Via Appia - Forum

Pełna wersja: Wykluczeni
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Z przyjemnym spokojem ducha wpatrywał się w odległy horyzont morski i mrużył oczy, gdy go z siłą owiewało tchnienie morskiej aeryji o rześko-solnym zapachu. Jak zwykle w takich momentach stała za nim ukochana siostra, trzymając się jego solidnego krzesła na dwóch wielkich kołach. Jej jasne, ufryzowane w wysoką koafiurę włosy metodycznie rozszczepiał wzmagający się boreas, dmący gdzieś od szwedzkiej strony morza, który mógł zwiastować nadciągający sztorm. Toteż oznajmiła młodszemu bratu nad uchem:
— Janie, powinniśmy już wracać do miasta.
Przykuty do swego krzesła chłopak wykrzywił się na twarzy jeszcze bardziej, niż był powykrzywiany i z kompulsywnymi ruchami rachitycznych rąk zaczął protestować, co nawet Annie ciężko było zrozumieć:
— Dyuu… jja nnie… yje… yjeszczcze…
— Dobrze, już dobrze — z dobrotliwym uśmiechem przerwała mu siostra i nachyliła się do niego, aby otrzeć pociekłą z ust ślinę. — Za kilka dni tutaj wrócimy, masz moje przyrzeczenie. A teraz spojrzyj, co ten wiatr czyni z moimi włosami. Widzisz?
Delikatnym ruchem palców dotknęła swej misternie ułożonej koafiury, która domagała się już wprawnej ręki służki, bo włosy z niej wysterczały jak z najpośledniejszego wojłoku.
Tak więc Anna zignorowała dalsze protestacje brata i pchnęła jego krzesło przed siebie, ze zgrzytem zalegających na deptaku kamieni. Choć nawierzchnia była stosunkowo twarda, w sukurs musiał jej przyjść jeden z dwu obecnych pomagierów, a do krzesła dopadł ten prędszy.
Silne ręce popchnęły teraz siedzisko Jana, który, wciąż niezadowolony, kołysał głową i wydawał z siebie zezłoszczone gulganie. Chciał przecież obejrzeć, jak w pełne morze wypływa niderlandzka karawela eskortująca handlowe kogi, bo był to okręt wielki i dwumasztowy, jakim holenderscy szkutnicy chełpili się tego roku po wszystkich hanzeatyckich miastach, a który Jan oglądał jedynie z daleka, gdyż nikt go w tym czasie nie chciał zabrać do przystani. I dlatego właśnie wściekał się na siostrę. Bo choć wyłącznie ona była dla niego dobra niczym święta Dymfna, to tak samo jak inni przerywała mu niecierpliwie i nie pozwalała wyrazić swej myśli. Prawda, że kochała go całym swym złotym sercem, ale jak wszyscy wkoło uważała za idiotę.
A on wcale się takim nie czuł. Choć nogi jego były do niczego, ręce miał mało władne i powykręcane, szczękę od ciągłego jej wykrzywiania na stałe już przemieszczoną, mowę poplątaną i z trudem z ust wychodzącą, to umysł przecież myślał mu normalnie, oczy patrzyły jak u każdego innego młodzieńca, a dusza posiadała ludzką wrażliwość, nawet jeśli jeden zaprzyjaźniony z rodziną kanonik razu pewnego odmówił Janowi jej istnienia, a przynajmniej, jak to do ojca wtedy perorował, uznał za niepełną, podobnie jak ciało upośledzoną. A ojciec na taki despekt wobec najmłodszego syna wcale się nie zżymał, bo w końcu ten sakramencki kaleka, który przy gościach ważnych psuł mu konsyderację, w trakcie porodu zabił jego umiłowaną żonę, z którą obecna ani urodą, ani charakterem nie mogła się mierzyć.
Szczęście Jana, że w chrześcijańskim kraju się narodził, więc jak u dawnych pogan nie wrzucili go po prostu do morza, aby się w nim utopił i u ludzi dołężnych niepotrzebnej przykrości nie powodował. Szczęście Jana, że miał taką dobrą i kochającą siostrę, która jako jedyna widziała w nim coś więcej niż zabójcę własnej matki oraz wynaturzenie, a znała jego pragnienia i bez wstydu przed cudzymi spojrzeniami zabierała na ulice miasta, ażeby mógł się zachwycać wszystkimi jego nowoczesnymi cudami. Szczęście w końcu Jana, że przyszedł na świat w takiej majętnej kupieckiej familii, która od czasów jej antenata pomnażała swe bogactwo na handlu drewnem, zbożem czy bursztynem i otwieraniu własnych faktorii, a tym samym wśród gdańskiego patrycjatu zdobyła bardzo wpływową pozycję, bo inaczej musiałby się czołgać jak ta larwa po ziemi i z rynsztoka gówna wyjadać, co mu nieraz ojciec uświadamiał krzykiem, gdy trafił go gorszy humor.
Tak więc szczęście miał Jan, że nie wyskoczył z matczynego łona przykładowo w tej niewielkiej rybackiej osadzie, w której na niego oraz siostrę czekała teraz kryta kolebka.
Bywał w tej wsi dosyć często i znał dobrze jej rybi odór, od którego siostra musiała zakrywać nosek jedwabną chustą, gdyż jedynie tutaj droga do wybrzeża była wystarczająco twarda, by koła jego krzesła nie ugrzęzły w błocie, a przede wszystkim dało się stąd zaobserwować wypływające z Gdańska statki. Znał więc z widzenia tych rybaków, ich dziatwę oraz żony, a oni kłaniali się mu z rewerencją, jak w samym mieście nikt tego nie czynił mimo jego wysokiego statusu.
Tutaj też zrozumiał prawdę kryjącą się za przykrymi słowami ojca. Bo oto w jednej z tych drewnianych chałup mieszkał mały chłopiec nie w pełni sprawny, choć nie taki jak on, bo pozbawiony tylko jednej nogi, którą mu za niemowlęctwa nadgryzła świnia, osądzona później za to po Bożemu i z wyrokiem powieszona, więc pełzał on po ziemi brudny, samotny i poza ogólnym życiem wspólnoty, zaś na takie krzesło na kółkach, na którym Jan przemierzał dystanse, mógł sobie tylko popatrzeć, a i to rzadko kiedy.
I teraz, słysząc, że przed chatami roznoszą się głosy żegnające dobrych państwa, wyczołgał się ze świronka, gdzie miał za zadanie zapasów pilnować, a za zjedzenie czegokolwiek srogie otrzymywał baty, i z nogawką portek na kikucie podwiniętą ułożył się wygodnie na przyzbie lichego domostwa, skąd zaczął obserwować powykręcanego w swym krześle Jana, gdyż ten i dla niego był dziwolągiem. Tak też patrzyli sobie w oczy przez długi czas bez żadnej krępacji – zamożny mieszczanin z głową mocno odchyloną i twarzą wykrzywioną grymasem, chłopskie dziecko łuskające coś tam w palcach i wkładające sobie do ust. Na brudnej jak u kocmołucha twarzy malec był kompletnie obojętny, choć Jan wyobrażał sobie, że łączy ich jakieś szczególne porozumienie. Zaczął też sprawniejszą ręką gmerać pod zakrywającym jego nogi, ciepłym pledem i zaraz po tym na ubitą ziemię spadła tacka szczerozłota, którą wykradł uprzednio z domowej zastawy.
— Panienko Anno! — rozległ się natychmiast baryton stojącego nieopodal famulusa. — Panienki brat znów to uczynił! Zabrał z domostwa jakieś precozjum — dookreślił, zaś niewiasta, unosząc kraj oliwkowej sukni, aby jej nie ubrudzić w mokrej ziemi, bo jakaś baba przed chwilą wodę z cebra w tym miejscu wylała, pośpieszyła ku nim, w dezaprobacie ściągając brwi.
— Co to ma znaczyć, Janie? Przecież mówiłam ci już tylekroć, żebyś tego nie robił! Czy wiesz, jak nasz ojciec zareaguje, jeśli się o tym dowie? Nigdzie już nie będę mogła cię zabrać! — sforowała go w ten sposób, a później ściszonym głosem nakazała usługującemu im człowiekowi: — Chowaj to szybko, zanim chłopstwo spostrzeże. Gotowe się jeszcze na nas rzucić, jak im złoto w oczy zaświeci. I oby nikt w domu o tym nie usłyszał!
— Jak sobie panienka życzy — z ukłonem i skwapliwe zgodził się famulus, bo raz, że żył na zapłacie jej domu, a dwa, jak dla wielu młodzieńców Anna była obiektem jego najgłębszych westchnień.
Siostra znów poczęła łajać Jana niczym małe dziecko, choć on dzieckiem wcale nie był. Nie dalej jak przed tygodniem wybił mu szesnasty rok, mimo iż wielu rzekomych znawców tematu zapowiadało, że nie wyżyje nawet dziesiątego.
Czasami jednak, w istocie, trzeba było zajmować się nim jak nieporadnym dzieckiem – tak i teraz drugi obecny pomocnik z siłą poderwał go z krzesła i przeniósł do przygotowanej na odjazd kolebki.
Jan z siostrą zasiedli wewnątrz zaprzężonego w dwa wałachy powozu plecami do kierunku jazdy i tutaj Anna znów nie dawała mu spokoju, prawiąc swoje morały, gdy on przez lufcik w drzwiczkach oglądał mijane niwa oraz sunące ponad nimi, mlecznobiałe obłoki chmur.
— Spojrzysz ty na mnie? — Jan, chybocząc na boki głową, wreszcie obrócił się w kierunku siostry; oczy jego były wytrzeszczone, usta na wysuwanej ciągle szczęce mocno zaciśnięte, co zdradzało głęboką u niego urazę. — I co, będziesz się teraz na mnie dąsał? Bo nie pozwoliłam ci zrobić głupstwa?
— Jja… chcyja... chycałył… — starał się wyrazić Jan, przy czym wykonywał gwałtowne ruchy tułowiem.
— Wiem, że chciałeś pomóc — jak zwykle przerwała mu Anna. — Ale musisz pojąć, że świat tak nie działa. Nie można wynosić z domu kosztowności i ot tak rozdawać byle komu. Myślisz, że naszej rodzinie z nieba wszystko to spadło? Wiesz przecież, że daleki nasz przodek nie miał nic. Czy ktoś mu wtedy dał złotą tackę? Nie. On sam musiał zapracować na to, żeby dojść do majątku, najpierw służąc u komtura, a później prowadząc wielki handel. Tak jak i jego syn, a później jego syn i tak dalej, aż do naszych narodzin. Ci rybacy mają życie, na jakie sobie zasłużyli, a jeśli zaczniesz im rozdawać złoto, to zamiast ryby nam łowić, usiądą i będą czekali na następną szczodrą jałmużnę. Tak się nie godzi, Janie. I musisz to w końcu pojąć, jeśli mam cię dalej zabierać poza miejskie bramy. Możesz mi to obiecać?
Jan nie odpowiedział żadnym wyraźniejszym skinieniem kołyszącej się na boki głowy, tylko odwrócił od siostry twarz, rezygnując z prób wyrażenia czegokolwiek. Nie potrafił wytłumaczyć z taką płynnością i erudycją jak ona, że doskonale wie, o co jej chodzi, ale kompletnie się z tym nie zgadza. Bo przecież zniknięcia jednej małej tacki w domu nikt nawet nie spostrzeże, zaś tutaj zdolna była pomóc nie tylko temu jednemu pozbawionemu nogi chłopcu, który mógłby za to dostać podobne jak u niego ruchome krzesło, ale i całej jego rodzinie.
I może myślenie to było przesiąknięte najszczerszą dobrocią, lecz przyłapanie na tym uczynku przez siostrę uratowało byt przynajmniej jednej izdebnej, która zajmowała się zamykaną na klucz izbą stołową, czyli tacki macierzystym miejscem spoczynku. Inaczej, gdyby pan domu dowiedział się o zniknięciu złota, wyciągnąłby wobec służby najsurowsze konsekwencje, a nie mogąc wyrzucić wszystkich, wybrałby choć jedną przykładową ofiarę, fundując jej nie tylko baty na gołą skórę aż do krwawego zemdlenia, ale również ławę oraz wyrok długoletniej ciemnicy. A tego w swym szlachetnym odruchu serca Jan kompletnie nie przewidywał.
I teraz z urazą do siostry wpatrywał się w mijane plenery wczesnej jesieni, choć tak naprawdę ich nie widział, bo w myślach wciąż intensywnie się z nią spierał.
Anna również zwróciła wzrok poza lufcik po własnej stronie kolebki i wkrótce tak samo jak brat niczego tam nie dostrzegała, ponieważ z żywszym biciem serca naszły ją myśli, jak może wyglądać ów mieszczański syn z Krakowa, z którym ojciec aranżuje jej zrękowiny, bo miał przybyć do Gdańska lada miesiąc, a z tego, co już o nim słyszała, młody był i elegancki, gładysz jak się patrzy, więc niejedną noc grzeszne myśli i samoigraszki ją nawiedzały, gdy wyobrażała sobie jego tors niczym u Eryka z wielkiego młyna, oblicze coś jak u Augusta Geissa, znanego bawidamka, ciepłe a napierające pod suknią dłonie i oczywiście końskie przyrodzenie, jakie widywała u jednego dzianeta w stajni, którego ze względu na jego gorącą, andaluzyjską krew ojciec nie pozwolił wykastrować…
Koła kolebki trafiły na większy wybój, za czym szarpnęło gwałtownie jej pudłem uwieszonym na grubych rzemieniach. I wszelkie przyjemne fantazje wyfrunęły Annie z głowy niczym wróble z gęstych zarośli. Blisko już byli murów Głównego Miasta.
Wjechali Bramą Długouliczną, świeżo ufortyfikowaną, której umocnienia imponowały swą masywnością oraz rozmachem. W szczególności potężne przedbramie oraz ceglany most pociągnięty przez podwójną fosę, flankowany obronnymi wieżami, bo już dalej był tylko gruby i wysoki mur, którego zdobyć, to jak Pana Boga za pięty schwycić i nimi potrząsnąć.
Kamienica familii mieściła się na platea sancti spirytus, blisko samej Motławy oraz górującej nad nią bramy wodnej z miejskim żurawiem, którego kilkuletnią budowę Jan podziwiał będąc jeszcze małym chłopcem. Mimo to jego ojciec już wykorzystywał całą swą influencję, aby zgromadzić fundusze na  konstrukcję nowej bramy z pomostami dla żaglowców, tym razem wprost u końca szerokiej ulicy handlowej, przy której wznosił się jego własny dobytek. A był w końcu jednym z czterech rajców w miejskim kwartale, aspirującym do godności burmistrza, co rosnąca pozycja oraz majętność mu przybliżały. Zresztą nie tylko przy sancti spirytus posiadał kamienicę, bo druga, nowsza i paradniejsza, stała w newe garten, dzielnicy ogrodów, ale w niej mieszkało potomstwo z jego drugiego małżeństwa.
W tej starej, spichrzowej, interesami zarządzał najstarszy syn, Albrecht, już samodzielnie prowadzący kantor kupiecki w jej przednim trakcie, do którego prowadziła oddzielna, boczna sionka z gankiem, w czym aktywnie dopomagał mu średni brat, Johann, administrujący oficynami tylnego traktu, wychodzącymi na obszerny podwórzec. Kwatery wciąż edukującej się Anny oraz jej izdebnych służek mieściły się na wyższym piętrze, natomiast ta należąca do Jana z przodu i na parterze.
Dlatego też prócz świąt oraz niedzieli nieprzerwanie huczało mu nad głową odgłosami krzątaniny służby i parobków, nawoływań interesantów, a także głośnych kroków tragarzy, bowiem w najwyższych kondygnacjach kamienicy mieściły się magazyny droższego towaru, jak falendyszu niderlandzkiego, z tkanin również adamaszku i jedwabnicy, a poza tym bursztynu, kamiennej soli czy niewielkiej ilości kości słoniowej – to z winy niedoszłej do skutku transakcji wskutek śmierci pewnego pruskiego szlachcica.
Ponadto w piwnicy na dębowych kętnarach stały rzędami beczki z prywatnym i tylko okazyjnie sprzedażnym piwem chmielowym oraz winem z rożnych stron świata.
Sama elewacja budynku była z ciemnoczerwonej cegły, zwieńczona schodkowym zdobieniem szczytu, z wysokimi oknami o ostrych łukach, jednak kolebka wjechała nie od ulicy handlowej, ale od podwórza, gdzie znajdowały się stajnie, komory służby, kolejne magazyny, a także pięknie zdobiona, szwedzkim kamieniem obłożona studnia.
Końmi i powozem zajął się masztalerz z podlegającymi mu chłopcami, natomiast Anna, nim weszła do kamienicy przez tylną oficynę, poczekała, aż famulus wniesie przedprożem Jana i usadzi z powrotem na ruchomym krześle. Po długiej sieni popchnęła brata samotnie.
W końcu wjechali do wielkiej sieni przedniego traktu, której sklepienie sięgało wysokości dwóch i pół kondygnacji budynku. Tam, pod głównymi schodami znajdowały się drzwi do Janowych kwater: jego dziennej izby-świetlicy i sporo mniejszej, zupełnie już zaślepionej murem komory z łóżkiem.
Zanim jednak przeszli do izdebki Jana, ze schodów dobiegł ich męski głos:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków! — wesoło odparła Anna, widząc schodzących do sieni braci.
Johann wystrojony był w zielono-czerwone sukna, na głowie miał kosztowną czapkę z piórkiem, zaś na twarzy wyraz głębokiej pogardy. Przykutego do krzesła Jana szczerze nienawidził, a to za śmierć matki, którą w przeciwieństwie do Anny dobrze pamiętał, więc i tym razem nie oszczędził bratu jadu. Albrecht inaczej: na kalekiego brata wcale nie spoglądał, zaś z natury swej z emocjami nigdy się nie zdradzał. Zdawał się też od Johanna sporo skromniejszy, cały odziany na czarno, gdzie jedynie aksamitny, zawinięty na głowie chaperon przyjmował jaśniejszą barwę morskiej zieleni. Z ozdób miał wyłącznie sygnet na palcu serdecznym ze służącym za pieczęć gmerkiem rodowym, nadto u piersi szkaplerz na długim rzemyku, w jednym obrazku z podobizną Najświętszej Marii Dziewicy, w drugim z Jezusem Triumfującym na krzyżu, który to na szyi zawiesił mu i poświęcił sam przeor karmelitów w Awinionie.
— Prędko wróciłaś z nadbrzeża — zauważył z uśmiechem na swym urodziwym nawet, choć beznamiętnym obliczu.
— Pogoda się psuje, więc zdecydowaliśmy się wrócić wcześniej — odparła Anna, kładąc dłoń na szczupłym barku siedzącego przy niej Jana; on zaczął kręcić na to głową i mamłać coś ze złością, bo wcale o tym nie zdecydowali, tylko ona o tym zdecydowała, natomiast on chciał obejrzeć dwumasztową karawelę wypływającą w morze, ku czemu najpewniej już nigdy nie będzie miał okazji. — Idzie chyba silny sztorm, coś tak czuję — dodała, uspokajając brata czulszym muśnięciem dłoni.
— Sztorm, powiadasz? — zatroskał się Albrecht. — To niedobrze. Dzisiaj miałem odprawić dwa żaglowce do Lubeki…
Ze śmiechem przerwał mu Johann:
— Ty jej lepiej powiedz, czego się dowiedziałeś od tego perfumiarza z Torunia…
— Mówiłeś już z nim? — żywo zainteresowała się Anna, zapominając nagle o Janie i o całym Bożym świecie.
— A mówiłem, mówiłem. Sama zresztą możesz z nim pomówić, bo w Gdańsku zatrzymał się na parę dni.
— No! Nie każ mi dłużej czekać! Co ci powiedział?
— Twojego przyszłego widział zaledwie dwa razy, z czego raz dawno temu. Więc… Podobno, powtarzam dokładnie: czarnooki jest i kędzierzawy, dla niewiast raczej gładki, o słusznym wzroście i wysokich manierach.
— To wszystko? — z zawodem jęknęła Anna, a uniesione wcześniej do piersi dłonie opadły wzdłuż oliwkowej sukni. — Żadnych szczegółów?
— Mówię ci, że sama go możesz o wszystko wypytać — bronił się Albrecht. — Ja się do takich rzecz nie nadaję. Jedź dzisiaj z nami, to wprowadzimy cię do towarzystwa.
Odezwał się na to Johann:
— Ale jestem przekonany, najdroższa siostrzyczko, że ojciec nasz, jak już zdecydował się puścić cię z domostwa, swoją perełkę, szafirek i każdy inny klejnocik, to ten cały Mikołaj z Wierzynków musi być złotolitym mężem. Szkoda tylko, że z Krakowa. Wolałbym, żebyś w Gdańsku przy nas ostała. A jak nie, to choćby w Lubece albo Elblągu. Tęskno będzie za tobą… — Jan nadstawił ucha. — Co ty o tym myślisz, bracie? — Johann zwrócił się do Albrechta, jakby faktycznie  z nadzieją odroczenia.
— Ojciec rozumie, że nadchodzą nowe czasy i że dobre układy z Krakowem będą dla nas intratne — z właściwą sobie powagą wyjaśnił pierworodny. — Większość patrycjatu miasta, a także nasza szlachta, zdecydowana jest utrzymać się przy Koronie Polskiej. Rozmawialiśmy już o tym, bracie.
Johann miał jednak inne zdanie.
— Hazardy są dobre dla handlu, bo im większe, tym wyższe przynoszą zyski — rzekł z irytacją. — Ale jeśli dotyczą spraw familii, to powinny być zakazane. A to, o czym mówisz, nie ma dla mnie znaczenia. Niech jeszcze parę razy powtórzy się Łasin albo, co gorsza, Chojnice, a wszystko wróci do starego. Bo jak dotąd twoja Korona z Krzyżakami tylko przegrywa…
— Nie waż się tak mówić przy ojcu — skarcił go natychmiast Albrecht. — Uzna to za zdradę.
— Ja tylko stwierdzam, bracie, że wszelkie układy z Jagiellończykiem spoczywają na ostrzu wojny, więc wysyłanie tam Anny w oparciu o taką polityczną niewiadomą…
Sama Anna w końcu z irytacją zabrała głos:
— Moglibyście już przestać o tym rozmawiać? Wasz brat słucha. Zresztą ja wcale nie jestem jakimś przedmiotem politycznego zatargu, tylko chodzi tutaj o moje szczęście! Chcę wyjść za mąż. A ojciec, dzięki Bogu, w końcu zdecydował się mnie wydać.
— Ale równie dobrze mógł cię wydać za kogoś z naszych — upierał się Johann. — Kolejka chętnych jest długa jak stąd do Królewca. A ja, choć na siostrę patrzę, to coś o niewieściej urodzie wiem. I Gdańsk miałby raz na zawsze stracić taki diamencik ze swej korony?
— Powiedziałam ci, żebyś uważał, co mówisz przy Janie! — wściekła się Anna.
— To odstaw pokrakę do jego izby — stwierdził szorstko Johann, zaś ona nie zareagowała na tę inwektywę, bo już zbyt wiele stoczyła o to bezskutecznych batalii.  — Więc jedziesz z nami do Beckerów, czy nie? — zapytał, opamiętując się w tonie.
Anna nawet nie musiała się zastanawiać. Szansa przepytania naocznego wyglądu i charakteru jej Mikołaja była zbyt kusząca, aby ot tak ją zignorować. Poprosiła tylko o trzy kwadranse na ugotowanie się do ponownego wyjścia, po czym popchnęła krzesło Jana do jego parterowej izby.
—  Oyy… oyczdżymwy… wwy… — próbował zapytać brat, bo słowa Johanna nie dawały mu spokoju.
— Nie teraz, kochany, nie teraz — nie chciała go słuchać Anna; zamiast tego ściągnęła z niego podróżny płaszcz oraz skórzane ciżmy. — Porozmawiamy kiedy indziej. Teraz siądź sobie przy oknie, jak lubisz, i popatrz na ulicę. Powiem Filonie, żeby się tobą zajęła. Ja muszę szykować się do wizyty. — To wyjaśniwszy, zostawiła Jana samego.
Siedział więc w dobrze naświetlonej izbie z okratowanymi oknami, bo takie były na parterze, i zanim przyszła do niego izbowa siostry, długo głowił się nad treściami wypowiedzianymi przez Johanna. Wiedział już, że Anna ma się zaręczyć, co wzbudzało w nim ogromną o nią zazdrość, ale o żadnym wyjeździe do Krakowa nie było dotąd mowy; przecież ojciec nigdy by na to nie pozwolił. Johann musiał więc albo głupio sobie z niego żartować, albo po prostu się mylić.
Anna zaś, skoro tylko opuściła jego kwaterkę, znów zatroskała się o przyszłą nad nim opiekę, ponieważ dotąd niemal wszystko robiła przy nim sama, znała go jak nikt inny i dzięki temu rozumiała jego najgłębsze potrzeby. Wiedziała więc, że przejęcie jej obowiązków przez kogoś obcego będzie dla niego traumą, jakiej nigdy jeszcze nie doznał, szczególnie podczas rozbierania i mycia. Ponadto obawiała się, że nikt już nie zadba o jego rozrywkę, choć ojciec zaklinał się na wszystkie święte relikwie, że dla słoneczka swojego aksamitnego na pewno mu to zapewni. Dlatego też od jakiegoś czasu coraz częściej dopuszczała do niego jedną ze swych izdebnych, Filonę, aby ta mogła powoli się wszystkiego uczyć.
Jan natomiast siedział przy swoim wychodzącym na ruchliwą ulicę oknie i rozmyślał nad rozmową rodzeństwa. W pewnej chwili zaśmiał się sam z siebie, uznając to wszystko za absurd. Bo jak? On miałby wyjechać z Anną gdzieś do Krakowa, o którym słyszał jedynie tyle, że jest stolicą polskiego królestwa, leży na południu i z daleka od morza?
 
*
 
Nadszedł w końcu dzień hucznego przyjęcia gości z Krakowa, czyli samego oblubieńca Anny, Mikołaja z Wierzynków, a także jego wuja, sióstr oraz kilku ważniejszych klientów familii, ponieważ głowa rodziny zapowiedział się dopiero na sam ślub, gdy będzie najlepszy po temu moment, by sfinalizować kilka ważniejszych kontraktów. Teraz zaś Konrad, czyli ojciec Janowy, miał w swojej trosce jak najlepsze przyjęcie gości z Korony w Gdańsku, oprowadzenie po porcie i pochwalenie się własną flotą handlową, a przede wszystkim nowym spichrzem na wyspie i oczywiście ogrodową kamienicą, gdzie wszyscy goście otrzymali swoje wytworne kwatery. W kamienicy spichrzowej miała się natomiast odbyć uczta zrękowinowa, do której dnia przyszłym małżonkom nie pozwolono się spotkać, choć Anna wypuściła już odpowiednie zwiady i o swoim przyszłym małżonku zebrała wystarczająco wiele zachwyt budzących informacji, aby z radością dziękować ojcu za ten wybór i popadać w coraz większe zniecierpliwienie.
Intensywne przygotowania do uczty, a także fakt, iż w kamienicy spichrzowej zamieszkała większość służby krakowian, spowodowały niesamowity harmider i bieganinę, jakie się wokół Jana teraz czyniły. Nawet jego ojciec pojawił się w budynku, co po przejęciu większości interesów przez Albrechta rzadko się zdarzało; zaczął osobiście dowodzić pracami służby oraz parobków, nawet zaprawę między cegłami każąc im czyścić, a także przygotowaniami w kuchni, do której specjalnie na ten wieczór najął mistrza kucharskiego, co jeszcze przed wypędzeniem Krzyżaków służył u komtura gdańskiego za prywatnego i z ryb morskich potrafił przyrządzić rajskie dla podniebienie specjały.
Konrad kręcił się więc po kamienicy w ubiorze niedbałym, bez nakrycia głowy, za to z ciemnymi włosami sklejonymi przy czaszce od potu, bo mimo iż zawsze zaprzątał go multum spraw handlowych, administracyjnych, politycznych i koniecznych dla nich spotkań towarzyskich, to teraz stres opanował go nadzwyczajny, ponieważ wszystko to dotyczyło jego jedynej i umiłowanej córuchny, najjaśniejszego promyczka światła, który tak bardzo przypominał pierwszą żonę zbyt wcześniej przez aniołów do nieba poniesioną. Tak więc nie szczędził gardła ni własnego zdrowia, aby swym autorytetem zmobilizować domowych leni do pracy żywszej a skrzętniejszej, ponieważ ta uczta miała być doskonałości wyrazem, bogata i głośna jak jej odpowiedniczki w wielkoszlacheckich dworach.
W tym czasie Janem zajmowała się Filona, już z tego powodu wściekła, że nie może w takich chwilach bywać z całym fraucymerem Anny, na którego utrzymanie bez zająknięcia łożył zakochany w niej ojciec, bo w tym momencie działy się tam sceny każdą niewiastę najbardziej nurtujące, czyli obgadywanie doniesień na temat Wierzynkowego Mikołaja i dyskutowanie z wianuszkiem mieszczańskich panien, a również ich najbliższych służek, wszelkich kawalera atrybucji, nawet takich, o których tak naprawdę wiedzieć można dopiero po nocy poślubnej. Dlatego Filona niedbale przy Janie robiła i jak za karę, przy czym on również nie pałał do niej sympatią i teraz nie pozwalał się dotykać. Z gotowymi wyrzutami czekał na siostrę, która nagle o jakiegoś fircyka z Krakowa zaczęła dbać więcej niż o niego samego.
Anny jednak nie ujrzał aż do momentu uczty, na którą wystrojono go w najlepsze sukna i wniesiono takim do izby stołowej.
Po drodze, w połowie głównych schodów wielkiej sieni, spojrzał w oczy własnej matce, ponieważ we wnęce na centralnej ścianie znajdował się jej naturalnej wielkości konterfekt namalowany jeszcze za życia, gdy była młoda i do Anny uderzająco podobna. A  stała tam, wsparta o stolik, dumna i śliczna kobieta, którą, jak mu to wielu powtarzało, Jan zamordował w trakcie swych niepotrzebnych narodzin. Dlatego też na podobiznę matki o niedawno odświeżonych barwach nie potrafił patrzeć dłużej niż parę sekund, ponieważ zawsze dostrzegał w niej spojrzenie obwiniające, pełne żalu i tęsknoty za własnym, nieistniejącym już życiem, które we krwi, krzyku oraz bólu porodu odebrało jej własne dziecko.
Te myśli zawsze sprawiały mu ból oraz wielką przykrość.
Tym razem jednak w całej kamienicy panował stan ogólnego wesela, które i Janowi się prędko udzieliło, choć wszystko obserwował jakby z oddalenia. A nigdy jeszcze nie widział tak ustrojonej izby stołowej, z buchającym w palenisku ogniem, oświetlonej wysokimi, troistymi lichtarzami, z najdroższą na stole zastawą, ścianami przyozdobionymi w hafty i obrazy świętych, ławami we wzorzyste kobierce, zaś stropem podbitym czerwonym płótnem, u okien przedłużonym falującymi kotarami. Sama wieczerza również okazała się wyjątkowa i wcześniej w tym domu niewidziana, z tymi grajkami ustawionymi w kącie, górami pięknie skomponowanych i jeszcze lepiej smakujących potraw, licznymi rozmowami w dwóch różnych językach niosącymi się ponad długim stołem, a także przebijającymi się przez nie chichotami młodych panien, czyli sióstr Mikołajowych, przyszłych zełwic Anny, które teraz w familiarnym tonie poznawały bratową i opowiadały jej o pacholęcych latach narzeczonego.
W tym czasie Janowi przy stole usługiwała Filona, on jednak nie zwracał na nią uwagi, ponieważ absorbował go wyłącznie spektakularny wygląd własnej siostry, a także osoba nieustannie zerkającego na nią Mikołaja z Wierzynków, któremu oczy błyskały przy tym jak dwa niecierpliwe pioruny.
Anna tak pięknie nie wyglądała jeszcze nigdy – zupełnie jakby promieniała wszystkim, co jej niewieścia natura miała w sobie najlepszego, a ponadto przystrojona była jak wielkoszlachecka, a nie mieszczańska córka, w najmodniejszą suknię z ciasnym gorsetem, brokatową, srebrnymi nićmi przetykaną, z rozszerzanymi od łokci rękawami, a ozdobioną dodatkowo w forboty i szamerunek ze złotymi guzikami. Włosy jej przysłaniała migocąca w świetle świec złotnica, pod którą rysowało się już białe czółko oraz cała jej anielska buzia, dodatkowo okraszona równie migotliwymi jak czepiec, majątek wartymi kolczykami, zaś na szyi kanakiem wysadzanym kawałkami bursztynu. Z tego też względu Mikołaj nie mógł przestać rzucać na nią roziskrzonych spojrzeń, był oczarowany i jakby skamieniały widokiem, gdy dziewczyna śmiała się z uroczymi w licach dołeczkami, pośród wszystkich jego sióstr błyszcząca i wyróżniająca się jak diament między szmaragdami. I choć on sam wyglądał dla niej jak ten bogini godny heros – bo wysoki był, czarnooki i dobrze zbudowany, z włosami kędzierzawymi pod wleczonym perłami pątlikiem, w tej z pozoru surowej, ale jakże męsko prezentującej się polskiej szubie z adamaszku i z futrzanym podbiciem – mimo tego przepychu uznał ją za zbyt sobie odległą, pasującą bardziej na ołtarz czci i uwielbienia niż na ślubny kobierzec.
Dostrzegając to wszystko, Jan z trudem przełykał rosnące mu w gardle grudy rozpaczy oraz zazdrości. Kiedy patrzył na Mikołaja, wiedział, że nie ma z nim najmniejszych szans, że siostra, czerwieniąca się teraz pod intensywnością jego płomiennych spojrzeń, nie da się przekonać do rezygnacji ze ślubu. Wcześniej Jan łudził się nadzieją, że narzeczony nie spodoba się Annie i zrękowiny nie dojdą do skutku, teraz natomiast sprawdziła się odbierająca spokój wizja, że będzie zmuszony opuścić ukochany Gdańsk i już do końca życia znosić Mikołaja z Wierzynków, który tak nagle skradł mu całą atencję siostry.
Po pierwszej wieczerzy i przed podaniem najlepszych w piwnicach trunków towarzystwo przeszło do izb bawialnych, gdzie zabrano również ignorowanego dotąd Jana. Teraz, gdy ojciec, bracia oraz najważniejsi z delegacji krakowskiej mężowie dyskutowali o handlowych widokach na przyszłość, natomiast narzeczeni otrzymali dla siebie chwilkę w samotności, w której to trakcie Mikołaj popisywał się wszelkimi pokładami swego obycia oraz galanterii, natomiast Annie serce od tego zagorzało żarem już nie do ugaszenia, Jan stał się obiektem powszechnej czułości przybyłych z Krakowa panien, bo otoczyły go kółeczkiem i początkowo wychwalały chrześcijańską nad nim opiekę, a później zaczęły prześcigać się między sobą, która dla kaleki okaże się czulsza i bardziej życzliwa. Wobec tego Jan tej nocy również miał swoje momenty błogości, jak policzki i włosy pieściły mu rączki przemiłych dla niego niewiast, kiedy doświadczył kilku niewinnych pocałunków z ich strony bądź nasłuchał się samych o sobie komplementów, wreszcie, gdy padło, że jemu również należy urządzić odpowiednie zrękowiny, o co one już się w swoim Krakowie wystarają.
Później pojawił się sam ojciec Jana, który, pysznie odziany, dumny jak ten paw, krążył po całym towarzystwie, zbierając same pochwały i winszowania. Również z ust krakowskich panien otrzymał wiele egzaltowanych pochlebstw, a już za wzorową opiekę nad niedomagającym synem został przez nie wniebowzniesiony, mimo iż na przykutego do krzesła chłopaka przez cały ten czas nie zwrócił najmniejszej uwagi.
Następnie dołączył do nich wuj narzeczonego, z którym pan domu prędko odpłynął w dyskusję na temat możliwej reformy monetarnej króla Jagiellończyka, akcentując przy tym, że do jej czasu najbardziej mu odpowiada węgierski złoty floren, zaś ze srebra praski grosz.
Wszystko to na tyle zmęczyło Jana, że na drugą wieczerzę już się nie udał, ale wydukał służbie swoją chęć powrotu do siebie. I Filona, która dzięki niemu mogła uczestniczyć w uczcie swego życia, zapałała ogromną wściekłością, z wielką niechęcią przywołując parobków i schodząc do Janowych kwater, aby zamiast drugiej wieczerzy z oficjalnym ogłoszeniem zrękowin zająć się łóżkiem, odtrącającym jej ręce kaleką i jego cuchnącym nocnikiem. 
Później już tylko nasłuchiwała głośniejącej zabawy możnych, bo w izbie stołowej prócz muzyki rozbrzmiały wiwaty na cześć narzeczonych oraz pojawiły się mocniejsze trunki – a tak bardzo pragnęła ujrzeć twarz Anny, gdy siada na krześle przy swoim narzeczonym i jest przez niego chwytana za rękę…
Obiecała sobie, że gdy tylko panienka wyjedzie z Gdańska, zemści się na tym uciążliwym pokrace, z którego winy nie mogła jak reszta prywatnych Anny przenieść się do Krakowa, co było jej marzeniem już od chwili ogłoszenia zrękowin, bo mogło przynieść nowe, piękniejsze życie, gdyby tylko jakiś bogaty, krakowski pan zakochał się w niej od samego wejrzenia…
A teraz to wszystko diabli wzięli.
 
**
 
— Ooy… oyłczdżyym ttyy mmułu… mmówwysz? — Jan wyjąkał te słowa z wyjątkowym pośpiechem, ponieważ na pomostach przy brodzie siostra wyjawiła mu w końcu, iż lada dzień musi wyjechać z Gdańska i na dłużej się z nim rozstać, ponieważ rodziny doszły do porozumienia, że ślub i wesele odbędą się w Krakowie, zaś nawet ona, z całych sił ojca o to błagając, nie zdołała go przekonać, aby zabrał na to wydarzenie również Jana.
— Wiem, że z początku może być to dla ciebie trudne, ale Filona dobrze się tobą zajmie — pocieszała go ciepłym tonem głosu, kucając przy jego zakrytych pledem kolanach. — Opowiedziałam jej o wszystkich twoich ulubionych miejscach, w które będzie cię codziennie zabierała. A ja ci obiecuję, że jak najprędzej po ślubie przyjadę do was w odwiedziny. Przecież nie mogłabym zapomnieć o ukochanym braciszku. — Skończywszy mówić, pocałowała go w policzek, lecz on ze spóźnioną reakcją się przed tym wzbronił.
Chociaż ta wiadomość uderzyła go na tyle boleśnie, że miał trudności z oddychaniem, to starał się nie okazać po sobie, jak bardzo jest zdruzgotany. Trząsł się na całym ciele i bujał głową znacznie chaotyczniej niż zwykle, ale usta miał zaciśnięte, twarz od siostry odwróconą i pełen złości oddech, świszczący mu wyłącznie nosem.
Anna rozumiała, jak ciężka jest to dla niego wiadomość, więc nie próbowała mówić o tym więcej, zaproponowała w zamian wypłynięcie jednym z ojcowych żaglowców w pełne morze, co dotąd było niezawodnym na Jana sposobem. On jednak w tej chwili nie chciał o tym słyszeć i z groźnymi machnięciem tułowia kazał wieść się z powrotem do domu. Anna spełniła tę prośbę i później mimo wielu prób zjednania sobie brata musiała skapitulować i zostawić go samego.
Jan, siedząc przy swoim oknie, dopiero gdy zamknęły się drzwi, pozwolił sobie na płacz, który zalał go gwałtownie niczym sztormowa fala. Zaśliniony i zasmarkany, wył cicho i nieprzerwanie, bo w najgorszych przewidywaniach nie wyobrażał sobie, że ten ślub definitywnie rozdzieli go z siostrą. To jakby cały świat mu się nagle zawalił, a życie straciło jakikolwiek sens. Płakał więc bez żadnych pohamowań i dopiero gdy weszła Filona, nie pukając, jak zwykle czyniła to siostra, postarał się zdławić wstrząsające piersią spazmy, choć daremnie, więc do wszystkiego doszło jeszcze szydercze spojrzenie izdebnej.
A nie tylko Jan w tych dniach boleśnie rozpaczał za Anną.
Jak tylko dziewczyna wyjechała do Krakowa wraz z Johannem oraz własną służbą, aby przygotować się tam do ślubu, jej ojciec popadł w czarną tęsknotę, pijąc na umór i zalewając się łzami. Był w takim stanie, że zamieszkał chwilowo w kamienicy spichrzowej, wyjąc w pustych już izbach córki, że ją stracił, oddał, sprzedał jak jakiś kawałek sukna, a później usprawiedliwiał się przed służbą, że przecież uczynił to przede wszystkim dla jej dobra, że to Boża musiała być w tym ręka, jeśli taki intratny wybór rodowy okazał się również wspaniałym dla niej kawalerem, że córka już mu za to dziękowała, a żal tylko, że nie będzie miał jej przy sobie. Od tego wszystkiego zmorzyła go w końcu choroba, przykuwając w boleściach do łóżka, czym poważnie zatroskał się Albrecht i wezwał znającego się na rzeczy cyrulika, który potrafił o wiele więcej niż tylko upuszczać krwi. Ten zaś stwierdził problemy nyreczne, zlecił okłady z kataplazmu oraz lekarstwo na bazie jagód jałowca podawane z grzanym winem, zaś dzięki szybko wdrożonej kuracji pan domu w dwa dni powstał na nogi i narzekał już tylko na męczącą i nieustającą fluksję.
W tych dniach lepiej więc było do Konrada nie podchodzić, bo nie wiadomo, jaki u niego akurat trafi się humor.
Mimo wszystko Filona zaryzykowała i uprosiła pana o zatrudnienie dodatkowej służki do Jana, twierdząc z udawanym załamywaniem rąk, że sama sobie nie radzi, a zna taką, co doskonale by się do tego nadała.
I już następnego dnia pojawiła się w izbie Jana ze swoją kuzynką pochodzącą z rodziny rybaków, z twarzy mało rozgarniętą, za to mocno przy kości. Przyglądała się teraz Janowi jak największemu pod słońcem dziwactwu, kompletnie się z tym nie kryjąc.
— Już go kiedyś widziałam na ulicy przy rybim targu — stwierdziła, zagryzając pulchny paluszek i wytrzeszczając na niego oczy. — Jaka jest przy nim robota?
— Będziesz go myła i przebierała — tłumaczyła Filona, przy znajomce z porywu zachowując się jak pani całej tej kamienicy. — No i oczywiście urynał oraz podcieranie.
— Fe — skrzywiła się nowa służka, a Jan obserwował to wszystko z mocno odchyloną głową i wyraźnym, niezwerbalizowanym gniewem. — O tym nie wspominałaś.
— Szelągi masz za to dobre, do tego spanie i wyżywienie, więc nie narzekaj — zirytowała się Filona. — Ja do tej pory dawałam sobie radę, więc ty też podołasz. A to nie może być gorsze od robienia przy śmierdzących rybach. Cała nimi cuchniesz, a takiej smrodnicy to nawet pucybut do siebie nie weźmie.
— On jest głupi, czy normalnie nas rozumie? — zainteresowała się jeszcze znajomka, z ciekawością obserwując nieuzasadnione, kompulsywne ruchy Jana.
— Potrafi się porozumiewać — odparła lekceważąco Filona. — Ale nie porozmawiasz sobie z nim, bo umysł ma na poziomie trzylatka, a podobno nawet gorzej. — Jan zaprotestował zezłoszczonym gulganiem. — Widzisz? Wydaje czasem takie dźwięki i nie pozwala się dotknąć. Jak małe dziecko.
— Ale co ja mam zrobić, kiedy nie pozwoli się dotknąć?
— Użyj siły. Panienki Anny już tutaj nie ma, a tylko ona próbowała z nim rozmawiać. Tak to nikogo nie obchodzi, co on tam sobie myśli, więc bylebyś wykonywała swoją robotę, a nikt do ciebie nie będzie miał pretensji.
— Ale jak to… — zatrwożyła się nagle pulchna dziewczyna, bo była z plebsu. — Przecież to syn…
— Syn, nie syn — zezłościła się Filona. — Prócz panienki Anny nikt go tutaj nie poważa. Jak to mówi pan Johann, zabił on własną matkę samym swym narodzeniem. To ta, której portret widziałaś w głównej sieni.
Pulchna służka pokiwała w zrozumieniu głową, po czym chciała dotknąć Jana, lecz ten jej na to nie pozwolił, odtrącając zdrowszą ręką. Ona w rewanżu złapała go za włosy i gwałtownie nimi targnęła, zaś wobec jego wzburzonej na to reakcji pozostawiła w spokoju.
Teraz chodziła za tłumaczącą jej wszystko Filoną z kąta w kąt, przyswajając sobie podstawową wiedzę. Później poprosiły jednego z parobków o pomoc i mimo protestów Jana usadziły go w ruchomym krześle, aby spróbować wyprowadzić na spacer.
Ledwo jednak przeszły kawałek targowej ulicy, a czerwone ze wstydu zawróciły do domu, ponieważ chłopak szalał w swoim siedzisku, miotał się, zapowietrzał i wydawał z siebie niezrozumiałe krzyki, na co zwracali uwagę wszyscy przechodzący mimo ludzie.
A Jan był wściekły jak nigdy. Buntował się przeciw temu, żeby miała się nim zajmować jakaś obca dziewka, którą już zdążył znielubić, a przede wszystkim, aby traktowano go bez szacunku, czemu dawał wyraz groźnymi oczami i dyszeniem przez nos. Jednak służki nie zwracały na to uwagi, co więcej: wieczorem pewna siebie Filona podkradła z kuchni wino, którym obie dziewczyny podchmieliły się w izbie Jana.
— Dobra, już prawie noc, trzeba go umyć i położyć spać — rzekła z niechęcią pierwsza opiekunka, spoglądając na wciąż siedzącego przy oknie Jana, obrażonego i od jakiegoś czasu zupełnie milczącego.
— Pójść do studni po wodę? — zapytała rumiana od wina opiekunka druga.
— Nie — z machnięciem ręki zdecydowała Filona. — Zostało jeszcze z rana. Rozbierz go tylko i przysuń tam ceber, a ja ci wszystko pokażę.
Służka zabrała się za wykonanie zadania, ale przy Janie trafiła na poważne problemy, ponieważ znów zaczął się bronić i jęczeć z pretensją, więc zawołała:
— On nie pozwala!
— Mówiłam, żebyś mu nie folgowała! — krzyknęła Filona, powstawszy od stolika i gniewnym krokiem ruszywszy wprost do Jana. —Trzeba mu pokazać, że nie będzie się z nami droczył jak z panienką Anną! Przytrzymaj mi go. Przytrzymaj za ręce, mówię! Nie bój się, nie zrobisz mu krzywdy. Powyginany jest, ale nie połamany. Dobrze. Cicho bądź, pokrako! Jeszcze portki. No! Trzymaj go, mówię, bo zaraz spadnie ci z krzesła! O masz! — Po ściągnięciu portek machnęła rękami, bo wzburzony Jan rzucił się na podłogę i teraz leżał na niej nagi, że można było policzyć wszystkie kręgi oraz żebra. — Musisz uważać, żeby nie ponabijać mu siniaków! No, już, pokrako. Podnoś się!
Jakby tego było mało, nowa służka dodała Janowi kolejnego upokorzenia, ponieważ na widok jego niewielkiego przyrodzenia zaczęła chichrać się bez kontroli i pytać:
— A on jest normalny tam na dole? No wiesz…. Czy może… Czy dałby rady kobiecie? Czy jednak jak ten rzezaniec?
Filona spojrzała na nią z udawanym oburzeniem, jednak sama mocno się tym zaciekawiła.
— Wiesz, że nigdy o tym nie myślałam… Pokrako, powiedz nam, twardniejesz tam na dole? — Wrednie spojrzała na skulonego w krześle chłopaka, bo zdołał się już na nie wczołgać i teraz z trudem chwytał oddech. — Same chyba musimy to sprawdzić! — zdecydowała, bawiąc się coraz lepiej, a przez ogłupienie winem kompletnie nie myśląc o konsekwencjach. — No, Edda, pokaż mu cycka!
Edda zaśmiała się sprośnie i pokazała mu nawet oba, ale do głębi wstrząśnięty Jan starał się nie patrzeć, dusząc się i mając jeden wielki szum w głowie. Gdyby mógł, wołałby teraz o pomoc, ale jemu z nerwów wychodziły jedynie stękania i głośne jęczenie, nawet kiedy dziewki, niezadowolone z efektu gołych cycków, zaczęły z kpiną starać się bardziej, przytrzymywać go i sprawdzać rękami, lecz on w takiej chwili nie mógł zareagować w oczekiwany przez nie sposób, choć przy siostrze parę razy mu się to zdarzyło, od czego zawsze czuł wielki wstyd.
Na nieszczęście służek w tej samej chwili pan domu wymaszerował z izby córki, w której sypiał przez ostatnie noce, a uczynił to z wściekłością, ponieważ godzinę wcześniej został zaprowadzony tam przez Albrechta, syna swego pierworodnego, aby, jak to syn ujął, nie przynosił wstydu rodzinie, gdyż pił i płakał pod konterfektem zmarłej małżonki, tłumacząc jej, dlaczego wydał córkę za kogoś z dalekiego Krakowa, przez co raz na zawsze została mu odebrana. I przez to rozrzewnienie za córką a potem za zmarłą żoną, gdy tylko kolebka Albrechta wyjechała z podwórza, naszła go chęć odwiedzenia kwater Jana, śmierci matki bezpośredniego sprawcy, aby uraczyć go za to odpowiednią tyradą.
A gdy z huknieniem drzwi wparował do jego izby, stanął jak wryty, bo oto syna ujrzał kompletnie nagiego, jak z odbierającym dech stękaniem broni się przed chichrającymi służkami, które zabawiają się nim okrutnie, podszczypując i łapiąc za genitalia. I początkowo nie mógł dać temu wiary, mrugał tylko i wstrząsał głową.
Służki z sercami przy gardle odskoczyły od Jana pod samą ścianę i stanęły tam na baczność, oddychając z paniką, na twarzach białe jak płótno – ta pulchna z wciąż obnażonymi piersiami i wzrokiem wbitym w podłogę, ta szczupła z silnym drżeniem nóg, patrząca na pana domu oczami w skraj przerażonymi.
Ojciec Jana w końcu otrząsnął się z szoku, przy czym zachwiał się, z konieczności opierając o drzwi, ale prędko jasna furia przywróciła mu wszystkie siły, po której to zmianie ryknął na pełne gardło:
— CO TO MA BYĆ!!! CO TO MA BYĆ!!! SYNA MI!!! JA WAM ZARAZ!!! JA WAM!!! HUGO!!! FRITZ!!! — Wypadł do wielkiej sieni, gdzie zaczął podnosić budzący wszystkich rwetes, a potem wrócił do izby Jana z dwoma famulusami, którzy, zaniepokojeni i zdezorientowani, nie zdążyli się nawet porządnie odziać, a już otrzymywali rozkazy: — Łapać mi je i przytrzymać pod ścianą! Dupska ich gołe chcę widzieć!! — krzyczał, opluwając sobie brodę, w ręku zaś ściskając już długą i giętką rózgę, tnąc nią ze świstem powietrze.
Służki poszły w płacz, chaotyczne tłumaczenia i błagania o zlitowanie, ale chwytający je w żelazne uściski mężczyźni, choć strwożeni i nie rozumiejący całego zajścia, nawet nie myśleli ociągać się z wykonaniem woli rozjuszonego pana. Wypięli szlochające dziewki pośladkami wprost ku niemu, wszystkie warstwy ich spódnic zaciągnęli wysoko na głowy i przytrzymali w tej upokarzającej pozie, gołe od łydek aż po sam środek pleców.
A ojciec Jana chodził za nimi jak na rozżarzonych węglach, cały spocony ze złości, rozgrzewając sobie ramię i mówiąc do kalekiego syna:
— Za to, że te dziwki cię tak męczyły, patrz, co teraz z nimi będzie. Patrz, jaka jest kara za pohańbienie mojego syna. Patrz, co to znaczy sprawiedliwa ojcowska ręka.
I w końcu zaczął bijać tak mocno i bez litości, że od rozpłakanych wrzasków jednej, a potem drugiej dziewczyny w wielkiej sieni zbiegła się cała służba, choć do samych kwater Jana nikt nie odważył się zrobić choćby półkroku.
Grubej Eddzie oberwało się jako pierwszej, więc z histerycznym piskiem przyjmowała kolejne głośne pociągnięcia giętkim kijem, które na jej galaretowatych pośladkach oraz udach zostawiały krwawe pręgi. Nie wytrzymała tego długo, ponieważ zaraz zemdlała z bólu i przerażenia, nadal sztywno wypięta, ale nie krzycząca już od dwóch kolejnych plaśnięć w uda.
Pan domu kazał ją cucić i wziął się za następną.
Płacząca Filona miała o tyle lepiej, że ręka Konradowa osłabła od bicia pierwszego, więc teraz machał nią o wiele lżej i z ciężkim dyszeniem, choć nadal ze złowrogim świstem powietrza, więc cierpienia dziewce nie odjęło. Przyjmowała kolejne uderzenia z ochrypłym już krzykiem, za każdym z nich desperacko podkurczając nogi, aż w końcu famulus musiał ją trzymać w powietrzu. Pan domu przestał smagać dopiero w chwili, gdy z bólu nie utrzymała moczu.
Wyczerpany Konrad spojrzał teraz na Jana z ciężkim dyszeniem, chcąc mu oznajmić, że tak właśnie kończą ci, którzy na jego ród podnoszą rękę. Ale gdy tylko ujrzał syna, zamarło w nim serce, ponieważ chłopak, nagi i do granic przerażony, od całego zajścia odchylał jak najdalej głowę i telepał się w spazmatycznym szlochu.
— Ten insult wymaga… — odezwał się ojciec, rozglądając się po izbie jastrzębim spojrzeniem, jakby szukając gdzieś usprawiedliwienia. — Ubierzcie mi go — rozkazał pomocnikom z machnięciem ręki, w której nadal dzierżył rózgę, po czym wskazał jeszcze na stękające pod ścianą służki, zakryte już warstwami spódnic i trzymające się kurczowo za poranione miejsca. — A te wywalić mi na zbity pysk. Jutro rano nie chcę ich widzieć w moim domu.
Tak też służki, ledwo idąc, musiały wynosić się jeszcze w trakcie ćmy nocnej, a schronienie odnalazły dopiero w domu Eddy, gdzie obie, przyjęte przez wystraszonych ich stanem rodziców, jeszcze przez wiele lat przesiąkały rybim odorem.
Dla Jana natomiast była to trauma, przez którą w płaczu nie przespał całej nocy. Gdyby nie interwencja ojca, czułby jedynie złość i upokorzenie, a tak sprzed oczu nie schodziły mus sceny wypiętych pośladków dziewcząt, tego, jak krzyczą z bólu i podskakują samymi nogami, kiedy od bicia na ich skórze pozostają krwawe zranienia oraz sińce, i wcale nie czuł z tego powodu satysfakcji, ale wyrzuty sumienia, że przez niego tak im się zdarzyło. Bo gdyby był normalny, silny jak Albrecht czy Johann, sam potrafiłby się przed nimi obronić i ojciec nie musiałby nikogo krzywdzić ani wyrzucać precz.
 
***
 
— I co z tego, że go męczyły? — sztorcował ojca Albrecht, przyciszonym jednak głosem, aby służba pod kantynką, w której rozmawiali, nie mogła ich podsłuchać. — To trzeba było je wyrzucić z domu, dać może po parę batów na plecy, i tyle, a nie biczować do zemdlenia z wrzaskiem takim, że cała ulica słyszała! Przecież te dziewczyny mogą nas za to zbesławić, zrujnować całą reputację…
— Niech się cieszą, że nie postawiłem ich przed ławą! — o wiele za głośno odpowiedział ojciec, cokolwiek rozumiejąc swój błąd i przyznając synowi rację. — Niech się cieszą, że tylko tak się to dla nich skończyło! Jak zaczną gadać, to  całe miasto dowie się, że męczyły mi niedołężnego syna!
— Tak, to z pewnością by nam pomogło, pięknie myślisz, ojcze — zakpił z poważną troską o sytuację syn. — Nie dość, że wyjdziesz na sadystę, to jeszcze rozejdzie się, jak wspaniale opiekujesz się własnym synem…
— Daję mu żyć — warknął ojciec.
— Nie oto mi teraz idzie. Po prostu nie możemy sobie pozwolić, żeby te dziewki rozpowiedziały o krzywdzie, jaka je u nas spotkała.
— Co proponujesz?
— Znaleźć je, przekupić i nastraszyć. Zagrozimy, że sprawa może trafić do miejskiej ławy i wtedy małodobry zakuje je na rynku w kluby, albo, jak będą chciały, otrzymają po złotym florenie i przysięgną na Krzyż Święty, że o wszystkim zapomną. — Ojciec zgodził się bez namysłu i jeszcze poklepał syna z rozkazem szybkiego tej sprawy załatwienia, jakby od niego samego wyszła, syn zaś miał jeszcze jedną istotną troskę: — Co gorsza, za dwa dni wyjeżdżamy do Krakowa, a nie ma kto zająć się Janem.
— Zleć któremuś z parobków…
— Wiesz, jacy oni są. A większość zaufanych jedzie z nami. Gdyby Anna się o tym dowiedziała, wszczęłaby kompromitującą awanturę.
— Masz jakiś pomysł?
— W swoim przytułku Anna trzymała pewną dziewczynę, która przyszła teraz do pomocy przy naszej stajni. Młoda Żydówka. Rodzice jej pomarli na jakąś zarazę, a ona przeżyła, choć straciła od tego mowę. Ale rozumie wszystko, robotna jest i, jak widziałem, całkiem sprawna. Do tego łagodna i jakby to ująć… spokorniała. Zanim trafiła do przytułku, musiała sporo przeżyć…
— Będzie się nadawała? Skąd o niej wiesz?
— Pomagałem z tym przytułkiem Annie.
— Bóg ci w niebie nagrodzi, ale godna zaufania? Nie pokradnie nam czego?
— Oczywiście, że każę ją przypilnować, ale wątpię, żeby podniosła na nas rękę. Chociaż niemota, to potrafi okazywać wdzięczność.
— Więc postanowione — oświadczył ojciec. — Po co jeszcze o tym gadamy? Załatw wszystko, synu, jak trzeba, szczególnie pośpiesz się z tymi sakramenckimi dziewkami. Nie chcę, żeby smród się roznosił po mieście.
Albrecht, jak mu ojciec przykazał, zabrał się do roboty, natomiast pan domu na tyle odzyskał trzeźwość myśli, że odświeżył się i przeniósł do drugiej rodziny, która również przygotowywała się na ślubny wyjazd do Krakowa.
Jan nie siedział przy swoim oknie, ale tego dnia kazał zostawić się w posłaniu. Nie miał ochoty nigdzie z niego wychodzić, bo czuł się podle z tym wszystkim, co go przez ostatnie dni spotkało, a zwłaszcza zabijała go myśl, że resztę życia będzie musiał spędzić bez Anny. Dotąd ona opromieniała mu każdy poranek, była sensem, dla którego warto wstawać i męczyć się z najprostszymi czynnościami, a teraz zostawiła go na zawsze, do tego jeszcze w rękach takiej paskudnicy jak Filona. Podejrzewał, że ojciec nie będzie chciał go dłużej znosić w domu, więc wyśle do jednego z tych miejsc przy Zakonie Braci Mniejszych, o którym tyle już słyszał, a gdzie przetrzymuje się podobne jemu kaleki.
I gdy do drzwi komorki sypialnej zapukał, a potem wszedł przez nie sam Albrecht, Jan był przekonany, że właśnie to się zaraz wydarzy.
— Janie… — zaczął ostrożnie i z odchrząknięciem brat, ponieważ rzadko kiedy cokolwiek do niego mówił. — Janie, mógłbyś pozwolić tutaj do nas? Hugo ci pomoże. A chciałbym, żebyś poznał swoją nową służkę.
Jan, słysząc, że go jednak nie wywożą, bez oporów pozwolił się ubrać i wyprowadzić do izby-świetlicy, gdzie zasiadł w swoim miękko obitym krześle.
[align=justify][size=medium]Kołysząc głową, jedną rękę uniósł wysoko do twarzy i zmrużył[
Jan, słysząc, że go jednak nie wywożą, bez oporów pozwolił się ubrać i wyprowadzić do izby-świetlicy, gdzie zasiadł w swoim miękko obitym krześle.
Kołysząc głową, jedną rękę uniósł wysoko do twarzy i zmrużył oczy, ponieważ ujrzał obcą mu, młodą dziewczynę, szczupłą i niewysoką, biednie ubraną oraz brudną na twarzy, śmierdzącą przy tym najgorszymi miejscami stajni. Z jednej strony wydawała się nieśmiała, bo prawie w ogóle nie unosiła spojrzenia, ale stała u drzwi wyprostowana, bez skrępowania, jakby myślą nieobecna. I taką ją teraz Jan widział – z rękami cofniętymi za plecy, włosami długimi i zaniedbanymi, czarnymi niczym sadza, spod których wymykały się lekko odstające od głowy uszy – bose stopy też miała brudne, a na brzmienie głosu Albrechta mimowolnie zadrżała, choć później znów stała spokojnie.
— Ta dziewczyna od dzisiaj będzie się tobą zajmowała. Jest niemotą, ale wszystko rozumie. Szybko się nauczy, co trzeba. Najważniejsze, że będzie dla ciebie pracowita i łagodna. Na początku nasza Alberta jej pomoże. — Tu wskazał na towarzyszącą im, tęgą kucharkę, która na słuch o swojej roli w tym wszystkim jawnie przewróciła oczami. — Więc? Janie? — zwrócił się ponownie do brata, a mówił wciąż wolno i jak do idioty, przez co chłopak coraz mocniej odchylał się w swoim krześle. — Zgadzasz się przyjąć ją do siebie na służbę?
— Ayy… amyaam… myjakkys wwyy… wwybór? — zakpił sobie Jan, zaś Albrecht przez chwilę otwierał usta i nie wiedział, co powiedzieć.
— Więc postanowione — stwierdził w końcu i odwrócił się do służby. — Alberto, zajmij się proszę dziewczyną, wykąp ją i daj jej jakieś ubrania. Jak będzie trzeba, weź z mojej szkatuły i kup coś na targu. Kiedy wyjedziemy do Krakowa, będziesz musiała ich tutaj przypilnować, żeby dziewczyna sobie poradziła. Jest niemota, ale wszystko rozumie, co się do niej mówi. Nie powinna sprawić ci problemów…
Gdy Albrecht to wszystko tłumaczył, niema Żydówka uniosła głowę i spojrzała ciekawie na Jana, ale gdy tylko spostrzegła, że on również na nią patrzy, natychmiast uciekła wzrokiem z powrotem w podłogę. To Janowi od razu się spodobało, ponieważ przynajmniej ta jedna zdawała się mieć do niego szacunek, poza tym w sercu nadal czuł ulgę, że jednak nie wywożą go do Braci Mniejszych, wobec czego nie chciał sprawiać bratu problemów.
I wkrótce w kamienicy zrobiło się o wiele ciszej, bo Albrecht zamknął kantor w przednim trakcie, majordomowi pozostawił pieczę nad tylnymi oficynami, po czym za ojcem udał się na ślub do Krakowa.
A Janowi odtąd było niezwykle dziwnie, ponieważ niema Żydówka, czysta już i uczesana, a i ubrana przyzwoicie jak każda służka w domu, na krok nie opuszczała jego izby, siedząc w najdalszym jej kącie w milczeniu i na każde wezwanie Jana stając przy nim na baczność, przy czym nadal nie unosząc tych czarnych jak dwa węgielki oczu. Było to dziwne dla niego przeżycie, że przebywa w jej towarzystwie tyle czasu, a dotąd jeszcze nie usłyszał jej głosu, a nawet nie utrzymał kontaktu wzrokowego. Obserwował więc uważnie dziewczynę, gdy tak pokornie przy nim robiła, i starał się odgadnąć, co ona sobie może myśleć, ponieważ z jej szczupłej, bladej twarzy nijak się tego nie dało wyczytać.
W końcu też sam zaczął do niej mówić:
— Nyyje… nnemłuu… nemmłuszysz… zze mynn… zemyom bbyc ccy… ccały ccczas.
Mógł to wszystko wypowiedzieć bez pośpiechu, a ona słuchała uważnie i gdy tylko skończył, spojrzała mu wreszcie z uśmiechem w oczy, na co dziwnie zakłuło go w piersi. Natychmiast odwrócił od niej kołyszącą się na szyi głowę, więc i ona zreflektowała się i wbiła wzrok z powrotem pod stopy.
Mimo wszystko radowała się całym swoim sercem, że w końcu, po tylu latach nędzy, spotkało ją takie szczęście, bo wzięli ją do ciepłego domu, miękkiego łóżka, z dobrym wyżywieniem, a nawet zapłatą, przy czym zamiast przerzucać gnój i siano w stajni, musiała jedynie trzymać pieczę przy niesprawnym chłopaku i pomagać mu w najprostszych czynnościach życia, czysta i wypachniona, że aż sama chciała się do siebie tulić, a do tego porządnie przyodziana w lnianą koszulę, dwie spódnice oraz śnieżnobiałą, nową zapaskę, jakich to ubrań nigdy w życiu na sobie nie nosiła. Dlatego siedzieć tutaj i być na każde zawołanie pana traktowała jako swój żelazny obowiązek, byleby ją zostawili przy tej pracy, odmieniającej jej życie na lepsze. I gdyby potrafiła, to krzyczałaby teraz z radości, ale od kiedy pamiętała, mogła wydawać z siebie jedynie bezkształtne jęki. Choć dzięki temu jak nikt inny potrafiła słuchać.
I Jan, mimo iż przychodziło mu to z wielką trudnością, zrobił się przy niej niezwykle rozgadany.
— Ayaa… ayjakkty… tytytym… mmyaszna… yy… yymieł? — Dziewczyna wskazała na siebie dłonią i potrząsnęła energicznie głową, a zarazem tymi schludnymi już, czarnymi włosami, co miało oznaczać, że nie zna swojego imienia. — Myyogg… myoggełnn… nna cceby… ccebyłem… mmówyc… Ayny… Daynna? — Dziewczyna ochoczo pokiwała głową i otarła szyję oraz pierś Jana z potu, ponieważ opływał nim cały, kiedy z wielkim wysileniem do niej przemawiał. — Tta… ttyakhmya… nnayy… nnaymyłe… mmoya ssostra — wytłumaczył, przy każdym słowie pracując całą szczęką i głęboko kiwając głową. — Bbyy… bbarrdzoy… jołkky… kkochyam… aylle oony…. oynnawwy…. wwyjłełchy… wwyjełała.
Odtąd czas upływał im w podobny sposób – siedzieli przy oknie jego izby, przy czym on dukał jej w spokoju i bez pośpiechu, ona natomiast słuchała tego cierpliwie, w czym miała szczere oddanie, ponieważ imponowało jej, z jak wielkim wysileniem Jan stara się wypowiadać własne myśli, co dla niej samej było niemożliwe.
A Jan mówił jej o wszystkim, co tylko przyszło mu do głowy, choć męczył się przy tym okrutnie i nie każdy wątek był w stanie dokończyć. Wkrótce też oznajmił, że chce wybrać się do miasta, więc dziewczyna ruszyła gorliwie spełnić to życzenie.
Odnalazła na podwórzu leniącego się parobka i pokazała mu ruchami rąk, że potrzebuje pomocy przy Janie, zaś ten, niechętnie bo niechętnie, ale wstał, zmierzwił czuprynę, ziewnął, po czym myśląc, jak tu za plecami Alberty wyszarpnąć z kuchni trochę wina, poszedł za niewysoką, czarnowłosą Żydówką, przyglądając się jej bosym stopom.
— Ej, mała, dlaczego ci nie dali butów? — zapytał buntowniczym tonem.
Ona obróciła się do niego w marszu i z pretensją w oczach wykonała gwałtowny ruch dłoni przy ustach.
— Acha, zapomniałem — rzekł parobek, żwawo przebierając za nią nogami.
A buty otrzymała, tyle że nie była do nich przyzwyczajona i póki mogła, wolała chodzić boso.
Założyła je dopiero przy wyjściu z Janem do miasta. Parobek poszedł razem z nimi, ale ociągał się przy tym i trzymał na odległość, ponieważ srogo mu się nudziło, natomiast niema Żydówka radziła sobie doskonale bez niego. Krzesło Jana popychała z zaskakującą siłą, zaś jemu samemu zdawało się, że lawiruje nim między ludźmi nawet sprawniej niż czyniła to Anna. Ale i tak najważniejszy okazał się fakt, że gdy tylko chciał, kucała przy nim i wysłuchiwała, choćby trwało to bardzo długo, dokąd dokładnie pragnie się udać.
Toteż przejechali przez cały długi rynek miejski, co wcale łatwe nie było, gdyż roiło się tam od kramów oraz rozkrzyczanych przekupniów. Ale dla Jana okazało się warte wysiłku, ponieważ mógł teraz z bliska obejrzeć Ratusz Głównego Miasta z pociągłą zegarową wieżą. Wąski korpus budynku po sam dach omotany był rusztowaniami, za którymi kończyła się właśnie ważna przebudowa szczytu oraz frontowej elewacji, a to z okazji zapowiedzianego przyjazdu króla Kazimierza Jagiellończyka, bowiem już w przyszłym roku miał on nawiedzić Gdańsk z całym swym rycerskim dworem i potwierdzić nadane miastu przywileje.
Zresztą w wielu miejscach trwały podobne prace rekonstrukcyjne, choćby przy samych detalach, ponieważ wszędzie wymieniano stary herb miasta z jednomasztową kogą na nowy, zawierający dwa krzyże teutońskie ustawione w pionie. A prócz przebudowy Głównego Miasta działo się również sporo wokół niego. Po rozebraniu przez mieszczan zamku krzyżackiego, którego masywne, prostokątne cielsko z zachodnią wieżą Jan jeszcze kilka lat temu mógł podziwiać z pomostów motławskiego brodu, pozyskano doskonałej jakości budulec, który przeznaczono między innymi na wzmocnienie kolejnych odcinków miejskiego muru.
Wkrótce niema Żydówka, choć początkowo z obawami, że dla niej może to być wzbronione, na polecenie Jana udała się do stajni, gdzie ją wszyscy znali, i zgodnie z życzeniem pana migami kazała wyszykować kolebkę na wyjazd do Starego Miasta.
Tak też Jan chwilę później mógł podziwiać zwarto zabudowaną rzeką Radunię, wokół której skupione były domy rozmaitego rzemiosła, i podglądać pracę żyjących tam ludzi – tych robiących przy obróbce kamienia, co miało miejsce w profesjonalnych szlifierniach, tych przesiewających dębową korę zwiezioną właśnie hałdą na podwórzec garbarza, później parobków w tartaku z ich dwójkowym piłowaniem, a także tkaczy, bednarzy, farbiarzy, stolarzy, kuśnierzy czy konwisarzy, bo wszytko to go ciekawiło i sprawiało mu ogromną przyjemność. Ale i tak największe na nim wrażenie od zawsze robił wielki młyn, wzniesiony przez Krzyżaków, wokół którego nieustannie trwała krzątanina wozów oraz ludzi, gdy on stał tak olbrzymi na wysepce pośrodku rzeki, zaś dwanaście napędzanych wodą kół obracało się mozolnie, jak u bestii, która od wieków próbuje się stamtąd wygrzebać.
Kolejnego dnia służka, choć nadal onieśmielona jazdą w kolebce, zabrała Jana do jego ulubionej wioski rybackiej, skąd bardzo długo obserwował wypływające w morze statki.
Później, gdy nie widziała, kalekiemu chłopcu ze świronka rzucił złotą tackę, do której ten szybko się podczołgał i jak złodziej porwał ze sobą, ponieważ uznał, że Jan jest głupi i te kosztowne przedmioty wypadają mu bezwiednie. A on się wcale nie zżymał na brak jakiejkolwiek wdzięczności, ponieważ był szczęśliwy, że chłopak w końcu otrzyma własne krzesło na kółkach. Nie wiedział, że tak naprawdę mały zakopie złoto w ziemi, aby nikt inny nie mógł się o nim dowiedzieć i nim kiedykolwiek zrobi z niego użytek, umrze na zapalenie płuc.
Póki co Jan nie posiadał się ze szczęścia, że trafiła mu się tak wspaniała służąca, dzięki której mógł wyrażać i egzekwować własną wolę, bo słuchała się go w najdrobniejszych nawet sprawach, a do tego była dobra i delikatna. Obawy przyszły dopiero po powrocie rodziny z Krakowa, gdy to kamienica znów rozhuczała się od interesów oraz wzmożonej pracy parobków, ponieważ służka mogła być najęta wyłącznie na czas ich nieobecności, co i dla niej urosło do poważnego zmartwienia.
Lecz ku radości obojga nikt jej zwalniać nie zamierzał, co więcej, otrzymała pierwsze szelągi zapłaty, od czego poczuła się strasznie bogata. Poprosiła więc na migi Jana, aby pozwolił jej udać się na targ, a gdy otrzymała na to zgodę, pobiegła tam w podskokach i nakupowała miodowych ciasteczek, którymi zajadała się błogo, z ekscytacją częstując nimi Jana, jakby on również nigdy nie miał takich w ustach.
Było im z sobą tak dobrze i radośnie, że Jan nie zauważył, kiedy przyszła zima. Bród motławski skuło mrozem, więc i ruch w kamienicy znacznie osłabł, zaczęło się zimowanie. Zaś dla ocieplenia tych ospałych dni przyszła wspaniała nowina, że na krótko z wizytą przyjeżdża Anna.
Jan ucieszył się na to w oczywisty sposób, ale już nie tak bardzo, jak gdyby nie było przy nim bezimiennej Żydówki. Teraz niecierpliwił się przede wszystkim do tego, aby poznać dziewczęta ze sobą, opowiedzieć siostrze, jak bardzo ze służki jest zadowolony i co przez ostatni czas wspólnie robili.
Ale siostra przyjechała do niego tylko na krótką chwilę, dziwnie rumiana i z jakimś odległym spojrzeniem, owszem, witając go bardzo wylewnie i czule, ale jednocześnie nie marnując zbyt wiele czasu, bo zawitali z Mikołajem do Gdańska zaledwie na dwa dni, zaś tyle mieli przed sobą uczt i spotkań z jej przyjaciółmi, że ze wszystkim trzeba było się nieprzyzwoicie spieszyć. Obiecała jednak, że na dłużej przyjedzie w maju, kiedy będzie w Gdańsku witał polski król i wtedy na pewno gdzieś wspólnie pojadą. Pożegnała więc Jana prędkim muśnięciem warg, a jemu w zaskakujący sposób wcale to nie sprawiło żadnej przykrości, ponieważ teraz, gdyby miał wybierać między siostrą a bezimienną Żydówką, z pewnością wolałby zostać z tą drugą. Widok jej prostych, czarnych włosów, pokornych oczek i radosnego uśmiechu z dnia na dzień działał na niego coraz silniej, aż w końcu zaczął mu się śnić po nocach.
I jednego wieczora, gdy go kąpała w izbie, zdarzyło mu się to, co z całych sił próbował powstrzymać, a czego tyle razy wstydził się przy Annie.
W panice po raz pierwszy odtrącił ją od siebie. Szybko jednak tego pożałował, ponieważ wystraszona dziewczyna zaczęła go przepraszać z twarzą nisko przy ziemi. Chciał to naprawić, więc wytłumaczył jej z cisnącym się na usta łkaniem, że nie jest prawdziwym mężczyzną.
Ona  uspokoiła się i spojrzała na niego śmielej. Współczuła mu upokorzenia i wszystkiego, co los na niego zesłał. Sama była przez ten los wystarczająco poraniona, żeby rozumieć cierpienie Jana. Wiedziała, że nigdy nie zazna tego samego, co wszyscy mężczyźni zdają się cenić sobie najbardziej w świecie. Widziała przecież takie miejsca, gdzie specjalnie po to przychodzili, gdy żyła jeszcze w rynsztoku, a i sama nieraz stawała się tego ofiarą. Wiedziała, że Jan z kobietą nigdy nie był i z żadną nigdy nie będzie, przykro się jej zrobiło, więc bardzo delikatnie sprawdziła, czy zechce dostać to od niej.
 
****
 
Jan nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy, jak przez zimę i wczesną wiosnę tego dobrego dla Gdańska roku, bo bez reszty zakochał się w niemej Żydówce, od której otrzymywał oznaki miłości większe nawet niż od rodzonej siostry. I choć wszystko to zdawało się jakimś pięknym snem, to nie godziło się tak bez ślubu, także Jan zdecydował, że jak tylko do miasta przyjedzie Anna, porozmawia z nią na ten temat, a ona z pewnością załatwi to dla niego z ojcem. Dlatego na dzień przybycia polskiego króla czekał teraz ze zdwojoną niecierpliwością, bo wierzył, że wszystko pójdzie po jego myśli.
Nie poszło.
Jan nie mógł przewidzieć, iż dziewczyna te rzeczy robi z nim wyłącznie z litości, dla przyjemności natomiast, odkąd czysta, świeża i dobrze ubrana, chadza do starszego stajennego, bo choć był to chłopak o rok od Jana młodszy, to z dobroci pana domu zajmował pozycję tuż za masztalerzem i, nie wiedzieć czemu, był nadzwyczaj dobrze opłacany. Wobec tego nosił się pięknie i dumnie, a dla wszystkich dziewcząt z plebsu jawił się jako niekwestionowany obiekt westchnień, toteż ona, niema Żydówka z rynsztoka, gdy tylko się nią zainteresował, przychodziła do niego chętnie po komplementy, które jak nikt inny potrafił prawić, oraz po fizyczną rozkosz, co wychodziło mu nawet lepiej. I w przeciwieństwie do niewinnych dla niej momentów z Janem, tutaj prędko zabawa skończyła się zajściem w ciążę, o czym znać się dało już późnej zimy.
Jako pierwszy zauważył to spostrzegawczy Albrecht i zagryzał na to wargi, ponieważ wiedział, że ojciec takich swawoli śród służby nie toleruje, a tej konkretnej dziewczyny zrobiło mu się żal, gdyż oszukana przez pokusy zmysłów, wykorzystana przez tego chłopaka ze stajni, za którym kryła się wielka rodzinna tajemnica, nie wiedziała, co tak naprawdę ją czeka, a przecież dobra była i nadzwyczaj pokorna. Dlatego postanowił utajnić przed ojcem fakt jej rosnącego brzucha, pomówił z nią o tym bez świadków i obiecał utrzymać przy domu, ale musiała w zamian przyrzec, że zaprzestanie chadzać do stajennego jak do poślubionego męża, na co dziewczyna z wielkimi, wystraszonymi oczami energicznie pokiwała głową i przypadła do nóg pana, aby niemo wyrazić mu swą wdzięczność za nie wypędzenie jej razem z rosnącym w łonie dzieckiem.
Jan natomiast, gdy tylko pokazała mu z uśmiechem swój duży brzuch, zrozumiał, że to przez niego zaszła w ciążę, wobec czego zaczął bujać się całym tułowiem i rzęzić coś niezrozumiale, czym dziewczyna szczerze się przeraziła.
Jednak gdy tylko strach ustąpił miejsca dumie oraz radości, Jana opanował szczery śmiech. Ona również poweselała, a nawet pozwoliła mu obejrzeć ciążę, obnażając przed nim cały swój brzuch.
Jan dotknął zdrowszą ręką okolic wypchniętego pępka, gdzie zaokrąglał się jego własny potomek, mały Jan albo Janeczka, i choć powstała w nim nagła obawa, że dziecko może urodzić się takie jak on, to w tej chwili nic nie mogło przyćmić radości, że oto założy swą własną rodzinę, udowodni braciom, że też to potrafi, natomiast ślub jest już nieodzowny, dzięki czemu niema Żydówka nigdy go nie opuści.
A zbliżał się maj, za czym w Gdańsku zrobiło się niezwykłe poruszenie, ponieważ król Kazimierz Jagiellończyk, którego zwierzchnictwu oddały się Prusy, finansując jego wojnę z Krzyżakami, był już w drodze do miasta, gdzie miał gościć przez dwa miesiące. Dlatego trwały ostatnie przygotowania do hucznego powitania władcy, przyozdabiano bramy, budynki oraz ulice, a wokół zaroiło się od przyjezdnych, bo nie tylko sami Gdańszczanie chcieli temu wydarzeniu świadkować. Do kamienicy Janowej familii również zjechało się sporo gości, przede wszystkim z Krakowa, a w ich towarzystwie Wierzynkowa już Anna.
Wobec tego Jan czekał niecierpliwie momentu, kiedy pojawi się sposobność porozmawiania z siostrą na temat ślubu, ponieważ wybranka jego serca, która miała rodzić na lato, ze skrajnym szczęściem wyraziła mu już swą zgodę i raz na zawsze miała zostać jego żoną.
I niema Żydówka oddychała teraz wyłącznie tą piękną wizją, z pozoru nierealną, a jednak zmysły odbierającą, że wkrótce zostanie kobietą z patrycjatu, że jeśli Jan się nie myli, jego familia przyjmie ją do siebie jako własną, do końca życia gwarantując możny byt i bezpieczeństwo. To wszystko rozparło ją tak wielką radością, że nie próbowała wyprowadzić Jana z błędu, pokazać mu, iż w jej brzuchu to nie jego potomek rośnie, zamiast tego z niecierpliwością czekała na decyzję pana domu. Nie mogła, nieszczęsna, się spodziewać, że decyzja, owszem, nadejdzie, ale diametralnie inna.
Tuż przed ucztą w spichrzowej kamienicy, dla której ojciec Jana znów zaangażował się z całą swoją energią, wybuchła wielka afera, najpierw pośród samej służby, która z trwogą spostrzegła, że z izby stołowej zniknęły kosztowne precjoza, później już wobec szalejącego ze złości pana domu, który darł się po korytarzach o złodziejstwie i niewdzięczności, o wywaleniu wszystkich na zbity pysk. Urządził zebranie tych mających dostęp do wyższego piętra, a nawet pochwyconych z podwórza parobków, i oświadczył im w porywie gniewu, że jeśli zaraz nie znajdzie się winny, to po kolei będzie ich oddawał małodobremu na tortury, aż się zbrodniarz nie przyzna. Zaś kobiety, szczególnie te kuchenne, miały już wcześniej obgadane między sobą różne możliwe teorie, przy których za najbardziej prawdopodobną uznały sprawczość niemej Żydówki, bo przed jej pojawieniem się coś podobnego nigdy nie miało miejsca, natomiast niemota nie dość że samopas ciągle się gdzieś wypuszcza z domu, to jeszcze ma dostęp do izby stołowej, jej skrzyń oraz kredensów, gdy podczas ważniejszych wieczerzy usługuje paniczowi Janowi – więc obawiające się o własną skórę zgodnie zaczęły przekonywać pana, że tak właśnie wszystko musiało się potoczyć, czemu prędko zawtórowali inni, przy czym w obronie pokornej dziewczyny nikt się nie odezwał. I pan domu nie potrzebował więcej, aby z zalewem amoku sprawę uznać za rozwiązaną.
Niema Żydówka, niczego jeszcze nieświadoma, siedziała akurat z Janem w jego izbie, gdzie z błyszczącymi oczami słuchała o przyszłym ich ślubie, lecz kiedy z hukiem otwarły się drzwi i w towarzystwie dwóch famulusów wkroczył przez nie furią opanowany Konrad, ściskający już w ręce długą i giętką rózgę, oboje zamarli w wielkim przestrachu, przez który przebijało się jeszcze większe zdumienie.
A ojciec Jana z marszu zaczął się na dziewczynę wydzierać:
— TY złodziejko!! TY oszuście niewdzięczny!! Mnie tak zdespektować?! — Zszokowaną dziewczynę złapał boleśnie za rękę i pociągnął na sam środek izby, gdzie natychmiast zaczął ją okładać przez ubranie rózgą, na co ona skuliła się z nagłym płaczem i nic nierozumiejącym jękiem. — Złota ci się zachciało?! — darł się przy tym pan domu. — To masz! Masz swoje złoto! Ty wiarołomna dziwko! Masz!
Jeszcze głośniej od nich krzyczał zrozpaczony Jan, który najpierw w błaganiu wyciągał do ojca zaciśnięte w pięści dłonie, próbując wyrazić mu, że on to kradł zastawę z kredensu, ale przez nerwy nie mógł wydać z siebie nic poza głośnym jękiem. W końcu w desperacji rzucił się na podłogę, z której podniósł go jeden z towarzyszących ojcu famulusów.
A sam pan domu nie zwracał uwagi na szalejącego pod oknem syna, tylko okładał płaczącą i zasłaniającą się rękami dziewczynę do momentu, aż do izby nie wparował zaniepokojony hałasami Albrecht, jak zawsze czujny, który siłą powstrzymał ojcowską rękę i krzykiem zaczął pytać, co to wszystko ma znaczyć.
Spocony i dyszący Konrad wykrzyknął:
— Ta twoja niemota mnie okradła!! Swojego dobroczyńcę! Okradała, rozumiesz!!
— O czym ty mówisz? — przeraził się Albrecht.
— Złoto i srebro z domu wynosiła! A kradła, kiedy usługiwała kalece przy stole! Zapewniałeś mnie, że nie będzie z nią problemów! A oto jej wdzięczność! Oto jej poszanowanie! — Zamachnął się raz jeszcze, ale ostatecznie powstrzymał rękę, bo dziewczyna wyglądała już tak żałośnie, że nawet w nim wzbudziło to litość.
Albrecht spojrzał na szlochającą oraz trzęsącą się ze strachu Żydówkę smutnymi oczami, po czym zapytał ze słyszalnym w głosie zawodem:
— Czy to prawda?
Lecz ona mogła jedynie z niezrozumiałym jękiem potrząsać głową.
W chwili ciszy wreszcie i Jan zdołał zwrócić na siebie uwagę, ponieważ jego pozbawione sensu wrzaski stały się w końcu dobrze słyszalne. Jednak brat, zamiast go cierpliwie wysłuchać, rozkazał zamknąć w komorce sypialnej, a sam poprowadził ojca na bok i tak mu przyciszonym głosem wyjaśnił:
— Dziewczyna jest brzemienna, więc módl się, ojcze, żeby od tego twojego bicia nie poroniła…
— A co mnie… — zaczął z płochością ojciec, ale Albrecht nie pozwolił mu skończyć, mówiąc dosadnie:
— Dziecko to należy do chłopca stajennego. Jakby nie było, będzie twój wnuk.
Konrad natychmiast zrobił wielkie oczy, zaś na jego gładko golonej twarzy odbiło się przerażenie, ponieważ starszy stajenny to był jego bękart, którego spłodził zaraz po śmierci żony z młodą służką, zmuszając ją do tego po pijaku, wobec czego później musiał ją dobrze opłacić, a nieślubnego syna potajemnie uchować we własnym domu. Teraz więc w głowie powstał mu poważny dylemat.
— Nie dość, że złodziejka, to jeszcze wszetecznica! — zezłościł się dodatkowo i poszukał pomocy u syna: — Co czynić? Przecież nie możemy oszustki trzymać pod dachem! A ja nie będę opiekował się każdym bękartem, którego spłodzi ten problematyczny szczeniak. W oczach Boga już odpokutowałem, biorąc go potajemnie do siebie i dając życie ponad stan.
Albrecht westchnął.
— Przede wszystkim to moja wina — wyznał, a ojciec skwapliwie pokiwał głową. — Pomyliłem się co do niej, bo jednak rynsztok z człowieka tak łatwo nie wychodzi. Oczywiście, musimy ją oddalić, ale bez bicia i z jakimś pieniądzem. Pozwól mi skierować ją do pokutnic w Starym Mieście, tam dobrze zaopiekują się porodem i samym dzieckiem.
Ojciec jak zwykle zgodził się z synem bez zastrzeżeń, rozkazał mu tylko zająć się tym jak najprędzej, po czym wraz z famulusami opuścił Janowe kwatery, po drodze rozganiając rózgą podsłuchującą służbę. Albrecht natomiast spojrzał na zdruzgotaną dziewczynę, która, zalana łzami, pełzała mu u nóg, i ciężko westchnął.
— Sama sobie jesteś winna — oznajmił, gdy z ostatnią nadzieją skierowała na niego przepełnioną bólem twarz, ponieważ z całych sił chciała się wytłumaczyć, że to nie ona, że widziała, jak parę razy Jan rzucał te przedmioty ubogim, ale sądziła, że jako syn pana domu ma do tego prawo, więc żeby dobrzy państwo nie wypędzali jej z powrotem na ulicę, gdzie z nadchodzącym dzieckiem na pewno nie przetrwa, a jeśli łaskę tę uczynią, to będzie się u nich potrójnie starała, wszystko odpokutuje i za stracone kosztowności nie będzie już brała pensji; to wszystko pragnęła wyrazić całym swoim sercem, lecz, niestety, nie była zdolna. — A ja zaufałem ci i robiłem wszystko, żeby ci pomóc — kontynuował Albrecht, przy czym głos jego pozostawał zimny i ostry niczym stal. — Nie będę cię osądzał, Bóg cię za twoje uczynki osądzi, ale nie zbliżaj się już więcej do naszego domu. Dostaniesz kilka szelągów, które schowasz sobie na przyszłość dla dziecka, jeśli masz w sobie choć trochę przyzwoitości, a do porodu zajmą się tobą pokutnice przy kościele świętej Katarzyny. Choć na to nie zasługujesz, to dla dobra dziecka wstawię się za ciebie u ich ksieni.
Albrecht uczynił dokładnie tak, jak zapowiedział.
Zrozpaczony i dech od tego wszystkiego tracący Jan, którego wbrew jego woli zamknęli w sypialnej komorze, u nikogo już nie uzyskał uwagi. Choć wył i płakał tak głośno, jak tylko mógł, to nawet siostra nie chciała wysłuchać jego chaotycznych tłumaczeń. A zawitała w jego kwaterach na bardzo krótką chwilę, mając już dość tego dziecięcego mazgajstwa, obiecując jedynie, że znajdą mu jakąś nową służkę. Póki co obowiązek ten spadł na tęgą kucharkę, Albertę, której to wyjątkowo było nie w smak.
Jan w końcu zamilkł na dobre. Do nikogo już się nie odzywał, nie chciał nigdzie wychodzić, tylko siedział przy swoim oknie jakby pozbawiony woli oraz ducha, statycznym spojrzeniem obserwując ożywiony ruch na handlowej ulicy, z nikłą jeszcze w sercu nadzieją, że ujrzy tam kiedyś niemą Żydówkę z jego własnym, malutkim potomkiem. Ale wizja ta mimo wszystko budziła potworny strach. Bo przecież to przez niego tak się właśnie stało, z winy jego naiwności, za którą tyle razy karciła go siostra, służka została wygnana, toteż nie wiedział, co w przypadku jej spotkania mógłby powiedzieć, jak zadośćuczynić takiej miary krzywdzie, której nie potrafił w odpowiednim momencie zapobiec. I nawet dzień przyjazdu króla Jagiellończyka, na co czekał od tak dawna, nie mógł rozwiać jego bolesnej zadumy.
Na samą procesję powitalną, w której musiał uczestniczyć każdy szanujący się Gdańszczanin bez względu na stan, kucharka Alberta musiała szykować Jana siłą, bo wzbraniał się przed tym i nie chciał wychodzić z domu.
Po uroczystym wjeździe króla do miasta, podczas którego grzmiało od gromkich wiwatów oraz biły wszystkie kościelne dzwony, a czemu jedyny Jan przyglądał się beznamiętnie i jak za karę, ojciec jego poprowadził swych krakowskich gości nad motławski bród, gdzie przed wieczerzą miała się odbyć specjalna demonstracja jego nowego, jednomasztowego holku o pięknym, dębowym poszyciu.
Tak więc udali się wszyscy poza bramę wodną, do przystani z tłoczącymi się w niej łupiankami i żaglowcami, gdzie zabrano również wściekłego, ale nie protestującego już Jana.
Na miejscu goście zbili się w półokrąg na samym skraju pomostu, bo była tam przemowa, zaś Jana jak zwykle pozostawiono na samym tyle, przez co w jej trakcie widział jedynie przybrane w barwne sukna plecy zgromadzonych przed żaglowcem mieszczan. On mógł podziwiać jedynie kawałek burty i wysoki maszt, który wyrastał ponad głowy stłoczonych. Ale o wiele bardziej interesowała go kołysząca się, czarna topiel, która zawsze go przerażała, bo nie wiadomo, jak głęboka była, a śmierdziała od miejskich zanieczyszczeń. Nawet w tej chwili pływały w niej rybie flaki, głowy oraz gdzieniegdzie żółta piana.
Jan przyglądał się tej toni z głębokim namysłem, gdy wszyscy inni podziwiali zanurzony w niej okręt i słuchali mowy szkutnika.
Wreszcie, przez nikogo nie pilnowany, Jan odrzucił pled z kolan, po czym zsunął się na mokre deski pomostu. Przepełznął po nich o te kilka kroków i potoczył się wprost do porażającej swym zimnem wody.
Dla jego rachitycznego ciała był to wyrok śmierci. Nie zdążył zaczerpnąć ostatniego tchu, a woda zalała go swą niemiłosiernym masą. Plusk był tak cichy, że wobec ogólnego hałasu przystani nie zwrócił niczyjej uwagi.
Dopiero Anna spostrzegła, że na skraju pomostu stoi jego puste krzesło. Z paniką w sercu zaczęła szukać brata wzrokiem. Trwało to kilka sekund, bo zaraz po tym krzyknęła z rozpaczą, czym zaalarmowała innych.
Sama z uniesioną ponad łydki suknią pognała do pustego krzesła. Tam rzuciła się całym ciałem na deski pomostu i z desperacją zaczęła szukać brata we wzburzonej jeszcze wodzie. Nie dostrzegła niczego, więc poderwała się na równe nogi i z histerycznym wrzaskiem wrzucała do brodu kolejnych parobków, aby ci nurkowali i szukali Jana.
Wobec tego całe już towarzystwo było głęboko przerażone i każdy rozpoczął swoje własne poszukiwania. Najbardziej ze wszystkich zaangażował się ojciec, który wołał syna tak głośno, że zbiegli się ludzie nawet z najdalszych pomostów.
A ciało Jana wypłynęło z wody kilkadziesiąt kroków dalej.
Niema Żydówka, która wypędzona została tydzień wcześniej, wkrótce u sióstr pokutnic porodziła zdrowego syna. Dobre mniszki obiecały się nim zająć, choć Żyd był z matki Żydówki, co już zdążyła im wytłumaczyć na migi, gdy gorszyły się, że nie chce uczestniczyć w ich nabożeństwach. Ona sama po połogu wyruszyła w świat za zarobkiem, obiecując, że do syna swego będzie wracała, bo to dla niego pragnie zdobyć pieniądze. A słyszała już od dziewcząt z rynsztoka, że wojna z Krzyżakami znalazła w końcu swe wielkie fundusze, wobec czego żołnierz jest przy żołdzie i hojnie rozdaje. Wobec tego jak wiele jej podobnych pociągnęła za żołnierskim taborem w roli markietanki sprzedającej własne ciało, i choć konkurencja bywała bezlitosna, dla synka ponosiła każde poświęcenie, zaś na parszywe życie nie narzekała, bo tak po prawdzie, to poza tymi pięknymi miesiącami przy Janie kiedy ono było dla niej łaskawe?
I wracała do synka z pieniędzmi przynajmniej dwa razy do roku, przez te krótkie chwile bywając mu z całego serca kochającą, choć niemą i sponiewieraną przez życie matką. Aż nastał w końcu rok, w którym nie pojawiła się wcale.
Chłopiec był wtedy już na tyle samodzielny, że o swojej matce zachował dobrą pamięć. Rozumiał, że ta niema Żydówka o długich, czarnych jak sadza włosach już nigdy do niego nie przyjdzie.
Choć tak bardzo pragnął wiedzieć, co się z nią stało.