19-07-2010, 12:17
Dwie i pół sekundy.
- Przyjaźń i seks. – Marek powtórzył słowa Marii, by pocieszyć ją, ale także w dużej mierze i siebie, i gdy za oknem warszawskim krzykiem miasto ociężale budziło się z niespokojnego snu świateł, kolejek i szeptów, wtedy właśnie zapragnął wreszcie zasnąć, nie myśleć o nocy i trójkach…
Kap, kap…ciężka kołdra spłynęła na niego swym błękitnym, delikatnie raniącym potokiem, otulając go nieśmiało, niepewnie, lecz skutecznie ogarniając i zatapiając najpierw w rzekach, jeziorach, morzach, by skończyć na wszechoceanie gładkich, śliskich, sztywnych fałd niezwykłych bałwanów pokojowych. Nieprzyzwoicie leniwie poddał się sile żywiołu z satysfakcją i niemą rozkoszą przyjmując każdy przypływ ciepłej, łóżkowej fali, która spostrzegłszy znikomą linię oporu, zaczęła wielokrotnieć i gwałtownieć. Odczekawszy jednak kilka minut bezwzględnych ataków nawałnicy swej pościeli, Marek poczuł się wykorzystany, by w końcu zawiedzionym, wprawnym ruchem doświadczonego nurka, penetratora największych głębin, wypłynąć i znów spojrzeć na otwarte okno, opowiadające swymi ustami, tysiącem głosów tysiące historii tysięcy mieszkańców stolicy…
Okno przeświecało Marią, która podkuliwszy nogi siedziała na parapecie, na pograniczu dwóch światów, marzeń i rzeczywistości, nocy i dnia, seksu i przyjaźni; choć kto zgadnie, czy faktycznie, czymś się różnią. Zupełnie naga dziewczyna przez chwilę zdawała się zlewać z szarością chmury przepływającej na horyzoncie bloków i wieżowców, by nagle wyłonić się w jaskrawych kształtach i konturach, znów na sekundę, może dwie, na przemian to znikając spłoszona, to pojawiając się niepewnie i ulotnie, migotała w oknie niczym duch i zjawa, targana wiatrem firanka albo mlecznie wspaniała mgła, która wciąż zastanawia się, czy wpłynąć do środka, czy uciec jak zawsze… I nagle, spostrzegłszy poruszenie Marka, Maria nostalgicznym ruchem oparłszy ramiona na kolanach, odwróciła głowę, by obdarzyć go swym niezmiennie czystym, wyzywającym wzrokiem zatopionym w najgłębszym z możliwych błękitów.
Po chwili szybkim i zdecydowanym ruchem podniosła ku górze głowę w całunie ciemno-złotych koronek swych włosów, a szyja wygięta w marmurowy łuk triumfalny zdawała się spływać cichym szelestem spokojnych melancholii i Marek pomyślał, że jego efemeryda gotowa mu naprawdę na zawsze odlecieć. Mrugnął. Puste okno drwiąco śmiało mu się w twarz, jakby niemą kpiną chciało wskazać, w którą stronę odleciał jego błękitnooki motyl. Mrugnął. I z ulgą westchnął zobaczywszy Marię znów na parapecie, wpatrzona tym samym zatopionym wzrokiem w sufitowe niebo. W końcu, wyczuwszy niepokój rozlany po całym pokoju, powiedziała cicho i ulotnie, wciąż nieobecna i zapatrzona:
- Ładny obraz… – I choć nie sprecyzowała podmiotu swych słów, oboje doskonale wiedzieli, jaki obraz ma na myśli.
- Zimny poranek… – Marek postanowił kontynuować rozpoczętą grę.
- Piękny świt…
- Przytulny pokój…
- Chwilo... – Niewinną dłonią, arystokratycznym ruchem, rozpustnym westchnieniem odgarnęła kosmyk koronkowych włosów, jakby czynności te były elementem zaklęcia, magicznego rytuału.
- Nie chciałabyś… – Przerwał jej na wpół zaniepokojony, na wpół rozbawiony.
-…trwaj wiecznie. – Ona jednak dokończyła stanowczym, pewnym głosem i gwałtownie obróciła głowę, by móc spojrzeć na niego swym zatopionym wzrokiem, a w powietrzu, zdawało się Markowi, przez chwilę unosiła się zastygła, złota łuna, tęcza i cień jej włosów, na kształt lubieżnej aureoli.
- Naprawdę myślisz, że tak wygląda szczęście? – Zapytał, bardziej zdziwiony niż zaciekawiony i powolnym, można by rzec: wystudiowanym ruchem odgarnął wciąż falującą kołdrę.
- Innego nie znam.
- Ja też nie. – Marek w końcu sennie usiadł na łóżku, by kontynuować. – I to jest smutne. – W jego głosie nie brzmiał żal lub zrezygnowanie, jedynie niezdrowe zadowolenie i podekscytowanie odkrytą prawdą.
- Wcale nie. – Rzuciła podniesionym głosem i jedynie zatopione oczy jak zawsze wyrażały nienaturalną, złowieszczo-błogą nieobecność, po chwili jednak spokojnie dokończyła. – Bawi cię to równie mocno jak mnie. – Gwałtownie obróciła się lądując bosymi stópkami za oknem, niewinnie oparłszy się rękami na parapecie. Schyliła głowę w łapczywym objęciu włosów i przez chwilę znów mu się zdawało, że zniknęła.
- Uważaj… – szepnął.
- Patrzymy w dół na nich wszystkich i możemy się dowoli śmiać. Na pewno im tam cholernie zimno, myślisz? – Maria uchwyciwszy kolejną myśl nie pozwalała jej uciec, pragnęła ją poznać wyczerpująco, dogłębnie; wykorzystać. Zawsze z nią tak było. I z nimi będzie tak samo, pomyślał Marek…
- Uważaj…
- Chodź tu i usiądź obok mnie. – Odwróciła głowę i znów obdarzyła go najgłębszym z możliwych błękitów. Tak, tylko ona w tym wszystkim ma jakiś sens, zastanawiał się przez chwilę i wstał, by zdecydowanym krokiem podejść do okna i wprawnie usiąść na parapecie. Przez kilka minut z narastającym podnieceniem spoglądali w dół. Szczęśliwi i nadzy, w tej kolejności właśnie…
Na dole cienie zmarzniętych drzew pospołu ze słońcem przedzierającym się przez szponiaste gałęzie nakreślały białą kreską szronu fantazyjny szkic, jakby próbując i ćwicząc kontury przed wielobarwną wystawą opadających, leniwie fruwających w powietrzu liści. A ludzie wokół, jakby na przekór, złośliwie w swym codziennym biegu i pośpiechu zdawali zlewać się ze złotymi, bordowymi, brązowymi plamami niezwykłej, jesiennej mozaiki. Zafascynowani przeglądali się w obrazie rozmytych kształtów, form i konturów, uzyskują odpowiedzi na wszelkie pytania kłębiące się w głowie. Zupełnie jak z chmurami i ich kształtami. Co, komu przypominają…
- Myślisz, że długo byśmy spadali? – Nagle na niego spojrzała i spokojnie spytała.
- Za krótko.
- To zupełnie jak z naszym szczęściem – dopowiedziała uradowana z pochwycenia kolejnej niewidzialnej, ulotnej łamigłówki.
- Jak z każdym szczęściem – chłodem poranka zrozumiał Marek.
- Obiecaj mi, że tam nie wrócimy – Maria prosiła. Błagała.
- Nie mamy, gdzie wracać. Chwilo…
- …trwaj wiecznie.
Dwie i pół sekundy - tyle spadali. Dwie i pół sekundy – o tyle czasu za dużo spędziła w łazience ich trzecia kochanka. Dwie i pół sekundy – tyle czasu uratowało jej życie. Przecież skoczyłaby z nimi...
Spojrzała jedynie na drwiącą gębę otwartego okna. Nie bała się. Próbując analizować zastaną sytuację zauważyła tylko, że ściany niebezpiecznie wyginają się, zbliżają i przytulają w dziwnej zabawie. Nie mam teraz ochoty na grę wstępną, pomyślała i dotarła do chciwie szumiącej z uciechy morskiej kołdry. Nie bała się. Na to przyjdzie czas, gdy się obudzi. Poddała się sile żywiołu i spokojnie, z rozkoszą i rozpustnym uśmiechem zasnęła wśród sztormu łóżkowej fali…
Michał Erazmus
- Przyjaźń i seks. – Marek powtórzył słowa Marii, by pocieszyć ją, ale także w dużej mierze i siebie, i gdy za oknem warszawskim krzykiem miasto ociężale budziło się z niespokojnego snu świateł, kolejek i szeptów, wtedy właśnie zapragnął wreszcie zasnąć, nie myśleć o nocy i trójkach…
Kap, kap…ciężka kołdra spłynęła na niego swym błękitnym, delikatnie raniącym potokiem, otulając go nieśmiało, niepewnie, lecz skutecznie ogarniając i zatapiając najpierw w rzekach, jeziorach, morzach, by skończyć na wszechoceanie gładkich, śliskich, sztywnych fałd niezwykłych bałwanów pokojowych. Nieprzyzwoicie leniwie poddał się sile żywiołu z satysfakcją i niemą rozkoszą przyjmując każdy przypływ ciepłej, łóżkowej fali, która spostrzegłszy znikomą linię oporu, zaczęła wielokrotnieć i gwałtownieć. Odczekawszy jednak kilka minut bezwzględnych ataków nawałnicy swej pościeli, Marek poczuł się wykorzystany, by w końcu zawiedzionym, wprawnym ruchem doświadczonego nurka, penetratora największych głębin, wypłynąć i znów spojrzeć na otwarte okno, opowiadające swymi ustami, tysiącem głosów tysiące historii tysięcy mieszkańców stolicy…
Okno przeświecało Marią, która podkuliwszy nogi siedziała na parapecie, na pograniczu dwóch światów, marzeń i rzeczywistości, nocy i dnia, seksu i przyjaźni; choć kto zgadnie, czy faktycznie, czymś się różnią. Zupełnie naga dziewczyna przez chwilę zdawała się zlewać z szarością chmury przepływającej na horyzoncie bloków i wieżowców, by nagle wyłonić się w jaskrawych kształtach i konturach, znów na sekundę, może dwie, na przemian to znikając spłoszona, to pojawiając się niepewnie i ulotnie, migotała w oknie niczym duch i zjawa, targana wiatrem firanka albo mlecznie wspaniała mgła, która wciąż zastanawia się, czy wpłynąć do środka, czy uciec jak zawsze… I nagle, spostrzegłszy poruszenie Marka, Maria nostalgicznym ruchem oparłszy ramiona na kolanach, odwróciła głowę, by obdarzyć go swym niezmiennie czystym, wyzywającym wzrokiem zatopionym w najgłębszym z możliwych błękitów.
Po chwili szybkim i zdecydowanym ruchem podniosła ku górze głowę w całunie ciemno-złotych koronek swych włosów, a szyja wygięta w marmurowy łuk triumfalny zdawała się spływać cichym szelestem spokojnych melancholii i Marek pomyślał, że jego efemeryda gotowa mu naprawdę na zawsze odlecieć. Mrugnął. Puste okno drwiąco śmiało mu się w twarz, jakby niemą kpiną chciało wskazać, w którą stronę odleciał jego błękitnooki motyl. Mrugnął. I z ulgą westchnął zobaczywszy Marię znów na parapecie, wpatrzona tym samym zatopionym wzrokiem w sufitowe niebo. W końcu, wyczuwszy niepokój rozlany po całym pokoju, powiedziała cicho i ulotnie, wciąż nieobecna i zapatrzona:
- Ładny obraz… – I choć nie sprecyzowała podmiotu swych słów, oboje doskonale wiedzieli, jaki obraz ma na myśli.
- Zimny poranek… – Marek postanowił kontynuować rozpoczętą grę.
- Piękny świt…
- Przytulny pokój…
- Chwilo... – Niewinną dłonią, arystokratycznym ruchem, rozpustnym westchnieniem odgarnęła kosmyk koronkowych włosów, jakby czynności te były elementem zaklęcia, magicznego rytuału.
- Nie chciałabyś… – Przerwał jej na wpół zaniepokojony, na wpół rozbawiony.
-…trwaj wiecznie. – Ona jednak dokończyła stanowczym, pewnym głosem i gwałtownie obróciła głowę, by móc spojrzeć na niego swym zatopionym wzrokiem, a w powietrzu, zdawało się Markowi, przez chwilę unosiła się zastygła, złota łuna, tęcza i cień jej włosów, na kształt lubieżnej aureoli.
- Naprawdę myślisz, że tak wygląda szczęście? – Zapytał, bardziej zdziwiony niż zaciekawiony i powolnym, można by rzec: wystudiowanym ruchem odgarnął wciąż falującą kołdrę.
- Innego nie znam.
- Ja też nie. – Marek w końcu sennie usiadł na łóżku, by kontynuować. – I to jest smutne. – W jego głosie nie brzmiał żal lub zrezygnowanie, jedynie niezdrowe zadowolenie i podekscytowanie odkrytą prawdą.
- Wcale nie. – Rzuciła podniesionym głosem i jedynie zatopione oczy jak zawsze wyrażały nienaturalną, złowieszczo-błogą nieobecność, po chwili jednak spokojnie dokończyła. – Bawi cię to równie mocno jak mnie. – Gwałtownie obróciła się lądując bosymi stópkami za oknem, niewinnie oparłszy się rękami na parapecie. Schyliła głowę w łapczywym objęciu włosów i przez chwilę znów mu się zdawało, że zniknęła.
- Uważaj… – szepnął.
- Patrzymy w dół na nich wszystkich i możemy się dowoli śmiać. Na pewno im tam cholernie zimno, myślisz? – Maria uchwyciwszy kolejną myśl nie pozwalała jej uciec, pragnęła ją poznać wyczerpująco, dogłębnie; wykorzystać. Zawsze z nią tak było. I z nimi będzie tak samo, pomyślał Marek…
- Uważaj…
- Chodź tu i usiądź obok mnie. – Odwróciła głowę i znów obdarzyła go najgłębszym z możliwych błękitów. Tak, tylko ona w tym wszystkim ma jakiś sens, zastanawiał się przez chwilę i wstał, by zdecydowanym krokiem podejść do okna i wprawnie usiąść na parapecie. Przez kilka minut z narastającym podnieceniem spoglądali w dół. Szczęśliwi i nadzy, w tej kolejności właśnie…
Na dole cienie zmarzniętych drzew pospołu ze słońcem przedzierającym się przez szponiaste gałęzie nakreślały białą kreską szronu fantazyjny szkic, jakby próbując i ćwicząc kontury przed wielobarwną wystawą opadających, leniwie fruwających w powietrzu liści. A ludzie wokół, jakby na przekór, złośliwie w swym codziennym biegu i pośpiechu zdawali zlewać się ze złotymi, bordowymi, brązowymi plamami niezwykłej, jesiennej mozaiki. Zafascynowani przeglądali się w obrazie rozmytych kształtów, form i konturów, uzyskują odpowiedzi na wszelkie pytania kłębiące się w głowie. Zupełnie jak z chmurami i ich kształtami. Co, komu przypominają…
- Myślisz, że długo byśmy spadali? – Nagle na niego spojrzała i spokojnie spytała.
- Za krótko.
- To zupełnie jak z naszym szczęściem – dopowiedziała uradowana z pochwycenia kolejnej niewidzialnej, ulotnej łamigłówki.
- Jak z każdym szczęściem – chłodem poranka zrozumiał Marek.
- Obiecaj mi, że tam nie wrócimy – Maria prosiła. Błagała.
- Nie mamy, gdzie wracać. Chwilo…
- …trwaj wiecznie.
Dwie i pół sekundy - tyle spadali. Dwie i pół sekundy – o tyle czasu za dużo spędziła w łazience ich trzecia kochanka. Dwie i pół sekundy – tyle czasu uratowało jej życie. Przecież skoczyłaby z nimi...
Spojrzała jedynie na drwiącą gębę otwartego okna. Nie bała się. Próbując analizować zastaną sytuację zauważyła tylko, że ściany niebezpiecznie wyginają się, zbliżają i przytulają w dziwnej zabawie. Nie mam teraz ochoty na grę wstępną, pomyślała i dotarła do chciwie szumiącej z uciechy morskiej kołdry. Nie bała się. Na to przyjdzie czas, gdy się obudzi. Poddała się sile żywiołu i spokojnie, z rozkoszą i rozpustnym uśmiechem zasnęła wśród sztormu łóżkowej fali…
Michał Erazmus