Via Appia - Forum

Pełna wersja: Martusia (8)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Jak napisała, dzieląc się ze mną entuzjazmem, od tej chwili praca dla mieszkańców była jej odwzajemnioną miłością. Słuchała tych, co mieli jeszcze coś do powiedzenia, odbywała z nimi częste rozmowy, rozmowy o różnym natężeniu emocji.

Interesowała się każdym drgnieniem domu, jakimkolwiek jego wewnętrznym wstrząsem. Spotykała się z ludźmi o dwuznacznym i niechętnym nastawieniu do administracyjnego patrycjatu: z osobnikami zwariowanymi na punkcie normalności. Wiedziała o wszystkim, co się w nim wydarzało. Starała się orientować w szczegółach losu starców, którzy - ze zmaltretowanym uporem - nie akceptowali faktu, że zostali porzuceni przez rodzinę, że na darmo spodziewają się wizyt i na próżno - godzinami wlokącymi się w nieskończoność - wystają na korytarzu, przy schodach, obok windy.

I orientowała się: z każdym dniem coraz lepiej, czerpiąc wiedzę nie tylko z formularzy, ale i z odwiedzin w ich pokojach. Nie rzucała słów na wiatr. Jeśli zobowiązała się do czegoś, należało się spodziewać, że dotrzyma słowa, zajmie się, przepchnie, rozwiąże, załagodzi, pójdzie ich bronić. I rzeczywiście, w czasie spotkań z kierownictwem domu, kłóciła się o nich, występowała w ich imieniu.

Traktowana przez rezydentów jak mężczyzna w spódnicy, miała opinię twardej baby, kobiety, z którą nie opłaca się zadzierać, której bano się, ale z której zdaniem liczono się, zwłaszcza, że umiała ich uspokoić, opowiedzieć się za sprawiedliwością, oddzielić prawdę od kłamstwa.

Lecz jeszcze po latach, gdy już nie traktowano jej jako stażystki na dorobku, kiedy zasłużyła na miano uczynnej profesjonalistki i zabiegano o jej poparcie, nawet wtedy dokuczała jej deprymująca świadomość, że była z nimi za krótko, by dostrzec ich tak, jak pragnęła.

Jeszcze przez długi czas nie wiedziała, co tak naprawdę popychało ją do przebywania z nimi. Być może chodziło o ich naturalny, nieskażony apetyt na życie. Najpierw surowi wobec niej, milknący na jej widok, traktowali ją z oziębłym dystansem. Zaś po upływie paru miesięcy, dzieląc się z nią rozterkami, zapraszali na swoje salony, zachęcali, by częściej przestępowała ich progi, zwierzali się z najskrytszych tajemnic, Martusia natomiast, z początku zmieszana ich komplementami, potem oswoiła się, odkryła, że nie natrząsają się ze niej, że ją na serio uważają za powiernicę, za młodszą siostrę, że mają do niej zaufanie.

Zaobserwowała też dzielące ich różnice.

Zarówno fizycznie, jak i pod względem psychicznym nie przedstawiali się jednakowo. Byli więc starcy w wieku matuzalemowym, otępiali, mamroczący bez ładu i składu, nieustannie mlaszczący, skrzypiący i bez przerwy świszczący, wrażliwi tylko na pogodowe zawirowania, deszcz, śnieg, wiatr, nieczuli natomiast na pogodę ducha współlokatora, porośnięci skorupą brudu, cuchnący i zawszeni, przytargani ze schronisk, działek i dworców, bezdomni faktycznie i bezdomni na niby, cierpiący na amnezję i symulanci zdolni do bałamutnego jojczenia, mitomani, roszczeniowcy, niezaangażowani w cokolwiek, co nie wiązało się z nimi, starcy wychodzący ze swojej ospałości tylko wtedy, gdy mówiło się o jedzeniu i zadawano im żer, pożywne kleiki do grzecznego ciamkania, breje, o których debatowali psiocząc i przypominając sobie szynkę, krwiste befsztyki, tłuste sosy, potrawy ociekające cholesterolem i młodością.