22-04-2020, 10:59
[Hej Ode mnie - tak dla ewentualnego się pośmiania. Zapraszam.]
Rozdział I: Grzyb rośnie na słońcu
Rycerz Kamic podziwiał knykcie swej prawicy szlachetnej, roztkliwiając się w myślach nad pagórzastością swych kostek napięstnych. Oczami wspinał się na rosłe, strzeliste kształty i wbijał weń proporzec, tytułując po kolei szczyty mianami: „Wzniosły Trzonowiec Siły”, „Sól Tej Ziemi”, „Kość Zgody Ostatecznej”, „Wybijacz Nieprawości” oraz „Miażdżyciel Hańby”. Każdy knykieć prawicy zatem posiadał swą unikatową nazwę, nie był tam jakimś odsyłaczem do czegoś tam, czegoś nieokreślonego, rozmytego. Sam w sobie stanowił mięsisty konkret stuprocentowej prawości i pewności egzystencji.
Rycerza Kamica z autorefleksji wytrącił Maminsyn. Grube kocurzysko, które tylko umiało hodować tłuszcz. Oblizywał swe pazurki, cmokając i tymi cmoknięciami doprowadzając Kamica do szewskiej pasji niegodnej rycerza. Wielkie ofutrzone poślady zanurzone w zieleni trawiastej nieopodal stóp Kamica obutych w pancerze dolne płytowe żelazne.
Zapanował nad łopotaniem nozdrzy, zwrócił lico ku wielkiemu tłuściochowi i jak zwykle nie przelewając żadnych emocji w słowa, gdy zwracał się do szkaradnika, ten oto frazes wzgardy wyrzucił:
– Bo ty wiesz, że nasza pani trzyma cię tu i pozwala tak się opychać, żebyś wyhodował tłuszcz i ażeby potem mogła rozgryźć twoje soczyste cielsko?
– Że chce mnie ukatrupić i pożreć, mówisz mi?
– W te oto słowy prawdę przekazuję. – Wsparł się dłonią o tylnią ściankę rozłożystego pałacu, jakoby na potęgowanie prawideł.
– Zabawnym tego słuchać. A tako zabawnym bardziej, że ty gdy do mnie usta otwierasz, to zawsze o śmierci mojej słyszę. Niektórzy mogą perswadować, że przyzwyczajenie odbiera śmieszność żartowi, ale jednako ja czuję, że ty nie żartujesz, a groźbę stosujesz, w ten oto sposób przyzwyczajenie potęguje śmieszność groźby, przyobleka groźbę w coraz to bardziej fikuśne, odbiegające od samej istoty czy treści groźby, łaszki.
– Powiedz mi jeszcze jeno, ażebyśmy dłużej już nie musieli ze sobą koegzystować w tej konwersacji, wolałbyś zostać ukorzonym przez „Miażdżyciela Hańby” czy może przez „Wybijacza Nieprawości”? – Strzelił kostkami, gniotąc pięść w pięści.
– Boże, słucham i nie rozumiem. To jakieś postacie z bajdurzeń bobasowych, w których się zaczytujesz na dobry sen, bo odwagi nie masz zajrzeć na łamy kart horrorków?
Po jasnym nieboskłonie przeleciało trochę gram rozświergotanego ptactwa. Potencjalny drób na podwieczorek pani.
– Nie, nic z tych rzeczy wymienionych przez cię. Po prostu odmierzam, przymierzam, w głowie sobie rotuję mą pięść, i tak mentalnie celuję i zastanawiam się pod jakim kątem zmasakrować twoją zaczepną i na pewno nie piękną buźkę. No i tłustą.
– Rozumiem.
Kamic szurnął opancerzoną stopą, dewastując harmonię rozkładu źdźbeł trawy. Spulchnił chociaż trochę glebę. Dłoń z impetami ponadludzkimi przytknął do piersi, a że było to spotkanie typu opancerzenie-opancerzenie (rękawica-napierśnik) – dźwięk zaiste solidny.
– Nic a nic nie rozumiesz, bo nie masz dostępu do moich myśli, co raduje mnie niezmiernie, zaznaczam dla jasności. A tu dinks w tym tkwi, że w zależności od kąta ciosu, dostaniesz najmocniej jednym li tylko z moich knykci, i uwierz – o tę moc to ja się postaram, aby urosła należycie.
Przesunął rękawicę w nizinnie partie uniwersum ciała, ale te nieco powyżej niecenzuralnych, i tam gdzieś w tych punktach kontinuum przestrzeni miętosił pieść w pięści i tamtą pięść w drugiej, i tamtą w pierwszej, i powtarzał, zmieniał, permutował doznania i wariował przerozmaicie, dokonując roszad dotykowych, siłowych, stricte generalnie cielesnych.
– Wnioskuję – ponazywałeś swoje knykcie?
– Ach! A więc twój mózg nie został miriad-procentowo zeżarty przez tłuszcz – wnioskuję.
– Ach, a panu to czepiec skórzany może za ciasno został dobrany i teraz krew nie dopływa, gdzie dopływać winna? Wnioskuję – oczywiście.
– A to niby jakie podstawy do takowych wniosków? – Spiął się.
– Boć głupie nazwy wymyśla. Jak z jakich bobasowych bajdurzeń na sny schizofreniczne, w najlepszym razie deliria marzeń.
Kot jął masować z rozkosznym zaniedbaniem wielobarwny brzuch. Może na nim nie futro, a jakie upierzenie ptaka-egzotyka?
– Och, la Boga. Już myślałem, że odnosisz się pan do moich łóżkowych niedomagań.
– Oooch – mruknął Maminsyn. – Azali takie były?!
Rycerz Kamic tupnął nogą – znów w dyskursie z tłuściochem za dużo o sobie wymemłał z ust. Będzie miał kocur kolejne punkty zaczepienia do naigrywania się i fanfaronad bez końca.
– Szlag by to! – Tupnął odnóżem prawym ponownie. – Już mi czas iść stąd! Dość tych pogawędek, dość wzgard!
Pochwycił z ziemi hełm z przyłbicą turniejowy, spróbował nałożyć na skórzany czepiec, ale nerwy poniosły i hełm stoczył się na bark, aby odbić się od okolic sutka lewego, zawibrować na kolanie i finalnie dźwięcznie osiąść na trawie, spulchniając glebę.
– Szlag by to!
Wziął rycerz Kamic hełm najprostszą metodą podpachową i zmierzył ku murom posiadłości swej pani. Po krokach ni to wielu, ni niewielu popsikał miętowych zapachem przez usta do wnętrza swego. Mięta dotarła aż do przełyku, osadziła się na podniebieniu, migdałkach, języku, wnosząc wytchnienie i mianując rozdygotaną pierś odstresowaniem po wymianie zdań z Maminsynem.
Stanął przy bramie muru i chuchnął obok w tabliczkę wyczuwającą po oddechu tożsamość istoty. Brama z prętów skrzypiała i powoli odsłoniła przejście na ścieżkę.
Rycerz Kamic chrzęścił opancerzeniem stóp na żwirku. Płytami na ciele wszechobecnymi obciążony spocił się szybko, choć obecnie marsz tempo dziecko osiągał co najwyżej.
Po żwirku nastał piach, a płyty coraz cięższe jakoby. Czasem się głowił, czy może za słaby on na rycerza? Pot pisał na skórze słone i bolesne zgłoski opiewające brak jego dokonań chwalebnych, a raczej bardziej natłok słabości fizyczno-psychicznych.
No jakoś mnie tam pasowali.
Pocieszał się i rzucił hełm w krzak jeżyn, bo ciążył dodatkowo. Obiecał sobie, że hełm poweźmie, wracając w pałacowe włości.
Mijał pola i lasy mniejsze i gdy myślał, że jaki cały świat obszedł, sprawę sobie zdał, że oddalił się niecałą milę od pałacu. Zapragnął schłodzenia natychmiastowego, żeby też woda sodowa nie strzeliła, zszedł więc nad jezioro po pochyłości trawiasto-glebiastej z przewagą gleby. Ta przewaga zmusiła go do refleksji na tematy nierówności na świecie, co warto nadmienić, bo rzadko wychodził poza autorefleksje.
Jak jesteś taką trawą przy nagromadzeniu gleby, to w mniejszości masz mniejszą siłę.
Tyle właściwie sobie pomyślał. I potem już skupiał się na odpowiednim ustawianiu opancerzeń nastopnych na pochyłościach i delektowaniu się modyfikowaniem skrętów i odgięć kostek i stosowaniu różnych napięć łydek czy też wydłużeń-rozciągnięć Achillesów.
Bardzo autorefleksywny rycerz, niemal jogin.
Klapnął wreszcie z sapnięciem, spulchniając pośladkami glebę. Pomiętosił trochę swoje pieści ze szczególną refleksją knykci i po prostu podziwiał majestat drzew.
Pochylały się nad zbiornikiem wodnym na całej linii brzegowej, tworząc w tym punkcie kontinuum rodzaj niesamowicie przepełnionej klimatem enklawy drzewiasto-wodnej. Rodzaj klatki bezpieczeństwa dla Rycerza Kamica, miejsca jogicznego oddechu. Dodatkowo urok piękna natury, od którego powieki nabrzmiewały łzami, wilgocią i wspomnieniami dziecięctwa.
Zdjął wtedy skórzany czepiec, opinający głowę dość mocno, odrzucił pod pniak liściastego okazu drzewa. Czepiec spulchnił glebę, ale tylko nieznacznie z racji zwiewności.
Ukazało się ufryzowanie rycerza w kształt grzyba przystrzyżone. Wystawił je do słońca, bo wiedział, że skoro ma grzyba na głowie, to ten będzie rósł ku niebu, będzie się piął po promieniach słońca jak małpka po lianie. A Kamic chciał rozrostu, chciał wzrostu mocy, potęgi, wzrostu wszystkiego.
A w świetle ostatnich niedomagań, które zrzucał na karb psychiki, mogłyby być to nawet przyrosty cielesne dynamiczne, występujące okazjonalnie, tylko w określonych okolicznościach. Bo czemuż by nie?
Zmarszczył brew, gdyż wiatr kłopotał niecnie grzywkę. Włosów nie miał muchomorowych, bo przecie plam na włosach brak czy blaszek pod. To się dziwił, że czasami pani odskakiwała od niego jak od sromotnikowej odmiany jakiej. Jak od toksycznego kapelusza, gdy na takiego w lesie z koszem się natknie. Bo maślaki, bo borowiki – chcemy, ale jak już plamki czy blachy – ble. Wybrzydzamy i nie szanujemy, niektórzy nawet wyżywają agresję na takich osobnikach.
Westchnął.
W tak krótkim czasie oddał się dwóm refleksjom niezależno-kamicowym. Raz że w mniejszości mniejsza siła, a dwa, że odmienność plamiasta lub blaszasta rodzić może nawet agresję. Nawet duma z przemyśleń.
Westchnął i z miętoszeń knykciowych przerzucił się na niedbałe miętoszenie kapelusza włosów. Jednorącz i delikatnie. Lubił masować sobie głowę wielce, miłość czy hobby, może coś pośrodku.
Zmarszczył brew – ale tym razem to już nie wiatr-psotnik tak ożywił kamienną jego zazwyczaj mimikę. Parę kroków od brzegu, ale, wiedział już to – na głębokiej wodzie – wynurzyła się z tafli ręka! Od połowy przedramienia aż do rozczapierzonych palców. Ale ręka nie skóra-kość-mięso.
Ręka miriad-procentowo woda.