Via Appia - Forum

Pełna wersja: Martusia (zakończenie)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Po paru miesiącach, zaniepokojony brakiem wieści od niej, postanowiłem ją odwiedzić i już w dyżurce powiedziano mi, że z Martusią jest krucho. Nie wie, gdzie jest, nie wie, dlaczego, kto ją tu wsadził i kiedy. Wizyty dyrektora nie przypomina sobie, podobnie jak przeprowadzki. Początkowo miała cały pokój dla siebie. Lecz ani przez chwilę nie była w nim sama. Pilnowano ją nieprzerwanie, bo wymagała opieki na okrągło, w dzień, w nocy, aż pogorszyło się jej i zadecydowano, że należy ją przenieść na ogólną salę, gdzie będzie miała towarzystwo.

W przebłyskach względnej przytomności umysłu przypuszczała, iż Dom, do którego trafiła, to tylko krótki etap, prowizoryczne schronisko, tranzytowy koszmar, miejsce, w którym może robić tylko to, na co ma ochotę, a nie to, czego się po niej spodziewano przedtem, że wróci do swojego i skończy się zły okres. Była przekonana, że obecny jest tymczasowym postojem. Ale powrót do służbówki nie wchodził w grę; gdy przeflancowano ją tu, zamieszkał w niej świeży Iks.

*

Jechałem szukając jej pokoju. W kącie jednego z nich dostrzegłem siwą i pomarszczoną Martusię. Leżała w dziesięcioosobowej komnacie zgrzybiałych piękności. Zajmowała miejsce tuż przy oknie wybałuszonym na ulicę. Dzięki temu była właścicielką połowy parapetu. Trzymała na nim dorobek swojego życia, sfatygowane radio, paczkę pampersów, wytłamszony batonik i dwie puszki z czymś słodkim na niedzielę. Pozostały dobytek chowała do szafki. A właściwie - chowano za nią, gdyż nie opuszczała łóżka. Obok niego znajdowało się krzesło.

W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić. Skonsternowany, podjechałem do niej i przedstawiłem się. Przypomniałem, skąd się wziąłem, powiedziałem, że znamy się od dawna, jesteśmy spokrewnieni przez nasze Matki, że bawiliśmy się u dziadków, a teraz wpadłem do niej po drodze. Lecz nie spotkałem się ze spodziewaną reakcją; patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu. Nie dawało się nawiązać z nią porozumienia. Dawniej elokwentna, roztropna i wesoła, teraz nie poznawała mnie.

Moje widzenie świata pozostało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy. Z minuty na minutę zmieniało się poprzez wrażenia, poprzez doznania odzwierciedlone rysunkiem jej twarzy.

Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią, wyciszoną rozmowę, jak gdyby milczała d o m n i e i z a m n i e , jak gdyby wyręczając mnie i wiodąc ze mną bezdźwięczną dyskusję z przeszłością. Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc w jej twarzy wysiłek, nie byłem z nią duchowo. Duchowo była w swoich przeżyciach, wśród kwiatów i pąków, podczas gdy ja znajdowałem się w zupełnie innym wszechświecie: nie w otoczeniu kwiatów, ale w ich owocach, nie w urojonych tęsknotach i świecie fantazji, ale w codzienności. A kiedy zdarzało mi się ją dogonić i zrównać z nią, kryła się już w innej porze myślenia i znowu była ode mnie za daleko.

Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem; przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jest odwiedzający ją pan, a będąc tylko i wyłącznie ze sobą, znalazła się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami, pragnąłem porozmawiać z Bossem i oznajmić mu, że zabieram ją do domu.

Koniec
opowiadanie napisane z zębem... jest tutaj wszystko: twój styl, elokwencja, wnioski płynące z obserwacji otoczenia i społeczeństwa. tylko brak mi w tym podmiotu: Martusi. jak na tytułową postać, paradoksalnie, poświęciłeś zbyt mało miejsca tej Marcie. nie wyjaśniłeś tak naprawdę dlaczego... a może inaczej: brak mi tutaj wewnętrznych rozterek Marty. tragizm jej życia polegał na przeżyciach jej matki. tak sądzę... a Marta nasiąka atmosferą swego rodzinnego gniazda i zupełnie bez oporów daje się zaszufladkować życiu, zupełnie bez walki zajmuje swoje miejsce i gra rolę, którą sobie upatrzyła. tyle moich odczuć względem bohaterki, jest to subiektywne odczucie...
inna sprawa to warsztat: niemal perfekcyjny. nie będę się rozczulał nad ortografią, gramatyką i brakiem przecinków(dla mnie zawsze ważniejsza jest treść niż techniczna poprawność...), ale jedno mnie nieodmiennie irytowało podczas czytania. chodzi mi o akapity. te odstępy(jak mniemam błąd podczas edytowania tekstu) sprawiają, że tekst sprawia wrażenie ciągu oderwanych od siebie myśli; po prostu wizualnie psuje konstrukcję utworu.
i na koniec ostatnia uwaga: trochę to opowiadanie przypomina stare, dobre teksty z przełomu XIX i XX wieku, tak juz dziś mało kto pisze. urokliwe to, ale trochę trąca "myszką"... nie zrozum mnie źle, ja akurat lubię te klimaty, lecz dla innych może to być nieco zbyt ciężkostrawne, a sądząc po ilości komentarzy, większość czytelników poległa po drodze...
niemniej gratuluję kawałka dobrej prozy. ja osobiście nigdy nie byłbym w stanie niczego takiego napisać, a już na pewno nie takim językiem. masz mój szacunek... ten komentarz odnosi sie do całego cyklu, chociaz zamieszczam go pod ostatnim postem.
pozdrawiam Bart
Bartek Zalewski

Nawet nie wyobrażasz sobie, jaką sprawiłeś mi radochę komentarzem i przeczytaniem całości. Jak patrzy się z boku na tekst, widzi się znacznie więcej i lepiej, bo autor siedzi w środku , a odbiorca może spojrzeć z dystansu i jest przez to obiektywny. To tak, jakbyś chciał się wyciągnąć za uszy z bagna: czytelnik pełni rolę dźwigni, punktu podparcia.

Co do stwierdzenia, że w tym opowiadaniu jest zbyt mało Martusi, to może i racja: do tej pory nie myślałem w ten sposób i z pewnością zastanowię się przy pisaniu następnej wersji. Narazie eksperymentuję .

Co do staromodnego stylu, to też masz słuszność, ale pozwól, że na temat obrony swojego języka zacytuję tu własne zdania:
” Słowa są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencji, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć Jednakże między powiedzieć, a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, niczego nie mówi, czyli nie zmusza do fabrykowania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takiego myślątka, takiego słowiątka, nie chce zgłębiać, co te prymitywne znaczenia skrywają pod swoją podszewką.

Lecz są słowa, przeciwne do tamtych, ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła, płaska, jednowymiarowa myśl uszarpana własną miernotą, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom słów, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewaliśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne, składane są jak teleskop.

Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy w poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem kalejdoskopowym, znajdziesz się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.”

Pozdrawiam serdecznie