Via Appia - Forum

Pełna wersja: Martusia (5)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Przeważnie jednak oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, mizantrop z uchem przylepionym do radiowego pudełka, słuchał Wolnej Europy, wsłuchiwał się w trzaski, rzężenia i świsty zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie.

Tłumaczył im, zakutym profanom, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, bo, jak zwykle, miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język. Roztaczał przed nimi swoje optyki, a zgadzał się ze sobą tak manifestacyjnie, uporczywie i miażdżąco, że gdy kończyły się jego nietrzeźwe rekolekcje, mogli odetchnąć z ulgą i pójść wreszcie na kolację, byli w stanie zająć się rozmową z babcią i żarciem jej potraw, on zaś pozostawał w łóżku, leżał w nim z gderliwą świadomością, że i tak nie przewalczy ich niechęci do swojej prawdy, bo nie odbierają go na tej samej fali, a przytakują mu tylko przez grzeczność.

Nie wiedzieli, jak mają postąpić gdy je wygłaszał, nie wiedzieli jakie zająć wobec nich stanowisko. Czy sprzeciwić się im, a może przyjąć za dobrą monetę i udać, że je podzielają? Powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały?

Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty, dyskretne pukania się w czoło. Podnosił głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy - rozbity, dyszkantowy, ochrypły od zapijaczonych tyrad. Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od braku konkretów, licznych potknięć i stereotypowych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by go zagłuszyć i dowieść mu, że mają silniejsze płuca. Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem.

*

A na ostatku zjawiał się wuj Ząbek, oryginał, tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami byle gdzie przyjmowany. Zapraszany ze względu na swoją szczerość, z którą czasami nie wiadomo było, co począć, gdzie się przed nią schować. Nie wchodził, ale wślizgiwał się, jak gdyby obwąchując atmosferę. Z ukosa popatrywał na babciny kok, zaglądał w jej stalowoprzygasłe oczy, w których niekiedy pojawiały się iskierki, strzygł oczami w kierunku schowka na dziadka i minę miał wtedy taką, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł.

W głównej mierze był sam, gdyż nie przelewało mu się na płciowym odcinku. Przeważnie brakowało mu świeżej zdobyczy do pokazania i zwykle nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści.
Niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne, z racji nieuchwytnej sympatii, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące.

Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zamglone, powłóczyste oczęta udające głębię. Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia, jakkolwiek uważał, że kobiety należy kochać po ich grób.

Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu i odzyskał rezon, przystępował do wyrażania sądów. Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, pozował na przecherę, który wziął urlop od zmartwień i rozbrat ze swoją przeszłością. Nie chciało mu się niczego wiedzieć na sto procent, zrezygnował z udowadniania, że białe jest nieco czarne, miał gdzieś i potąd owo tak trendy i z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne.

We własnym mniemaniu był taktycznie wesoły, jak wymagała tego sytuacja, a gdy wypadało okazywać smutek i trzeba było zachowywać się poważnie, dostrajał się do panującego zasmucenia. Uchodził za luzaka, człowieka tolerancyjnego i wyrafinowanego. Lubił, gdy myślano o nim jak o uniwersalnym znawcy ludzkich błędów. Nie znosił natomiast, kiedy brano go za ofiarę losu, wirtuoza bredni i anioła pozbawionego praw do noszenia aureoli.

Jednak w zaciszu swojego pokrętnego ducha rozmiłował się w słuchaniu pochwał na swój temat i chciał być akceptowanym bez zastrzeżeń. Co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, niedościgły wzór do naśladowania.

Dopiero na stare lata pojął, że mylił się od „a” do „z”: uprzytomnił sobie, że nigdy nie był wzorem do naśladowania, skonstatował, iż był raczej wykidajłą szlachetnych myśli, psychiczną marionetką i intelektualnym niedołęgą.

Ale to przeświadczenie miało dopiero przyjść, być jego muzyką przyszłości, jego łabędzim śpiewem ostatnich pięciu minut. Teraz nie mógł pogodzić się z tym, że wytykano mu wady, do których się nie przyznawał, jakim kategorycznie zaprzeczał. Wydawały mu się zręcznie ukryte, przezornie tajne i prawie poufne, znane nielicznym totumfackim, przemyślnie zamaskowane przed wścibskim okiem postronnych znawców jego duszy.

Ale tylko tak mu się zwidywało. Na razie więc krygował się: powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem, zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem i że nie chce obnosić się ze swoją histerią.

Nie cierpiał natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać w nim ułomności, gdy zaczynano starannie, na zimno i brutalnie go demaskować. Że zaś nie stronił od wylewności i z zapałem gawędził o swoich minusowych szansach i paskudnych niedosytach, wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji, powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba, wmówiono mu, że kto uchyla się od publicznych umartwień, nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, nie obnaża się w świetle jupiterów, kamer i sztucznego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, ten odstaje od mądrych ludzi, od istot, które wiedzą, jak się ustawić i powodzi się im na wszystkich frontach, gdy więc wpojono mu przekonanie, że nie należy ociągać się w zbiorowych spowiedziach, bo w przeciwnym razie brany jest za odmieńca, dziwaka, ciemięgę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy i komitywy - uwierzył.

Tym silniej wierzył, że raporty z mniemań były na topie, a do dobrego tonu należało składanie meldunków ze szlajania się po egzystencjalnych rozpadlinach. Taktyka stadnego działania, świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistość: zasługiwała na wiwaty. Dostosował się do niej, gdyż nowa tysiąclecie wymagało nowej aranżacji. Co więcej, domagała się strywializowania i uogólnień.

Dążył więc do zwrócenia na siebie uwagi, przywdziewał papkinowskie miny, chciał, by było o nim hałaśliwie. Wkrótce jednak odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością, zrezygnował z bycia na celowniku. Gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niefartach, wycofał się z tandetnych wynurzeń, odłączył od nurtu pokutników na zamówienie.

Od tej pory uwziął się, by nie lubić ostentacji. Zapragnął, by znano go z powściągliwości. Zanim więc wypowiedział byle namaszczone zdanie, toczył ze sobą walkę. Toczył walkę, by wszyscy mogli zaświadczyć, że ma ludzkie odruchy, jest tarmoszony przez wątpliwości, by mówiono o mordędze, z jaką chce zmienić się na plus. Przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka, w potępiacza i przyganiacza wszelkim smolącym garnkom...

O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia publicznych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem. Ale tak czy siak, dla Martusi był hipokrytą. Pozostawał pieczeniarzem, a jego bitwa, potyczką na gumowe noże. Egzystował w jej pamięci jako chytry ćwik dostosowany do wodnikowej epoki, wuj najnowszej generacji: bezczelny i zachwycony sobą spryciarz nie wyobrażający sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu; wuj pozujący na człowieka z metką od Armaniego.

*

A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem. Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości. Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku; rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja nowinek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust, roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem, a dla Martusi najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki.

Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec. Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają rogatki niedostępnych dla niej spraw, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień. Oto znalazła się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą.

O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza odległa bliskość urwała się raptownie.