Via Appia - Forum

Pełna wersja: Martusia (10)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Gdy miała chwilę wolną od segregacji podań i pchania ich wózków, kiedy rozporządzała czasem niezajętym lekturą kwestionariuszy i wizytami w norach petentów, nie musiała dygać do Ratusza, pisać zamówień na terminowy osiąg i wykon czegokolwiek, choćby dostawy piasku, cementu, ludzi zdatnych do wykonywania uczciwej pracy, gdy znajdowała moment na zaczerpnięcie oddechu i nie zabiegano o jej poparcie w sprawach do załatwienia od zaraz, wychodziła ze starego i szła nad rzekę, skąd roztaczał się widok na wynurzające się z ziemi fundamenty.

Budowa nowego Domu ślimaczyła się, przekształcała w legendę, mit, dyżurny temat bezsennych nocy. Stary, wysłużony, doprowadzony do stanu zdewastowanego rozkwitu, nie miał się już gdzie rozrastać: z dnia na dzień puchł od agresji koczujących w jego trzewiach mieszkańców, kurczył się z niedostatku nowego obszaru, a rezydenci, stłoczeni na niewielkim terytorium, natykali się na siebie nawet wtedy, gdy sobie tego nie życzyli.

Zajmowana przez nich powierzchnia, okrojona do rozmiarów świetlicy, ścieśniona do zajmowanego przez nich łóżeczka, podlegała zwiększonym naciskom coraz częściej przybywających, podtatusiałych młodzieniaszków.

Utopijne marzenia o rozlewnych, majestatycznych przestrzeniach, zmodyfikowane przez ciasnotę, nie mogły nabrać należytego rozmachu. Kręciły się wokół zatwierdzonych planów budowy, a głód znalezienia się w miejscu wyposażonym w warunki do prowadzenia samowystarczalnego życia, był napędową turbiną marzeń pensjonariuszy i stanowił pożywkę do produkowania pobożnych życzeń.


*

Gdy zachorowała, poradzono jej, by rzuciła pracę i od razu dopadło ją życie na kółkach. Stwierdzono, że ma reumatyzm narastający gwałtownie. Z dnia na dzień czuła się gorzej. Stała się przewrażliwiona ze zmęczenia. Dodawano jej otuchy, że już wkrótce wynaleziony będzie specyfik i bajdurzono o kolosalnych postępach medycyny.
Wcześniej prowadziła kawalerskie życie, a życie takie oznacza - wolność w podejmowaniu wyzwań. Pisała: robię, co chcę i nie muszę do tego zwoływać konsylium. Niezależność jej pozostała, natomiast ulotniły się wszelkie jej uzasadnienia.

Nie należała do istot skoncentrowanych na własnych tragediach, do charakterów taplających się w egzystencjalnych rozważaniach. Przeciwnie. Poddawanie się, rejterada z rzeczywistości, chowanie głowy w piasek, te kapitulanckie metody radzenia sobie z nieszczęściem, nie były przez nią brane w rachubę.

Skrzypiący pojazd na kółkach, wehikuł wysępiony po zmarłym pensjonariuszu Staruszkowa, zapewniał Martusi względną samowystarczalność.

Sąsiedzi stali się doraźnymi gośćmi z początku, a domownikami później, ludźmi, bez których już nie potrafiła się obejść. Przychodzili do niej z kwiatami, oblizywali spierzchnięte wargi i przeginając się w uniżonych ukłonach siadali za jej stołem, by wyłuszczać jej mętne motywy swojego najścia, by ukradkiem rozglądać się po kątach, dowiedzieć się, jak się miewa, by napawać się ubóstwem wyłażącym ze szpar jej podłogi, by rozkoszować się jej desperacją, przejęciem i niecierpliwością, by rozglądać się, jak sobie radzi z nędznym żywotem.

Chwaląc postrzępione płaty odpadającego sufitu, poklepując ściany wyłożone dyplomami, urzędowymi dowodami świadczącymi o rocznicowym uwielbieniu, o jubileuszowych wyrazach aprobaty udzielonej na odczepnego, rozpływając się na temat pieca o niebanalnym, fikuśnym wzorze kafli, wychłodzonego, lecz jeszcze od biedy nadającego się do podziwiania, wyciągali ją na zwierzenia, które ich nic nie obchodziły, a były częścią hecy.

Lecz ci, którzy chcieli przyjść bo niej bez żadnych podtekstów, nie mogli: mieszkała na drugim piętrze, a kto by ich tam zataszczył. Rankiem zaglądała do niej przyjaciółka gniazdująca za ścianą, pyzata, troszeczkę złośliwa, troszeczkę ironiczna i stale w dobrym humorze. Dostarczała jedzenie, przynosiła gazety. Miała jednak własne tarapaty, męża na wyciągu, córkę zadurzoną w sobie, skłonną do niecenzuralnych manier, więc kiedy się zjawiała, to jedynie na minutkę, wpadała jak po ogień.

*

Tak było przez dwa lata. Znoszono ją jeszcze do parku z widokiem na zakład, ale już nie codziennie, bo przytyła, znoszono ją sporadycznie, od okazji do okazji, początkowo raz na miesiąc, a po roku jeszcze rzadziej. Jechała do parku, do jego asfaltowych ścieżynek i ławeczek, obok których przystawała o zmierzchu, latem lub wiosną, co nie stanowiło dla niej różnicy.

A po tych dwu latach, gdy coraz częściej zdarzało się jej tracić przytomność i nawet lekarze z pogotowia nie mięli pojęcia, jaka jest tego przyczyna, nawiedził ją Boss, dyrektor „domu na Zapluciu” i tryumfalnie powiedział, że ma zbierać klamoty, bo przeniesie się, może już jutro, bo wszyscy na nią czekają, bo w nowym, właśnie ukończonym skrzydle przewidział dla niej skrytkę, osobną komnatę z luksusami i wygodami typu ekskluzywnego. Oczywiście klamoty zabrać ma najpotrzebniejsze, żadnych gratów i szpargałów, niczego, co zagraca miejsce.

Pamiętała go. Był jej niechlubnym szefem, figurą przejściową, rezerwowym społecznikiem wysupłanym ze starych układów; paragrafy, procedury, zakazy i wewnętrzne regulaminy produkowane przez niego, zwalniały lokatorów z żalu za niegdysiejszymi śniegami, były jego prawnymi arcydziełami, istnymi majstersztykami faceta oczarowanego własnym posłannictwem.

Wypełniały go postępowe koncepcje, nieodparte propozycje koniecznych ulepszeń domu. Co pół godziny miał świeżutkie olśnienia, a co godzinę odkrywał, że były nietrafne i z tego powodu jest ich przysięgłym wrogiem.

Odnotowała w pamięci, że w gabinecie, przed biuralistami przychodzącymi z Ratusza zginał się w pas. Był uprzedzająco grzeczny wobec urzędników wyższych rangą, szczególnie wobec tych którzy na wyścigi obiecywali, że niebawem rozpocznie się budowa nowego pomieszczenia i będzie to dużego formatu obiekt skalkulowany na circa pięćset ciał. Doszli do przekonania, iż wkrótce zacznie się premierowe i pionierskie wznoszenie gmachu, pomnika upamiętniającego należyty stosunek człowieka do człowieka, obiektu wyposażonego we wszelkie udogodnienia. Potrafił słuchać ich tak, jakby rozumiał, co chcą mu powiedzieć; fascynując się razem z nimi, godzinami, fachowo i uczenie rozpływał się nad modernizacją Domu, rozprawiał o tym, co mu nie daje żyć i spędza sen z gałek, czego nie może przeskoczyć, ominąć, ale o czym stale myśli, nieprzerwanie nosi w pamięci, ma na uwadze i gdy tylko nadarzy się sposobność, zmieni cały ten obecny bajzel z pieczarami, na zawsze zabezpieczy mieszkańcom właściwą i godną opiekę, zezwoli mieszkańcom na upojne swobody ruchu, zatwierdzi jakieś nieinwazyjne formy wypoczynku i nareszcie, raz na zawsze i po wieki wieków będą w nim czuć się dumni jak jasna cholera.

Martusia, wyczulona na ludzką krzywdę, pracownica ze społecznikowskim zacięciem, nie miała najmniejszej ochoty na młócenie słomy uprawiane przez Bossa, związkowca rozdzielającego cebulę przed, a po strajkach - karbowego. Za dobrze znała się na kuluarowych mechanizmach zarządzania podobnymi placówkami, by cierpliwie, z filozoficznym spokojem znosić jego operetkowe dąsy.

Następnego dnia, bladym świtem, pojawiła się u niej gromada zakładowych osiłków i spakowała jej ciuchy.