Via Appia - Forum

Pełna wersja: Zabić Żyda
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Poddasze. Promienie słońca wpadają jeszcze przez okno. On przy płótnie. Na razie szkicując. Ona na brudnym łóżku. Naga i już znudzona – z czarnym łonem i spłaszczonymi piersiami. Leżąca niczym Śpiąca Wenus Giorgionego.
Trzy butelki po winie i wszystkie już puste. Walające się po podlodze. Jedna zaplątana w jej biały stanik. Druga przy łóżku. Trzecia bliżej płótna. Zagruntowanego już i przyjmującego pierwsze szkice.
On się z tym śpieszy, bo słońce zza okna ucieka. A tak mało go zawsze na tym cholernym i nic niewartym poddaszu.
Był wściekły. Wściekły i roztargniony.
— Długo jeszcze będziesz tam skrobał? — zapytała ona. Spojrzała na czarne włoski sterczące spod pachy, bo jedno ramię miała uniesione ponad głowę. Powąchała. — Zaraz cała tutaj ścierpnę.
— Możesz wreszcie zamknąć gębę? — odparł z nerwem on, w pośpiechu myląc się ze szkicem. Łamiąc na nim rysik. — Jak ci niewygodnie, to wsadź sobie butelkę w dupę. To ci powinno pasować — dodał z napływem złości. Czym prędzej wziął się za ostrzenie.
— Lepsza ta butelka niż twój obrzezany chujek — wrednie zripostowała mu ona. Z zadowoleniem patrzyła, jak się zapowietrza.
— Mówiłem ci, durna, żebyś tak nie mówiła — wysyczał z nagłym strachem, grożąc małym i ostrym nożykiem.
— A co? — Zaśmiała się. — Myślisz, że ktoś stąd usłyszy?
Wiedział, że nie. Ale i tak jej niefrasobliwość jeżyła mu włosy na karku. Bo ten mało istotny fakt, brak śmiesznego kawałka napletka, mógł ściągnąć na niego bardzo poważne następstwa.
Zamiast przyznać jej rację, stał się jeszcze bardziej zjadliwy.
— Kurwa nie będzie mnie pouczać.
— To kutas! — zezłościła się ona. Powstała gwałtownie z łóżka. — W takim razie ta kurwa nie będzie ci też pozować! — Zaczęła zbierać rozrzuconą bieliznę.
On skoczył do niej z łapami. Przyparł z powrotem do mebla. Nożyk upuścił, aby nie skaleczyć.
— Nie rozumiesz, że nie mam czasu? — wycedził jej prosto w twarz. Jedną jej rękę przyszpilił do materaca nad głową, szyję poddusił. — Zaraz gówno będę miał, nie światło!
Splunęła mu w twarz.
— Poproś — ledwo dobyła z przyciśniętego gardła.
Puścił ją i wytarł się rękawem rozchełstanej koszuli. Wybrudzonej barwnikiem na piersi. Zżółkłej od potu na plecach.
Patrzył z góry dzikimi oczami, jak leży mu naga na roztarganym łóżku. Nie wytrzymał i wziął ją po raz drugi. Zapomniał przy tym o świetle oraz tym pieprzonym szkicu.
Po wszystkim, ubrana już, zapaliła papierosa. Zaproponowała, ale odmówił. Leżał przy niej wciąż nagi. Z płaską klatką piersiową i tym małym, obrzezanym chujkiem między udami. Nie było widać żadnych innych mięśni. Włosy ciemne, zaczesane. Z głębokimi zakolami. Twarz o ostrych rysach. Oczy szare. Matowe.
— Wiesz, że gdybyś musiał mi płacić — odezwała się ona, szczypiąc go za owłosiony sutek — byłbyś mi już winny ze sto tysięcy marek.
On skrzywił się z bólu. Machnięciem przegonił jej rękę i jednak poprosił o papierosa. Na zaczepkę nie odpowiedział. Oboje wiedzieli, że to nie tak. I ona pamiętała, i on pamiętał dobre u niego czasy. Bo jak sprzedawał obrazy, miał z tego przyzwoite pieniądze. A jak on miał pieniądze, to i ona miała pieniądze. A poznali się jeszcze w gimnazjum. Furę lat temu. Tam był ich pierwszy raz. Tam było ich pierwsze rozstanie. Nienawidzili się zbyt często, żeby poważny związek kiedykolwiek miał jakieś szanse. Znali się zbyt dobrze, by o sobie zapomnieć. Zbyt wiele ich łączyło, aby mogli z siebie zrezygnować. Choć ona była kurwa, a on obrzezany Żyd. I to w tych popierdolonych czasach.
Ci, którym na co dzień obciągała, najchętniej widzieliby go martwym. Dla przestrogi powieszanym na latarni głową do chodnika. Tak jak powinni kończyć podludzie. Żydzi. Polacy. Zdrajcy i Cyganie.
Ona chciała wyjść, więc on też się ubrał.
Spojrzała na przygotowane do pracy płótno. Na rozmazany na nim gwasz. U dołu kompozycji ciemniejszy, u góry jaśniejszy. Prócz tego niedbałe węglowe kontury. Szkic chaty. Lasku. Zygzak dróżki. Jakieś małe postacie na głównym planie. No i ta najgłówniejsza – leżąca w centrum sceny kanciasta Wenus.
— I mnie potrzebowałeś, żeby narysować coś takiego? Nie mogłeś z głowy?
— Tu chodzi o właściwy układ ciała — rzekł jej przytłumionym głosem; twarz miał wciśniętą w pościel. — Mówiłem ci to już tyle razy…
— A co to będzie?
— Bukolika.
— Co?
— Bukolika. Obraz sielankowy. Wiejski.
— I w tej sielance musisz mieć gołą babę?
— To kontrast.
— Jaki znowu kontrast? Jak dla mnie goła baba to goła baba.
Podniósł wreszcie ku niej głowę. Mrużył oczy. Palcem wskazał leniwie na płótno.
— Widzisz te małe szkice nad nią?
— Co z nimi?
— To będą dzieci.
— Dzieci i goła baba? Tobie już całkowicie pojebało się w głowie.
— Nie o to chodzi. — Wstał. Zbliżył się szybkim krokiem; kości chudych pięt zadudniły o malowane deski podłogi. — Widzisz? — Wskazał na płótno. — Tu masz elementy bukoliczne: wiejska chata, te kreski to tarnina, będzie kwitła na biało, pod nią czerwone maki. Nie wiem, w jakim kształcie zrobić strzechę, widziałem różne ciekawe na rycinach, ale chyba będzie wysoka i spadzista, żeby mi zamknęło kompozycję po prawej stronie płótna…
— Namalowałeś po lewej…
— Płótna. Płótna prawej, nie twojej. Słuchasz ty mnie w ogóle? Więc widzisz, jak z pierwszego planu przy tej chacie biegnie ścieżka, i te ciemne plamy to będzie las. Biała smuga to dalsza perspektywa, nie wiem, najbardziej bym chciał uchwycić w niej kontur zabudowań, żeby intrygowało. Tutaj, wiadomo, niebo i zachodzące słońce. Będzie się lał miód albo trochę jaśniejszy bursztyn, gubiący się w cieniu lasu. Oświetli ten tutaj główny plan…
— A co z dziećmi?
— Masz tu w kółeczku kilku małych chłopców. Będą kolorowo ubrani, rozruszani, bo przecież dopiero co biegali po tej dróżce, aż znaleźli kobietę. Nagą i śpiącą. Dwójka z nich, chłopiec oraz dziewczynka, stoją w perspektywie, chcą iść dalej, ale jednocześnie czekają i napominają resztę. A kobieta będzie po prostu leżała tu kontrastowo biała, jakby pogrążona w fantazjach. Wyjątkowe znalezisko, które jednocześnie cieszy, przeraża i intryguje. Najodważniejszy z chłopców będzie się nad nią pochylał, wskazując palcem na piersi. Inni wypychają się ze śmiechem w jego stronę. Na razie widzisz rozmazane plamy, ale zrobię, co powiedziałem. Zobaczymy, jak wyjdzie.
— Nadal nie rozumiem. Przecież tak pięknie malujesz. Po co kombinować?
— Bo dzisiaj pięknie maluje każdy! A przynajmniej co drugi z Akademii Sztuk Pięknych! To już nie są czasy, że wystarczyło poprawnie zastosować światłocień, żeby się nad tobą rozpływali w zachwytach. Dzisiaj trzeba szukać nowych dróg wyrazu, interpretacji świata, czasem oburzenia czy nawet obrzydzenia publiki, jak ci dadaiści. Mało po ulicach masz portrecistów, którzy malują cię jak siedzisz, w godzinę? Mało ścian z wedutami na sprzedaż? Nie. Dzisiaj musisz się czymś wyróżnić. Dlatego moja bukolika będzie taka. Jednocześnie sielankowa i niepokojąca. Z elementem nagiej kobiety, jakby wyjętej z innego obrazu. Przy czym szokującej jak La Fornarina Rafaela. Kontrast barw i moralności. Bo kto by chciał oglądać tylko pięknie namalowaną chatę chłopską, dróżkę do lasu z perspektywą i złocisty zachód słońca? Czego innego oczekuje publika. Dysonansu. Pomieszania stylów oraz światów. Zaskoczenia. Niesmaku. Ale jednocześnie głębokiego poczucia, że dotknęło się czegoś prawdziwego. Nawet jeśli brudnego.
Jemu błyszczały oczy, ona słuchała z pobłażliwym uśmiechem. Pokręciła głową.
— A mi się zdaje, że po prostu zaczyna ci odbijać.
— Gówno wiesz. — Wrócił z nerwem na łóżko. — To będzie praca mojego życia. Najlepszy olej…
— Może lepiej, żebyś skończył portret tego pułkownika. — Wskazała na przesuniętą pod ścianę sztalugę z pionowo ustawionym płótnem. W całości zakrytą lnianym prześcieradłem. — Wątpię, żeby ta twoja bukolika prędko przyniosła ci jakieś marki. A budżet niedługo się wyczerpie. Za co będę kupowała ci jedzenie i te farby? Skończ portret i weź od niego pieniądze. Kiedy dał ci zaliczkę? Pół miesiąca temu?
— Coś jeszcze zostało?
— Niewiele. A ten twój sklepikarz mówi, że niedługo może być problem z dostawami.
— Na razie wszystko mam, pomyślałem o zapasie. A na werniks i tak mnie teraz nie stać. Poproś go, żeby przytrzymał dla mnie dwie buteleczki. A z konsumu weź zgrzewkę jałowcówki. Dasz jedną flaszkę temu dziadowi z parteru, to ci pomoże w dźwiganiu. O ile jeszcze będą mieli.
— Z wódką chyba nigdy nie będzie problemu. Nawet jak zabraknie żywności. Tylko skończ już ten portret, proszę. Mam mu go dostarczyć za tydzień, a ty malujesz sobie coś nowego. Jak tak dalej pójdzie, nie zdążysz przed końcem wojny. A zginiesz nie w obozie, tylko z głodu.
— Przestań marudzić. I załatw tę gorzałę.
Wyszła. Zasunął za nią skobel.
Dawno już skończyłby ten cholerny portret. Przecież jest tutaj uwięziony przez ponad dwa lata. W małym prostokącie poddasza, przez którego okienka prawie że nie wpada słońce. Brudne łóżko. Trzy szafy. Stolik i krzesła oraz w ścianie umywalka. Robiąca czasem za urynał, bo kibel był piętro niżej.
Najdalej, gdzie się stąd wypuszczał, to właśnie do tego kibla. Gdy z niego wracał do siebie, jeszcze przed drzwiami uderzał go przykry zapach jego podniebnej nory. Skarpety. Rozpuszczalnik do farb. Rzadziej wenecka terpentyna. I oczywiście jakaś gnijąca konserwa. Tak coś czuł nosem.
Laura miała rację. Musiał skończyć portret jak najprędzej. Oficer zgodził się na malowanie ze zdjęcia, choć chciał plener w Sopocie. Dlatego umówili się na niższą stawkę. To znaczy Laura się umówiła, bo była w tym wszystkim pośredniczką. Oficer znał jego sztukę jeszcze z pierwszej połowy lat trzydziestych, kiedy był wziętym malarzem. Dlatego mu zależało.
Laura tłumaczyła, że mistrz jest uziemiony we własnym domu. Amputowane obie nogi. Wstyd i lęk przed wychodzeniem na zewnątrz. Ale talent oraz ręce bez najmniejszego uszczerbku. Oficer zrozumiał. Dał zaliczkę.
A on malował ze zdjęcia. Bo choć nogi miał całe, to reszta była bliska prawdy.
Miał papiery. Niemieckie nazwisko z dziada pradziada. I gdyby nie ten obrzezany chujek, nie byłoby problemu. A tak nie mógł ryzykować wyjściem do ludzi. Siedział na poddaszu w paranoi od ponad dwóch lat. I bez pomocy Laury już dawno zdechłby z głodu.
Z portretem miał jednak problem. Wszystko już było niemal gotowe. Postawny, uśmiechnięty blondyn. W tle bałtycka plaża. Na nim mundur Wermachtu. Aryjska Rasa. I ta pierdolona swastyka na ramieniu koląca w oczy, której nie godzi się uwieczniać. Miał awersję. Moralną niestrawność. Odruch wymiotny oraz silną repulsję. Przed powielaniem tego świństwa. A musiał.
W trzydziestym dziewiątym, niemal trzy tygodnie po tym, jak zaatakował Polskę, przyjechał do Gdańska w splendorze glorii i chwały. Führer. W dupę ruchany Hitlerek, psia jego mać. Dawał przemowę w dworze Artusa. O Polsce i jej pychą usprawiedliwionym upadku. O dzielności jej żołnierzy. Głupocie dowódców. Chciał tam zaprowadzić cywilizację. Bredził coś o Opatrzności i własnej roli dziejowej. Kolejny nawiedzony prorok, któremu lud pada do stóp. Dzwony biły we wszystkich kościołach. Z pięknych pierzei gdańskich kamienic zwisały wielkie swastyki. Niekończące się szpalery Niemców na trasie przejazdu. Hitlerka w dupę ruchanego, który wyzwolił Wolne Miasto Gdańsk, odbierając mu jakąkolwiek wolność.
I teraz kawałek widocznej z poddasza ulicy rysował się inaczej. O wiele bardziej przygnębiająco niż w tamtych czasach zachwytu. Po otwarciu okna słychać było, jak zamarł ruch jezdni i trotuarów. Czasem przetoczy się tramwaj. Silnik samochodu albo niosący się klekot końskich kopyt. Rzadko kiedy jakieś rozmowy po niemiecku. Było pusto. Szaro. Beznadziejnie.
Wszystko przez tę swastykę. Przez nią musiał gnieździć się na poddaszu jak jakiś karaluch. Cierpieć na bezwład członków i tępe spojrzenie w deskowany strop. Bo słyszał od zaprzyjaźnionych ludzi już w późnym czterdziestym, że dla żydostwa nadchodzą ostateczne czasy. A za podejrzane rysy mogli go sprawdzić już na ulicy. Kazać zdejmować spodnie albo ściągnąć je samemu.
Ratowała go pamięć wspaniałych chwil w tym wyjątkowym mieście. Gdy zaczynał od malowania jego wedut. Pejzaży i portretów kamienic. Widoku motławskiego brodu z mostu przy Zielonej Bramie. Z wielkim, historycznym żurawiem i wieżą Domu Towarzystwa Przyrodniczego. Później wcale nie przestał uwieczniać elewacji wysokich kamienic, całych ich pierzei. Ich zdobienia i detale odmalowywał po prostu lepiej. Czasem surowe w kształcie, czystoceglane. Czasem pokryte tynkiem. Z posążkami i zdobionymi gzymsami. Uczta wobec oczu oraz wyzwanie dla ręki.
To był jego Gdańsk z wtedy. Teraz jest tylko ten kawałeczek ulicy. Widocznej z niewielkiego okna. I jej coraz bardziej zamierające życie. W imię Führera. W dupę ruchanego Hitlerka, co za jego mać.
 
*
 
Przyszła wcześnie rano. Załomotała do drzwi.
Zanim się zwlekł, łomotu przybyło. Ubrał tylko spodnie. Nawet nie zapinał w nich guzika.
Otworzył. Zdumiał się.
Weszła, dzierżąc w ramionach wielką klatkę kloszową z żywą w niej papugą. Za nią, sapiąc, wcisnął się do środka łysy dziad z parteru. Z brzdękiem odstawił pod ścianę zgrzewkę jałowcówki. Sapnął jeszcze trzy razy i pochwycił jedną flaszkę.
Powiedział:
— To ja będę szedł, śliczna pani. Polecam się na przyszłość. A jakby coś, to mówię: ja marki mam…
— Idź pan już lepiej do siebie.
— Więc moje uszanowanie. Być może w przyszłości. Jak nadejdą chudsze czasy.
Dziad wyszedł, ukłoniwszy się jeszcze Rudolfowi.
— Co to ma być? — zapytał, obiema dłońmi celując w ptaszysko. — Co to ma być?
— Papuga. — Ustawiła ją pośrodku stolika. — Tam na zgrzewce masz dwie torby z karmą.
Zwierz zaskrzeczał.
Rudolf złapał się za głowę.
— A na chuj mi ta papuga, ty mi powiedz? Na chuj?
— Jednego z moich żołnierzyków wzięli na front. Błagał, żebym się nią zajęła. A ty w samotności tutaj wariujesz.
— Wariuję?! Teraz to dopiero zwariuję!!
Zwierz zaskrzeczał.
— Daj jej szansę. Potrafi mówić, wiesz? — Nachyliła się z ekscytacją do klatki. — No, powiedz coś. Tak jak wtedy mówiłaś.
— Nie drwij sobie ze mnie. Nie chcę mieć tutaj…
Zwierz rozpostarł białe skrzydła. Zaskrzeczał:
Heil Hitler! Heil Hitler!
— Chyba żartujesz — jęknął Rudolf. Ręce miał opadłe.
— Nie! Nieładnie — sztorcowała ptaka. — Ma złe nawyki. Ale potrafi też inne rzeczy. I na pewno można ją tego oduczyć.
Heil Hitler! — potwierdził ptak.
— Ty chcesz, żebym popełnił tutaj samobójstwo — skonkludował Rudolf. — Nie ma innego wytłumaczenia.
— Kto wtedy skończy ten portret? Jutro po niego przychodzę, pamiętasz?
— Tak, już prawie koniec. Tylko kilka poprawek. Ale ty nie myślisz chyba, że ja się zgodzę na to ptaszysko?
— A co ja mam z nim zrobić?
— Nie wiem. Może wypuść.
— Głupi jesteś? Wiesz ile ona jest warta? Zresztą mój żołnierzyk może jeszcze wrócić…
— Ile jest warta?
— Nie wiem. Na pewno sporo. Patrz na nią. Wielka jest. Piękna. Na pewno rzadka. I potrafi gadać! Ale na razie nikt ci nie kupi papugi. Dlatego zaopiekuj się nią dla mnie. Proszę.
Spojrzał na ptaszysko. Dziobało coś sobie pod skrzydłem. Całe białe, że aż na tę norę za czyste. Z fikuśnym czubem. Ślepiami jak dwa wypukłe guziczki.
— No dobra. Wezmę ją. Póki co. Ale żeby nie przeszkadzała mi w pracy.
Aghr! Vielen… Vielen dank! — zaskrzeczała papuga.
— Słyszałeś?! — ucieszyła się Laura. — Potrafi też inne słowa!
— Może okaże się mądrzejsza od ciebie…
— Może zapozuje ci do obrazu. Pamiętaj. Jutro. Portret. Jestem w południe.
— Jak powiedziałem, że będzie…
— Gówno mnie obchodzi, co powiedziałeś! Potrzebujemy marek. A tego też zaraz mogą zabrać na front. Nie zawiedź mnie.
Wyszła. On został sam na sam z papugą. I ze zgrzewką jałowcówki.
Nalał sobie i usiadł ze szklanką przy stole. Wobec nowej lokatorki.
— Słuchaj, jak chcesz ze mną zostać, musisz przestać mówić Heil Hitler.
Rozpostarła na niego skrzydła. Zadrobniła na cienkiej żerdzi.
Heil Hitler! Heil Hitler!
Wycelował w nią palcem. Trzymając szklankę w tej samej ręce.
— Nie wolno tak!
Vielen dank!
— Tak lepiej.
Nalał sobie.
— Powiedz: Hitler kaput. Hi-tler-ka-put!
Heil Hitler!
— Nie! Kaput! Hitler Kaput! Kaput!
Aghr! Kaput! Hitler Kaput!
— Tak! Właśnie tak! Zuch dziewczyna! Hitler kaput!
Heil Hitler!
Grzmotnął dłonią w stół. Wypił do końca.
— Będziemy musieli jeszcze nad tym popracować.
Wstał. Podszedł do zakrytego prześcieradłem płótna i ostrożnie przesunął razem ze sztalugą do światła. Odkrył. Spojrzał i wsparł pięści o boki. Odszedł. Nalał sobie i znów chwycił za szklankę. Popijał małymi łyczkami ze skrzywieniem, oglądając portret z daleka.
Był gotowy. Aryjski hitlerowiec i jego rasowy uśmiech. Tylko mu tej swastyki na ramieniu brakowało. A było na nią zostawione miejsce.
Dla niego to góra dwie godzinki roboty, bo przynajmniej raz musi w trakcie przeschnąć. Ale on nie mógł. Miał wewnętrzne opory. Nie wierzył w Boga ani w ludzką duszę, ale wierzył w dumę. Duma mu nie pozwalała tego namalować. Lecz dumą się nie naje. Nie da Laurze na życie. Trzeba ją sprzedać za marki.
Musiał zapić.
Heil Hitler!
Spojrzał na papugę, pijany już, choć przecież początek dnia.
— Tak! Hel, kurwa, Hitler! Niszczego lepszego ścię nie nauczyli?!
Vielen dank!
— Heil kaput!
Zostawił jazgoczącą papugę w spokoju. Podreptał do płótna. Pomyślał, czy to nie problem. Że mu teraz papuga tak hitlerować będzie. Ale z drugiej strony, jak nawet z cynkiem gestapo przyjdzie i usłyszy… I usłyszy jakąś babę za drzwiami, co heiluje, jakby przy zdjęciu Adolfa orgazmu dostawała, to zostawią go w spokoju. Najwyżej konia sobie pod drzwiami zwalą…
— Hi, hi… Hihihi…
Choć musiał dziś pracować przy tym portrecie, to jednak zostawił go sobie na później. Taką opaskę na ramieniu może namalować nawet przy oświetleniu z żarówki, wieczorem. W zamian zabrał się za bukolikę. Miał już niebo w ostatecznym zarysie. Z chowającym się za chmurami słońcem. Nic jeszcze nie wykończone. Czekające na ożywiające barwy.
Na dole sceneria również zaledwie postanowiona. Przesuwał się tylko z chatą. Podwyższał porastające lasek drzewa. Coś mu nie pasowało po tej prawej stronie. Czegoś mu tam brakowało.
Oświeciło go: będzie drewniany okolik dla żywego inwentarza. Zaraz przy chacie. Wyobraził sobie białe kózki i jedną tłustą świnię. Przyglądającą się głównej scenie. Rumianą i z podkręconym ogonkiem.
To na razie zostawił na czas dalszy i niedbałymi z pozoru ruchami pędzla spróbował podwyższyć drzewa. Dodać trochę więcej gałęzi. Marzył sobie, że na dróżkę będą rzucały ostre i misterne cienie. Ale pewnie jak zwykle zdecyduje się na plamkowanie.
Natomiast wiejskie dzieci widział jak u jednego z braci Makowskich. Nie pamiętał już, u którego. Władimira albo Konstantina. Obu ich płótna podziwiał w Petersburgu. I były tam takie z wiejskimi dzieciaczkami. Malutkimi. Pewnymi siebie i rubasznymi. Tyle że u niego będą bogatsze stroje. I żywsza czerwień.
A kobietę zostawi sobie na koniec. Jako obrazu zwieńczenie.
Nie widział już prawie nic z płótna. Za dużo wódki wysączył. Zostawił w cholerę. Nalał sobie. Poprzekomarzał się z ptakiem. I wymiotował prawie, kiedy wziął się za swastykę.
Dalej nie pamiętał.
Obudził się gdzieś pośrodku nocy. Obudziła go suchość w gardle. Obudził go ból głowy.
Jakby Saharę całą przeszedł i piasek z niej wyżerał. Zapalił światło. Podszedł do pordzewiałego zlewu. Tkwiącego w ścianie. Odkręcił kurek. Z głębokim jękiem rur lał do butelki wodę. Niemal do pełna. Później żłopał jak cielę.
Gdy w świetle żarówki ujrzał skończony portret, flaszka wypadła mu z ręki. Z głośnym uderzeniem.
Owszem, opaska była. Ale biała. Z niebieską Gwiazdą Dawida.
O wiele gorzej na czole oficera. Stało tam napisane, krwistoczerwoną i zaschniętą już farbą: DER JUDE!! Z czego pociekło po nosie oraz lewym, aryjskim policzku.
Nie mógł uwierzyć, co widzi. Co sam odstawił. Z rozpaczy padł na kolana. Później przyszła panika. Zapomniał o bólu głowy. Próbował zmyć rozpuszczalnikiem. Lecz za bardzo zaschło. Użył gumki chlebowej. Kompletnie bez sensu. Zaczął delikatnie zeskrobywać szpachelką. Tragedia. Gdyby tylko tę Gwiazdę Dawida… Musiał na tym czole… Kurwa jego mać! Musiał!
Agh! Aghr! Heil Hitler! — zbudziła się Papuga.
— Zamknij dziób!!
Płakał niemal, bo pomyślał, że to bez sensu.
Położył się na łóżku. Na chwilę. Wstał i poszedł wstępnie zamalować. Żeby do jutra porządnie wyschło. I może da się jeszcze odratować.
Gdy na drugi dzień przyszła Laura, dziwiła się bardzo. Była zdumiona jego stanem. A przede wszystkim prezencją portretu.
— Co on ma takie na twarzy?
— Światłocień. — Rudolf wyglądał jak pobity i później oblany farbami.
— Światłocień? Źle to trochę wygląda. Nigdy tak nie robiłeś. Ale reszta jest bardzo ładna.
— Przepraszam. Spierdoliłem. Daj mi jeszcze jeden dzień.
— No… Teraz gadasz z sensem. Nic. Dotąd okłamywałam go, że spóźniasz się przez chorobę. Że męczą cię te nogi. Teraz mu powiem, że to mnie dzisiaj zmorzyło. Przeproszę i umówię się na jutro. Obiecam darmowe obciąganie. Ale ty, mój drogi Rudi, lepiej przygotuj ten pierdolony obraz jak należy, bo przysięgam, że zostawię cię samego. Potrzebujemy marek. Rozumiesz? Robi się coraz gorzej. Masz. Poczytaj sobie. Tak dla motywacji.
Zanim wyszła, rzuciła na łóżko gazetę. Wydanie wiernopoddańcze. Od nazistowskich redaktorów, drukarzy i zecerów. Ze swastykami po obu stronach nagłówka. Więc mógł zapoznać się z aktualnie panującą narracją. O zorganizowanym odwrocie na Wschodzie. Przygotowaniach do kontrofensywy. Hitler odwiedza operę. Na Zachodzie bez zmian. Dlaczego Amerykanie nie są zdolni wejść do wojny? Sposoby na majowe upały.
Odrzucił szmatławca. Wziął się za naprawianie portretu.

***
 
Marki za ukończony obraz szybko się wyczerpaly. Chwila oddechu i dały o sobie znać wszelkie niedobory.
Sytuacja diametralnie pogorszyła się w samych sklepach. Drożało. A wielka Rzesza Niemiecka zaczęła się kurczyć. Bo Amerykanie weszli do wojny i przedarli się na kontynent. Bo Sowieci już dawno przekroczyli Prypeć. Choć propagandowe mapy wcale tego nie odnotowały. Były tak samo imperialne, jak przed katastrofą.
Hitler kaput!
— Bardzo dobrze.
Aghr! Nie gadaj!
— Nie gadam. Mówię ci tylko, że niedługo Hitler kaput.
Nie gadaj!
— Jeżeli ty oduczyłaś się hejlowania, to i ludzie się w końcu oduczą. No chyba że są głupsi od ciebie.
Nie gadaj!
— Nie gadam! Tak jest. Ale już niedługo się skończy. Amerykanie zajmą Gdańsk i wszystko wróci do normy. Wiesz, że miałem szansę uciec jeszcze w trzydziestym dziewiątym? Tak. Miałem. Ale nie chciałem opuszczać miasta. I nie spodziewałem się, że ta wojna może trwać kilka lat. Ale wiesz co? Codziennie wspiera mnie ta jedna myśl, że przyjdzie w końcu słoneczny dzień, w którym wyjdę z płótnem na zewnątrz, rozsiądę się gdzieś na Długim Targu i zacznę malować ruch uliczny, z ludźmi, bryczkami i przejeżdżającym tramwajem, a w tle Ratuszem Miejskim, przyozdobionym pięknymi wieńcami. Nie mogę się doczekać odgłosów życia miasta. Niezliczonych kroków. Warkotu silników. Nawoływań chłopca z gazetami i ględzenia przekupek. A ja pośrodku tego wszystkiego z płótnem. Jakby zawieszony w czasie i przestrzeni…
Nie gadaj!
— Nie gadam. Nie mogę się doczekać, kiedy już stąd wyjdę i znowu będę mógł odetchnąć pełną piersią. Od razu pojadę nad morze! Wiesz co? Ciebie też tam zabiorę ze sobą.
Hitler kaput!
— Tak, tak. Jeśli tylko Hitler kaput. A wtedy sprzedamy moją bukolikę, to dzieło sztuki, które wreszcie rozsławi mnie jako wielkiego malarza. Sprawi, że moje imię będą powtarzały wszystkie salony świata! I zacznie się bal!
Aghr! Aghr! — buntowała się papuga. Bo uniósł jej klatkę w ramiona i zaczął się z nią obracać. — Heil Hitler! — zaskrzeczała, gdy odstawił z powrotem na miejsce.
— Myślałem, że mamy już to za sobą!
Odszedł, obrażony. Chciał jak najprędzej skończyć portret dwójki dzieci. Znów ze zdjęcia. Pozwolono mu kreatywnie podejść do barw. A dokładny wygląd dziewczynek znał z opisu. I spodobał mu się efekt końcowy. Mimo iż obraz namalował w pośpiechu. Bo na gwałt potrzebne były marki.
Żył już z zarobków Laury.
Ponadto chciał skończyć swoją bukolikę. A byli umówieni, że znów będzie mu pozowała. Tym razem do wykończenia. Słońce mieli dobre, wczesnojesienne. Więc należało się ze wszystkim śpieszyć.
Ona nie wytrzymała i wstała z łóżka, by zajrzeć mu w płótno. Jak zwykle pozowała nago.
— Piękne — zachwyciła się.
— Wracaj tam! — wściekł się on. — Mówiłem ci, żebyś się nie ruszała!
Hitler kaput!
— A ty zamknij dziób!
Vielen dank!
— A ty wracaj na łóżko!
Nie wróciła.
— Dlaczego nie ma twarzy? — Wskazała na nagą kobietę oglądaną przez wiejskie dzieciaki.
— Twarz domaluję później.
— Moja jest zbyt brzydka?
— Bzdury gadasz. Masz śliczną twarz. Po prostu ja nie mam jeszcze dla niej odpowiedniej inspiracji. Nie może przecież wyglądać jak…
— No, powiedz to. Jak kurwa.
— Nie to miałem na myśli. Po prostu chcę bardziej renesansowo. Widzisz przecież, że inne ma piersi niż ty. Bardziej dziewicze. I przesadnie zaokrąglone biodra. 
— To po co ja ci w ogóle jestem potrzebna?
— Jakbyś nie była potrzebna, to nie znosiłbym twoich głupich uwag! Prosiłem cię, żebyś przed skończeniem pracy nie zaglądała mi w płótno! Możesz wrócić, proszę, na to pierdolono łóżko?
— Dobrze. Przepraszam. Wracam na to pierdolone łóżko. Bo się zaraz posrasz ze złości.
— Dziękuję!
Malował dalej.
Ona opowiadała, co kupi w pierwszej kolejności. Bo za portret dziewczynek dostała już marki. Więc na zimę trzeba zrobić odpowiednie zapasy. Że wtedy ceny poszybują w niebo. A Sowieci, nie daj Boże, mogą być pod Gdańskiem wcześniej niż Amerykanie. Że złamała sobie paznokieć.
On kompletnie tego nie słuchał. Skupiony był na kobiecie z obrazu. Co prawda kończył teraz cieniowanie śnieżnobiałego ciała, ale nie mógł przestać myśleć o twarzy. Różne obrazy przesuwały mu się w pamięci. Taka mleczarka Vermeera. Czy Madonna nad Hostią Ingresa. Albo ta Rafaela, Sykstyńska. Młoda i piękna kobieta. Pełna cnoty, a jednocześnie uwięzionej pod nią namiętności.
Nie. To nie mogła być twarz kurwy. Choćby najpiękniejszej na świecie.
Z resztą kompozycji zostały mu już tylko detale. Drobne pociągnięcia pędzlem, aby nadać obiektom trochę głębi. Czasem plamkowanie. Uwyraźnienie twarzyczek chłopców. Poprawienie parki w perspektywie. Był zadowolony z tego obrazu. Jak z żadnego innego. A najbardziej kochał ten właśnie moment, kiedy pozostaje już tylko upiększanie.
W kolejnych tygodniach nie przyniosła mu żadnego zlecenia. Mógł się skupić na dziele własnego życia. Gadał przy tym z papugą. Szlifował bukolikę. Wciąż nie zdołał wybrać twarzy dla śpiącej w niej kobiety. A do okien zapukała zima.
Laura przyszła tym razem z podbitym okiem. Płakała. Nie dawała się dotknąć.
Dopiero później wyjaśniła. Paląc już czwartego papierosa. Że żołnierzom zaczyna odbijać. Że wszędzie widzą zdrajców. Zapędzają cywilów do fortyfikowania przedmieść. Boją się ruskich. Opowiadają, jak ci gwałcą kobiety. Zbiorowo i bez względu na wiek. A potem mordują. Choć ona nie wie, ile w tym jest prawdy.
Znowu się rozpłakała. Mówiła, że jej chłopcy wyjechali w większości na front. Że ci młodzi biorą sobie, jak chcą. Nie płacą. A potem jeszcze każą dziękować, że nie strzelili jej w łeb. Że dziś rano musiała pójść do tego dziada z parteru. A on się jeszcze targował.
Rudolf rozmieszał na palecie brąz, biel i trochę błękitu. W czterech różnych odcieniach.
— Co ty robisz? — zapytała, gdy zaczął zamalowywać jej siniec pod okiem.
— Nie mogę pozwolić, żeby cokolwiek cię szpeciło.
— Daj spokój.
Mimo wszystko pozwoliła mu na to. Spodobało się jej. Że maluję ją pędzlem. Z takim samym zaangażowaniem jak to swoje płótno. Nareszcie.
Został sam na sam z papugą. Zaczął pić. Tłumaczył się ptakowi, dlaczego nie jest mężczyzną. Dlaczego nie jest człowiekiem.
— Pierdoleni naziści! Powinienem pójść tam, znaleźć tego skurwiela, co jej tak zrobił i… Ale oto jestem! Takim mnie widzisz! — Papuga zobaczyła go z butelką w ręce. Stojącego w rozpiętej koszuli. Czarnych skarpetach. I w niczym więcej.
Nie gadaj! Aghr! Hitler kaput!
— Nie gadam! No i Hitler właśnie jeszcze nie kaput! Nie będzie kaput, zanim nie dopadnie wszystkich Żydów! Póki mnie nie dopadnie!! Bo oto jestem! Obrzezany! A że w Boga nie wierzę, to się nie liczy! Że nie pamiętam, jak synagoga wygląda, kogo to obchodzi! Bo mam żydowskie geny! Dobrze, że Polakiem i Cyganem przy okazji nie jestem, bo by sobie mnie wypchał i postawił jako pierdolone trofeum w alpejskim Berghof!
Nie gadaj!
— Nie gadam. Mówię, jak jest. Taki on rasa wyższa! Wysoki, wysportowany blondyn z błękitnymi oczami. On sam jak gówno wygląda! Gówno z chujowym wąsikiem! Jakbym takiego podludzia kiedyś niechcąco namalował, to bym pomyślał, że brak mi talentu! Cały obraz bym spalił! Mówię ci!
Nie gadaj! Aghr!
Laura nie przychodziła już drugi tydzień. Kończyły się konserwy. Na szczęście zostało jeszcze sporo wódki.
Niemal bez przerwy na nią czekał. Czasem chodząc nerwowo. Najczęściej pod samym oknem. Wreszcie usłyszał warkot trzech ciężarówek. Brzmiały jak wojskowe. Przejechały. Nie wiedział dlaczego, ale wzbudziło to w nim lęk.
Czekał na Laurę. Marzł. W mieszkaniach na dole chyba przestali grzać. Ciśnienie wody w kranie spadło.
Czekał na Laurę. Tyle że ona nie przychodziła. A skończyły się konserwy. Nawet karma dla ptaka. Na szczęście był jeszcze alkohol.
Bukoliki nie ruszał. Był zbyt przerażony. Wszystko niby skończone, ale jego Wenus nie miała jeszcze twarzy.
Laura nie wracała.
Papuga skrzeczała coraz głośniej. Była głodna. On był głodny jeszcze bardziej. Na szczęście miał alkohol.
Zastanawiał się nad rozwiązaniem. Leżącą przy umywalce brzytwą. Czy obraz namalowany jego własną krwią osiągnąłby jakąś wartość? Gdyby to była ostania krew jego życia? Sława pośmiertna lepsza niż żadna.
Laura nie przychodziła.
Więc może jednak ta brzytwa?
Obudził się w samo południe. Potworny kac. Obrzydliwy posmak w ustach. Nic nie pamięta. Ręce ma w czerwonej farbie albo we krwi. Papuga już nie skrzeczy.
Ujrzał najpierw jej powyrywane pióra. Później odżęty łebek. Kosteczki i kuper pod stołem.
Zwymiotował. Choć nadal był potwornie głodny. Później zapłakał. Zamiast wody napił się wódki.
A Laury wciąż nie było.
 
****
 
Marzył o tym dniami i nocami. Lecz nie w taki sposób.
Zdecydował się wyjść ze swojego poddasza. Z kryjówki długoletniej. Bo i za oknami zaczęło dziać się coś dziwnego.
Ulicą przejeżdżało sporo samochodów. Ciężarówek. Czasem konnych wozów. Słychać było przechodzące między budynkami grupy ludzi. Dodatkowy niepokój. Ale musiał wyjść i poszukać Laury. Przynajmniej dowiedzieć się… Niewiedza bolała najbardziej.
Poszedł do domu uciech, w którym pracowała. Spodziewał się dowiedzieć czegoś od dziewczyn. Ale żadnych dziewczyn tam nie zastał. Wszystko pozamykane.
Był zakryty ciepłym płaszczem. Czapką głęboko naciągniętą na brwi. Chudy. Głodny i kulejący. Kulał, ponieważ tak mu radziła Laura. Żeby udawał chromego. Bo inaczej wezmą go do obrony miasta. Więc kulał i się garbił pod swoim czarnym płaszczem. Był głodny. Przerażony. W ostateczności miał udawać wariata.
Zawiało mu zimnem pod kołnierz.
Sklepy i lokale w większości pozamykane. Na samych ulicach niewielu ludzi. Na placach koczujący uchodźcy. Dla których nie starczyło budynków pomocy.
Rozglądał się wkoło z płochością. Zauważył otwartą piekarnię. Przy zadeskowanym sklepie z pionowymi napisami: Tabako Und Cigarren.
Miał ostatnie dziesięć marek. Przed wyjściem wyciągnął je spod poluzowanej deski. Srebrny zegarek zostawił na później.
Piekarz rzucił na ladę bochen chleba.
— Piętnaście marek — zażądał.
— Ile? — jęknął on. Nadal udający chromego.
— Piętnaście.
— Ja mam tylko dziesięć…
Położył banknot. Piekarz chwycił za wielki nóż. Sprawnym ruchem nadgarstka przekroił bochen na pół. Zabrał papier dziesięciomarkowy.
Rudolf nie protestował. Chwycił swoje pół bochna. Jeszcze za drzwiami wepchnął sobie w usta garść miękiszu. Przeżuwał z błogością. Wrócił pod dom uciech.
Było zimno. Spod okien sterczały flagi ze swastyką. Bogacze uciekali z miasta z całym ruchomym dobytkiem. Obserwował wozy i ciężarówki z meblami. Obrazami. Belami dywanów oraz sukna. Trzymał się z daleka od grupek śpieszących się gdzieś żołnierzy. Nie podchodził. Z tęsknotą patrzył na pierzeje kamienic. Wąskie. Wysokie. Pastelowe. Ale nie takimi chciał je oglądać. Obiecał sobie, że namaluje właśnie to miejsce. Kiedy tylko wzejdzie słońce i znikną te wszystkie swastyki.
Pod domem uciech ujrzał staruszka w surducie i meloniku. Niziutkiego. Wyraźnie ociągającego się. Na mury spoglądał z sentymentem.
Czym prędzej dopadł dziadka. Zapytał:
— Wie pan może, co się stało z eee… z lokatorkami?
— Eh. Na front je zabrali.
— Na front?! To przecież jakiś żart!
— Nie do walki, rzecz jasna. Do podnoszenia morale.
— Wszystkie?
— Chyba wszystkie. Ja nie wiem.
— Ale dlaczego? I jakim prawem? Przecież front wiele kilometrów na wschód!
— To pan nie wiesz, że Sowieci już lada dzień? Kontrofensywa w Ardenach złamana. Rzesza Niemiecka płonie. Cóż pan jeszcze chciał? Żeby kurwom wolność osobistą szanować?
— Nie. Do widzenia. Dziękuję.
— Do widzenia.
Nie wiedział, co robić. Czy wracać do domu. Czy szukać dalej. Może jest jeszcze jakaś nadzieja. Że jej jednej nie wzięli. Bo jeśli to wszystko, co mówią o ruskich…
Usłyszał wycie syreny alarmowej. Zaraz potem gromki warkot na niebie. Potężniejący z każdą sekundą. Z przerażeniem nasłuchiwał pierwszych spadających bomb. Huki eksplozji gdzieś w okolicach portu.
Chciał uciekać na swoje poddasze. Spojrzał jeszcze płocho za staruszkiem w meloniku. Wyglądał spokojnie. Schodził w dół ulicy bez pośpiechu. Patrzył tylko w niebo. Jakby eksplozje nie robiły na nim wrażenia.
Rudolf był o wiele bliższy paniki. Wracał do siebie jak na zatracenie. Byleby nie biec. Nadal udawał kalekiego. Chleb już zdążył zjeść. Tylko kawałeczek schował sobie do kieszeni płaszcza. Na trudniejszą chwilę. Choć nadal był głodny.
Na Długim Targu ujrzał namioty uchodźców i obecnych tam żołnierzy. Było głośno. Ludzie wpadali w histerię. Wzmagały się odległe eksplozje. Syreny miejskie nie milkły. Nadciągał kolejny ryk samolotów. Z innej strony nieba.
Minął plac szerokim łukiem. Dopadł go zapach gotowanej tam w garze zupy. Zgłodniał podwójnie. Ale tempa nie zwolnił.
W wąskiej uliczce dostrzegł stłoczonych cywili. Pomyślał, że rozdają żywność. Pokuśtykał tam i przebił się przez dziwnie sparaliżowanych ludzi.
Mylił się. Nie rozdawali tam niczego.
Pierwsze, co ujrzał, to trójka młodych ludzi pod murem. Drugie: wycelowane w nich lufy MP40. Dzierżone przez patrol Wermachtu. Już padała pierwsza komenda. Dwóch chłopaków pod murem zamknęło oczy. Dziewczyna miała je otwarte.
Zawołała:
— Niech żyje Wolne Miasto Gdańsk!
Rudolfa niemal ścięło z nóg. Jej twarz. Jej młoda i delikatna twarz. Biała. Przepiękna. Oczy uniesione ku górze. Uśmiechnięte. Jakby kryło się za nimi wspaniałe marzenie…
Komenda.
Seria z pistoletów maszynowych ogłuszyła wszystkich. Skazańcy upadli na ziemię w nagłych rozpryskach tynku. Z muru za nimi jeszcze przez chwilę dymiło. Troszkę krwi na pociemniałym śniegu.
Komenda.
Niemcy zaczęli rozganiać tłum.
Wyłącznie Rudolf poszedł w stronę przeciwną. Drżał cały. Doznawał nieprzyjemnych skurczy żołądka. Bo ujrzał właśnie pierwsze w swym życiu morderstwo.
Wpatrywał się w wyprężoną na śniegu dziewczynę. W jej trupa. Na te splątane, czarne włosy. Białą twarz. Oczy nadal zamknięte. Ale już bez tego marzenia pod nimi. Usta lekko rozchylone. Ręce nienaturalnie wykręcone.
— Was ist das?! — rozległo się z pobliża. — Entferne dich von diesen Leichen!
Żołnierz. Z pistoletem maszynowym zawieszonym na ramieniu.
Rudolf niemal omdlał z przerażenia. Ale przytomnie zamachał rękami. Zaczął udawać wariata.
Podziałało.
— Geh nah Hause! — Niemiec odpędził go czarną lufą pistoletu.
Powrócił na poddasze. Choć nadal nie mógł się otrząsnąć. Twarz zastrzelonej dziewczyny nie schodziła mu sprzed oczu.
Zrzucił płaszcz wprost na podłogę. Byle jak. Zapomniał o głodzie. Trzęsącymi się rękami z rozpuszczalnika wyjmował pędzle. Zaczął intensywnie suszyć ich włosie. Przygotowywać paletę. Kiedy mógł, zaciskał przy tym oczy. Odtwarzał oblicze dziewczyny. To przed śmiercią. Z marzeniem pod powiekami. I to po rozstrzelaniu. Zimne. Stężałe niczym wosk.
Zaczął malować. Godzina za godziną. W swej obsesji nie odczuwał upływu czasu.
A nad miastem krążyły bombowce.
 
 
*****
 
Bukolika była skończona. Nie miał werniksu, żeby ją zaimpregnować. Zrobi to po wojnie. Na razie zakrył wszystko prześcieradłem. Kilku małych chłopców wpatrzonych w śpiącą Wenus. Chłopską chatę z wysoką strzechą. Drogę do lasku z dalszą perspektywą. I tłustą świnię w drewnianej zagródce.
Było już podpisane.
Nasłuchiwał bombardowania. Umierał z głodu i przerażenia. Zamartwiał się o Laurę.
W kranie nie było kropli wody. Prądu w przewodach już od trzech dni.
Znów nawiedziła go wiercąca myśl. Ta o brzytwie leżącej przy umywalce. Kusiła. Ale on jeszcze nie chciał. Myślał o Gdańsku z nowym, lepszym światłem. O jego kolorystyce. Wspaniałych bramach. Wieżach kościołów. Wąskich uliczkach. Zdobionych przedprożach. Musiał choć raz jeszcze w życiu przejść się brukami Gdańska. Koniecznie z płótnem pod ręką. Usłyszeć mewy śpiew.
Jak na razie słuchał bombardowania. I burzy samolotów na niebie.
Swoje gradobicie rozpoczęła również sowiecka artyleria. Katiusze i armaty morskie. Wszystko zdawało się trzęść. Okna nie miały już szyb. Za nimi czarna noc. Oraz krwiste łuny pożogi.
Wieje zimnem. Strasznym zapachem spalenizny.
Leżał w łóżku i nie wiedział, dokąd słać prośby. O to, żeby nie trafiło. W jego poddasze. W bukolikę. W niego samego. Bo przecież w Boga nie wierzył. Nie wierzył w duszę. Więc może ta brzytwa? Ale co to za różnica? Kolejny trup zakopany w hałdach gruzu. Kogo obchodzi, czy z podciętymi żyłami? Spalony czy przygnieciony?
Ale to jest loteria. Może przeżyć. Wraz ze swoją bukoliką dotrwać do końca. I osiągnąć wielki sukces.
Modliłby się. Gdyby tylko wierzył w Boga. Ale on wierzył jedynie w dumę. I duma nie pozwalała mu modlić się do Boga. Choć bardzo się bał. Był przerażony. I przyjąłby każdą pomoc.
Zerwało go w środku nocy. Dostał czymś w głowę. Od tego zamazało mu się spojrzenie.
W uszach boleśnie dzwoniło. Czuł ogromne buchnięcie zimna. Dziwaczne. Bo z jednoczesnym podmuchem niesłychanego żaru.
Jak przejrzał na oczy, upadł z powrotem na łóżko. Widział niebo przed sobą. Czarne niebo. Ale nie czarne swym naturalnym atramentem. Czarne od dymu. Jego gęstych pióropuszy nad miastem.
Kawał dachu rozpadł się w perzynę. W samym rogu. Na szczęście najdalszym od jego łóżka.
Płonął strop. Płonęły meble. Płonęła podłoga. Wiało. Raz mrozem. Raz żarem. Miastem nadal wstrząsały eksplozje.
Porwał się z łóżka z szaleńczą myślą. Bukolika! Płonęła. Płonęło na niej prześcieradło.
Wskoczył w ogień. Zerwał. Ale sielankę trawił już bezlitosny żywioł. Nie ma miodu i bursztynu. Chaty z zagródką. Dzieci błyskawicznie puchną od żaru. A tyle się przy nich napracował… Śpiąca Wenus czarnieje.
Zaczął się dusić od dymu. Wszędzie popiół i żar. Chwycił za ubrania. Wzuł buty. Porwał mały przybornik oraz czyste płótno. Spojrzał jeszcze raz na bukolikę. W piersi urosła mu otchłań. Bolesna. Krzycząca.
Jego życiowe dzieło.
Zbiegając po schodach, kaszlał od sadzy. Kierował się ku piwnicom. Drzwi były otwarte. Słychać jakichś ludzi. Poszedł jak najdalej od nich. Zwalił się pod zimną i zwilgotniałą ścianą.
Teraz wreszcie już tak nie słychać tych eksplozji. W zamian czuł nosem butwienie i stęchliznę. Ale miał płótno. Ułożył na nim głowę. Miał płaszcz. Przykrył się nim jak najszczelniej. Żałował, że nie ma wody. Jutro będzie pił z kałuży. Nie myślał o bukolice. Jeszcze nie teraz. Zasnął.
Śniła mu się Laura.
 
******
 
W końcu wygrzebał się z podziemnej jamy. Po gruzach. Brudny. Nieogolony. Głodny i spragniony. Nie miał ze sobą płaszcza. Miał natomiast płótno. Trzymał je pod pachą. Drugą ręką zasłaniał oczy. Bo mocno świeciło słońce.
Świeciło bardzo pięknie. Lecz on nie mógł przestać płakać.
Spodziewał się, że miasto będzie zniszczone. Że w ogniu i pod gruzami zginie wielu nieszczęśników. Ale nie miał pojęcia, że aż tak.
[align=justify]Wcześniej był przekonany, że sam nie ujdzie z życiem. Na rodzinę z drugiego końca piwnicy zawaliła się ziem

[size=medium]W końcu wygrzebał się z podziemnej jamy.
Cytat:Dasz jedną flaszkę temu dziadowi z parteru, to ci pomorze w dźwiganiu.

Powinno być "pomoże" zamiast "pomorze".
arigato gozaimasu / poprawione


******
 
W końcu wygrzebał się z podziemnej jamy. Po gruzach. Brudny. Nieogolony. Głodny i spragniony. Nie miał ze sobą płaszcza. Miał natomiast płótno. Trzymał je pod pachą. Drugą ręką zasłaniał oczy. Bo mocno świeciło słońce.
Świeciło bardzo pięknie. Lecz on nie mógł przestać płakać.
Spodziewał się, że miasto będzie zniszczone. Że w ogniu i pod gruzami zginie wielu nieszczęśników. Ale nie miał pojęcia, że aż tak.
Wcześniej był przekonany, że nie ujdzie z życiem. Na rodzinę z drugiego końca piwnicy zawaliła się ziemia oraz gruz. Nie słyszał żadnych krzyków. Natychmiastowa śmierć. A on przeżył. Ostatni Żyd. O ironio. I płakał.
Oglądał zdobyte przez Sowietów miasto. Jego rozprute bebechy. Zmasakrowane szczątki. Znana mu ulica w zaspach gruzu i zwęglonych belkach. Cała pierzeja kamienic naprzeciw jak wycięta z kartonu. Bez dachów. Bez podłóg. Bez ścian. Same stojące elewacje. Osmolone. Najczęściej zgruchotane. Resztki tynku. Gołe cegły. Kikuty i rumowiska. Po jego stronie również.
Myślał, że to tylko ta część śródmieścia tak wygląda. Że wyłącznie jej się tak oberwało. Mylił się.
Przedzierał się przez rumowisko. Z trudem. Z płótnem pod pachą. Brudny i chudy jak trup. W kieszeni miał węgielki. Chciał naszkicować miasto. Ale miasta nie było. Zniknęło. A wraz z nim zniknęły wszystkie swastyki.
Wszędzie to samo. Popiół unosi się jeszcze w powietrzu. Gdzieniegdzie czarny dym. Dawne, piękne ulice w kompletnej ruinie. Mało które budynki jeszcze w jednym ciągu. Wszystko bez okien. Czarne. Zdruzgotane. Nie przypominające niczego.
Spostrzegł jeden ostały w całości, rzeźbiony szczyt kamienicy. Zapłakał. Bo to był piękny szczyt. A teraz tworzył uderzający kontrast.
Pamiętał tę kamienicę z przeszłości. Błękitna. Z białymi gzymsami i pilastrami. Miała we wnękach posążki. Kiedyś podziwiał je z poziomu ulicy. Ten szczyt cywilizacji. Marzenie pokoleń. Tak wtedy myślał. Setki lat historii. Piękno i bogactwo zawarte w jednej tylko elewacji. A teraz leżał posążek biały. Rozłupany. W gruzach. Tuż na wyciągnięcie ręki. Setki lat historii. Obrócone w niwecz. W kilka chwil.
A to jedna tylko elewacja. Resztę zupełnie szlag trafił.
Przedzierał się przez hałdy gruzu. Płakał. Śmiał się. A potem znów płakał. Pod pachą ściskał płótno. W kieszeni miał węgielki.
Zmierzał w kierunku brodu. Tam, gdzie sobie wymarzył.
Spojrzał w górę. Na ogromne cielsko Bazyliki Mariackiej. Ceglaną nawę główną olbrzyma. Jego potężną dzwonnicę. Nienaruszoną. Jako jedyna przetrwała w całości. Kolos na twardych fundamentach. Choć podziurawiony. Bez dachu. Bez witraży.
Niżej już tylko ruiny. Bliżej nieokreślone kikuty. Sypiące się. Kopcące. Pozbawione tożsamości.
Nie było miasta.
Dotarł do Bramy Zielonej. Jej poszarpanego truchła. Z wystającymi cegłami. Kompletnie zmiecionym górnym piętrem. A była taka stara. Taka stara i piękna.
Z trudem przedarł się na drugą stronę. Przez gruz. Wbrew słabości ciała.
Udało się. Okropny wysiłek. Spojrzał na motławski bród. Historyczną przystań miasta. Oczami wielkimi. Oszalałymi. Iskrzącymi rozpaczą.
Rzucił płótno na ziemię. Wyjął z kieszeni węgielek. Zaczął szkicować. Niedbale. Nawet nie patrząc na ręce. Bo widział wyłącznie bród. I z oczu ciekły mu łzy.
Nie było miasta.
Jakimś cudem wysoka wieża Domu Przyrodników przetrwała. Żałował, że nie przerwał żuraw. Pięćset lat historii.
Skończył malować. Węgielek cisnął do wody.
Spojrzał na płótno. Uniósł przed siebie.
Nie to samo. Choć podobne. Jest rzeka. I po obu jej stronach czarne zygzaki. Niedbałe. Asymetryczne. Poszarpane. Coś, co nie miało prawa istnieć.
Zapłakał. Zamachnął się ze złością. Wyrzucił płótno precz.
Poszybowało. Kręcąc się energicznie w powietrzu. W końcu spadło z pluskiem w wodę. Płasko. Nie tonąc. Bielejąc nikle na czarnej tafli Motławy.
Wsadził ręce w kieszenie spodni i pociągnął nosem. Był załamany. Nie wyobrażał sobie, że tutaj coś jeszcze może powstać. Z takiego gruzowiska.
Nie było miasta.
Ciekawe, co z Laurą?
Gdzieś na odległym horyzoncie rozbrzmiewały jeszcze działa.
Zaczął wracać. Tylko nie wiedział, dokąd. Wszędzie ten sam obraz zniszczenia. Kompletnej ruiny. A w promieniu nikogo żywego.
On również wolałby nie istnieć. Nie w takiej karykaturze świata. Jego ukochanego świata. Zamiast mew słyszał kruki.
Lecz oto przy bramie leżał on. Trup niemieckiego oficera. Ale nie trup był w tym wszystkim istotny.
Istotne, co dzierżył w dłoni. Pistolet samopowtarzalny. Luger P08. Ośmiostrzałowy. Kaliber dziewięć milimetrów. Długolufowy.
Podniósł. Był odbezpieczony.
Przystawił sobie do skroni.
I w tym momencie, choć był ateistą, przeraził się Boga. Możliwości Jego istnienia. I tego, co chciał sobie uczynić.
A może po prostu bał się śmierci.
Spojrzał jeszcze raz na szczątki ukochanego miasta. Na jego smutne pozostałości. Rozrzucone cegły i walające się po ziemi detale. Pomyślał, że to już koniec. Że miasto jest stracone. Na zawsze i bezpowrotnie.