Via Appia - Forum

Pełna wersja: Martusia (6)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Na szczęście znalazła schronienie w tutejszym przytulisku, w Staruszkowie, w domu, w którym niegdyś pracowała, w zakładzie poprawczym dla sędziwych małolatów. Przyjechała tu, ponieważ zagwarantowano jej kontakt ze starcami, a otrzymana, pierwsza praca po studiach, polegać miała na chodzeniu po ich mieszkaniach, na sprawdzaniu, czy ich prośby o przyjęcie zgodne są z tym, co sama zobaczy, sprowadzać się miała do wygaszania zatargów pomiędzy nimi.

Początkowo praca była dla niej koniecznością, zarobkowym warunkiem przetrwania. Wkrótce jednak konieczność zastąpiła pasją, a jej obowiązek przekształcił się w obserwacyjny głód. Była mordęgą nadal, ale męczarnią uwzniośloną przez namiętność. Nafaszerowana wzniosłymi ideami, które nie wydawały się jej mrzonką, przepojona humanitarnymi pomysłami do wdrożenia od zaraz, zaczęła swoją działalność od rekonesansowych, nieoficjalnych i ostrożnych wędrówek po terenie, od wypraw do jego zakamarków, do stref dostępnych wyłącznie dla personelu.

Obiecała sobie, że jak już na własne oczy zaznajomi się z budynkiem, weźmie się za zrobienie spisu kwestii, z którymi musi się zmierzyć najprzód. Toteż zwiedziła kuchnię, pralnię, szklarnię pod uprawę nowalijek, zajrzała do kotłowni, spenetrowała hotel dla pielęgniarek i podręczną kostnicę, była w magazynie oprzyrządowania zakładu i warsztacie sprzętu rehabilitacyjnego. Lecz przede wszystkim wyruszyła do Zaplucia.

*

Zaplucie, było to miasteczko sąsiadujące z domem, mieścina, w której nic się nie działo: na zabytkowym rynku stała nieczynna fontanna, do sklepu rzeźnika zalecał się standardowy kundel, a na wyślizganych stopniach Ratusza wywijało się zdegustowanego orła. Przyczyny stosowania tak osobliwej nazwy nie były jasne. W gruncie rzeczy powiedzieć trzeba, że całkowicie i niewątpliwie nie było w tym określeniu niczego pogardliwego: miasteczko nie należało do zbyt uczęszczanych.

Jeżeli już jakiś nieopatrzny turysta zdecydował się obejrzeć jego zabytkowe dziury i wąwozy, robił to na własną odpowiedzialność. Ale starzy mieszkańcy, zasiedziali tu od pokoleń - choć krążyły bajdy o złych ludziach grasujących o zmroku - nie musieli obawiać się o swoje kręgosłupy. Nie, ponieważ w pewnym sensie należeli do jednej rodziny. A raczej - do zwartej, hermetycznej grupy, do zbiorowiska ludzi znających się na wylot, wprasowanych w identyczne lub lekko zmodyfikowane problemy.

*

Uliczka, którą szła, była wąska. Czynszówki prawie się ocierały o siebie, prawie stykały dachami, z trudem więc lawirowała wśród ich ciasnoty. Z okien wychodzących na jezdnię spoglądały na Martusię grube matrony w gazetowych papilotach, kobiety wygrzewające poduszkowy puch, podsłuchujące swoich i nie swoich mężów stojących pod płotem. Nieopodal przyglądali się jej ochlapani piwem, wąsaci panowie oparci o bramy odrapanych kamienic, głównie czynszówek stojących jedna przy drugiej. A przed ogródkami zarośniętymi zielenią gromadzili się jej potencjalni klienci, starcy wygrzewający kości.

Przypatrywali się jej spode łba, lecz w ich wzroku nie dostrzegała wrogości. Raczej zaintrygowanie. Pozdrawiali się, wymieniali uwagi. Przechodziła obok nich wiedząc, że będzie tu wracać jeszcze nieraz.