzekach, jeziorach, morzach, by skończyć na wszechoceanie gładkich, śliskich, sztywnych fałd niezwykłych bałwanów pokojowych. Nieprzyzwoicie leniwie poddał się sile żywiołu z satysfakcją i niemą rozkoszą przyjmując każdy przypływ ciepłej, łóżkowej fali, która spostrzegłszy znikomą linię oporu, zaczęła wielokrotnieć i gwałtownieć. Odczekawszy jednak kilka minut bezwzględnych ataków nawałnicy swej pościeli, Marek poczuł się wykorzystany, by w końcu zawiedzionym, wprawnym ruchem doświadczonego nurka, penetratora największych głębin, wypłynąć i znów spojrzeć na otwarte okno, opowiadające swymi ustami, tysiącem głosów tysiące historii tysięcy mieszkańców stolicy…

Okno przeświecało Marią, która podkuliwszy nogi siedziała na parapecie, na pograniczu dwóch światów, marzeń i rzeczywistości, nocy i dnia, seksu i przyjaźni; choć kto zgadnie, czy faktycznie, czymś się różnią. Zupełnie naga dziewczyna przez chwilę zdawała się zlewać z szarością chmury przepływającej na horyzoncie bloków i wieżowców, by nagle wyłonić się w jaskrawych kształtach i konturach, znów na sekundę, może dwie, na przemian to znikając spłoszona, to pojawiając się niepewnie i ulotnie, migotała w oknie niczym duch i zjawa, targana wiatrem firanka albo mlecznie wspaniała mgła, która wciąż zastanawia się, czy wpłynąć do środka, czy uciec jak zawsze… I nagle, spostrzegłszy poruszenie Marka, Maria nostalgicznym ruchem oparłszy ramiona na kolanach, odwróciła głowę, by obdarzyć go swym niezmiennie czystym, wyzywającym wzrokiem zatopionym w najgłębszym z możliwych błękitów.

Po chwili szybkim i zdecydowanym ruchem podniosła ku górze głowę w całunie ciemno-złotych koronek swych włosów, a szyja wygięta w marmurowy łuk triumfalny zdawała się spływać cichym szelestem spokojnych melancholii i Marek pomyślał, że jego efemeryda gotowa mu naprawdę na zawsze odlecieć. Mrugnął. Puste okno drwiąco śmiało mu się w twarz, jakby niemą kpiną chciało wskazać, w którą stronę odleciał jego błękitnooki motyl. Mrugnął. I z ulgą westchnął zobaczywszy Marię znów na parapecie, wpatrzona tym samym zatopionym wzrokiem w sufitowe niebo. W końcu, wyczuwszy niepokój rozlany po całym pokoju, powiedziała cicho i ulotnie, wciąż nieobecna i zapatrzona:

- Ładny obraz… – I choć nie sprecyzowała podmiotu swych słów, oboje doskonale wiedzieli, jaki obraz ma na myśli.

- Zimny poranek… – Marek postanowił kontynuować rozpoczętą grę.

- Piękny świt…

- Przytulny pokój…

- Chwilo... – Niewinną dłonią, arystokratycznym ruchem, rozpustnym westchnieniem odgarnęła kosmyk koronkowych włosów, jakby czynności te były elementem zaklęcia, magicznego rytuału.

- Nie chciałabyś… – Przerwał jej na wpół zaniepokojony, na wpół rozbawiony.

-…trwaj wiecznie. – Ona jednak dokończyła stanowczym, pewnym głosem i gwałtownie obróciła głowę, by móc spojrzeć na niego swym zatopionym wzrokiem, a w powietrzu, zdawało się Markowi, przez chwilę unosiła się zastygła, złota łuna, tęcza i cień jej włosów, na kształt lubieżnej aureoli.

- Naprawdę myślisz, że tak wygląda szczęście? – Zapytał, bardziej zdziwiony niż zaciekawiony i powolnym, można by rzec: wystudiowanym ruchem odgarnął wciąż falującą kołdrę.

- Innego nie znam.

- Ja też nie. – Marek w końcu sennie usiadł na łóżku, by kontynuować. – I to jest smutne. – W jego głosie nie brzmiał żal lub zrezygnowanie, jedynie niezdrowe zadowolenie i podekscytowanie odkrytą prawdą.

- Wcale nie. – Rzuciła podniesionym głosem i jedynie zatopione oczy jak zawsze wyrażały nienaturalną, złowieszczo-błogą nieobecność, po chwili jednak spokojnie dokończyła. – Bawi cię to równie mocno jak mnie. – Gwałtownie obróciła się lądując bosymi stópkami za oknem, niewinnie oparłszy się rękami na parapecie. Schyliła głowę w łapczywym objęciu włosów i przez chwilę znów mu się zdawało, że zniknęła.

- Uważaj… – szepnął.

- Patrzymy w dół na nich wszystkich i możemy się dowoli śmiać. Na pewno im tam cholernie zimno, myślisz? – Maria uchwyciwszy kolejną myśl nie pozwalała jej uciec, pragnęła ją poznać wyczerpująco, dogłębnie; wykorzystać. Zawsze z nią tak było. I z nimi będzie tak samo, pomyślał Marek…

- Uważaj…

- Chodź tu i usiądź obok mnie. – Odwróciła głowę i znów obdarzyła go najgłębszym z możliwych błękitów. Tak, tylko ona w tym wszystkim ma jakiś sens, zastanawiał się przez chwilę i wstał, by zdecydowanym krokiem podejść do okna i wprawnie usiąść na parapecie. Przez kilka minut z narastającym podnieceniem spoglądali w dół. Szczęśliwi i nadzy, w tej kolejności właśnie…

Na dole cienie zmarzniętych drzew pospołu ze słońcem przedzierającym się przez szponiaste gałęzie nakreślały białą kreską szronu fantazyjny szkic, jakby próbując i ćwicząc kontury przed wielobarwną wystawą opadających, leniwie fruwających w powietrzu liści. A ludzie wokół, jakby na przekór, złośliwie w swym codziennym biegu i pośpiechu zdawali zlewać się ze złotymi, bordowymi, brązowymi plamami niezwykłej, jesiennej mozaiki. Zafascynowani przeglądali się w obrazie rozmytych kształtów, form i konturów, uzyskują odpowiedzi na wszelkie pytania kłębiące się w głowie. Zupełnie jak z chmurami i ich kształtami. Co, komu przypominają…

- Myślisz, że długo byśmy spadali? – Nagle na niego spojrzała i spokojnie spytała.

- Za krótko.

- To zupełnie jak z naszym szczęściem – dopowiedziała uradowana z pochwycenia kolejnej niewidzialnej, ulotnej łamigłówki.

- Jak z każdym szczęściem – chłodem poranka zrozumiał Marek.

- Obiecaj mi, że tam nie wrócimy – Maria prosiła. Błagała.

- Nie mamy, gdzie wracać. Chwilo…

- …trwaj wiecznie.

Dwie i pół sekundy - tyle spadali. Dwie i pół sekundy – o tyle czasu za dużo spędziła w łazience ich trzecia kochanka. Dwie i pół sekundy – tyle czasu uratowało jej życie. Przecież skoczyłaby z nimi...

Spojrzała jedynie na drwiącą gębę otwartego okna. Nie bała się. Próbując analizować zastaną sytuację zauważyła tylko, że ściany niebezpiecznie wyginają się, zbliżają i przytulają w dziwnej zabawie. Nie mam teraz ochoty na grę wstępną, pomyślała i dotarła do chciwie szumiącej z uciechy morskiej kołdry. Nie bała się. Na to przyjdzie czas, gdy się obudzi. Poddała się sile żywiołu i spokojnie, z rozkoszą i rozpustnym uśmiechem zasnęła wśród sztormu łóżkowej fali…


Michał Erazmus
Przyjaźń i seks. – Marek powtórzył słowa Marii, by pocieszyć ją, ale także w dużej mierze i siebie, i gdy za oknem warszawskim krzykiem miasto ociężale budziło się z niespokojnego snu świateł, kolejek i szeptów, wtedy właśnie zapragnął wreszcie zasnąć, nie myśleć o nocy i trójkach… Uła jakie długie zdanie, pierwsze i z tego co widzę nie ostatnie o tak pokaźnych rozmiarach Smile

Kap, kap…ciężka kołdra spłynęła na niego swym błękitnym, delikatnie raniącym potokiem, otulając go nieśmiało, niepewnie, lecz skutecznie ogarniając i zatapiając najpierw w rzekach, jeziorach, morzach, by skończyć na wszechoceanie gładkich, śliskich, sztywnych fałd niezwykłych bałwanów pokojowych. Spacja po wielokropku, a potem wielka litera Smile

Nieprzyzwoicie leniwie poddał się sile żywiołu(,) z satysfakcją i niemą rozkoszą przyjmując każdy przypływ ciepłej, łóżkowej fali, która spostrzegłszy znikomą linię oporu, zaczęła wielokrotnieć i gwałtownieć. Kolos kolosem, ale dodałabym tamten przecinek.

Odczekawszy jednak kilka minut bezwzględnych ataków nawałnicy swej pościeli, Marek poczuł się wykorzystany, by w końcu zawiedzionym, wprawnym ruchem doświadczonego nurka, penetratora największych głębin, wypłynąć i znów spojrzeć na otwarte okno, opowiadające swymi ustami, tysiącem głosów tysiące historii tysięcy mieszkańców stolicy… Proponuję podzielić Smile

Okno przeświecało Marią, która podkuliwszy nogi siedziała na parapecie, na pograniczu dwóch światów, marzeń i rzeczywistości, nocy i dnia, seksu i przyjaźni; choć kto zgadnie, czy faktycznie, czymś się różnią. proponuję dodanie słówka ona na końcu jakoż nie do końca wiadomo o co chodzi - przez rozmiar zdania - czy faktycznie, czymś się one różnią.

Zupełnie naga dziewczyna przez chwilę zdawała się zlewać z szarością chmury przepływającej na horyzoncie bloków i wieżowców, by nagle wyłonić się w jaskrawych kształtach i konturach, znów na sekundę, może dwie, na przemian to znikając spłoszona, to pojawiając się niepewnie i ulotnie, migotała w oknie niczym duch i zjawa, targana wiatrem firanka albo mlecznie wspaniała mgła, która wciąż zastanawia się, czy wpłynąć do środka, czy uciec jak zawsze… O borze sosnowy... Tasiemiec....
Tasiemców jest tu całe mnóstwo... Ah i proponowałabym zerknąć do Kącika literata w sprawie dialogów, gdyż widzę tu błędyw zapisie.
Mimo tego uważam to opowiadanie za interesujące. Nie jestem pewna czy wszystko zrozumiałam, ale cóż... Nie ważne.
Temat i pomysł według mnie są trafiony, tylko te ogromne zdania...

Pozdrawiam,
Kali