Via Appia - Forum

Pełna wersja: Martusia (3)
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
W parę lat po rozwodzie, Mama Martusi wyszła za mąż powtórnie. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, mojej ciotce przynosił wiązanki, bukiety i czekoladki, a Martusi - książki. Jednak ani kwiaty ani książki, nie były podarunkami mającymi je oszołomić, olśnić, zmusić do wdzięczności. Traktował je normalnie. Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: pragnął sprawić im przyjemność. Z mety zaskarbił sobie sympatię Martusi, bo polubił ją bezinteresownie: nie dlatego, że była córką jego przyszłej żony i tak wypadało postąpić, ale dlatego, iż dostrzegł w niej człowieka. Wkrótce nazywała go Tatą.
W odróżnieniu od biologicznego, nie stanowiła dla niego przykrej wpadki zagalopowanego ciała. Ani jej, ani Mamy nie pouczał, strofował, dopasowywał do swoich wyobrażeń o małżeństwie. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić je w świetny humor. Zabierał je do kina, do teatru, gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie, niekiedy do filharmonii. Mówił mało, ale choć był milczkowaty, wyrażał się celnie.
I tak im się wiodło, aż zaczął słabować. Przestał wstawać, zmalał, upodobnił się do wiórka. Na pytania odpowiadał monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie. Przykro było patrzeć na niego. Mama Martusi robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, poiła go ziółkami i serwowała grog z wanilią.

W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, szczególnie dla kuzynki, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten, że większość jego znajomych poczynała migać się od częstych wizyt, odsuwać się od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie, prawie niechętnie, z tłumionym wysiłkiem.

Wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie. Burzył im ustalony porządek rzeczy. Naburmuszeni, wiercili się niespokojnie, Coraz łatwiej nie patrzeli na Tatę Martusi. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich percepcją, pomalutku przechodził na drugą stronę.

Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, którzy od razu wiedzieli, czy opłaca się posiedzieć przy nim, czy warto zdobywać jego przychylność, teatralnie ożywieni i kabotyńsko zrelaksowani, szeptali między sobą.

Zmieszani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, porozumiewali się ponad głowami matki i córki. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że uczestniczą w umieraniu. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się Tacie Martusi, nie byli tego tacy pewni.

Jej Tata przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi, zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, zbierał resztki sił do odbycia kolejnego etapu, szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym. Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku zabezpieczyć prześliczne wiązanki i gdzie kupić wieńce, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, czy na pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski lub w co ubrać twarz na stypę.

Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę Martusi po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, wychodzili.

Był wtedy tak lichy, nieruchomy i przezroczysty, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, a ciotka z krzykiem padła na jego pierś, Martusia nie potrafiła pogodzić się z jego odejściem, uporać z tym, że nie zdążyła go poznać, nagadać się z nim tak, jakby tego chciała, bez osłonek, otwarcie, swobodnie.

Obwiniała go o to, że pewne rzeczy działy się albo za wcześnie dla niej, albo zbyt późno dla niego: przychodziły, gdy nie były już możliwe do przekazania i kiedy na wypływające z nich wnioski nie było już odpowiedniej pory. Wkrótce dotarało do niej, że ci, których ledwie co zdążyła pokochać i chciała dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ona.

Nie mogła pogodzić się z faktem, że jej miłość skończyła się, nim nastała. Powoli, uparcie odczuwała, iż to, w czym dzisiaj tkwi, nie odpowiada wczorajszym wspomnieniom. Pojęła iż wkracza teraz w zaklęte rewiry ulotnych doznań, w te rejony, w których nawet dzisiejsza tęsknota nie ma wczorajszego znaczenia, tak jak nie ma znaczenia, czy świat kocha ją jeszcze, czy odrzuca już.

Pocieszała się, że to, co wydaje się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nieznanej drogi. Było jej ciężko, bo zauważyła że jest z nią nie tak, jak chciała.

Zatrwożyło ją to, gdyż uświadomiła sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci. Zrozumiała: oczekując nastania łatwiejszych dni, nie trzeba odgrzebywać minionych: życie pędzi nie w tym kierunku co ona i choć wydawało się jej, że jest w stanie pokierować nim, to stale ulega ułudom: wszak złudzeniami są myśli o nieskażonych powrotach do tego, co nieodwołalnie przeszło i nawet jeśli nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak wyobraziła to sobie w snach, jej rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej żądać.