Via Appia - Forum

Pełna wersja: Przymierzalnia
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
     W mieście znajdują się pewne obiekty, tak powszednie, że nawet nie zastanawiamy się nad ich znaczeniem. Każdy sklep z ubraniami posiada przymierzalnie. Tam kształtujemy wygląd zewnętrzny podług indywidualnego gustu aby uwypuklić cechy naszego charakteru. Ale wyobraźcie sobie jak charakteryzacja podlega innym gustom, a wy bezwolnie przyjmujecie narzuconą formę. Na pewno jakiś pierwiastek waszej jaźni przyswoi sobie cechy wyglądu zewnętrznego i wczuje się w rolę. Tu przerwę luźne przemyślenie, ale miejcie je na uwadze, bo konkluzja opowiadania połączy z początkiem wspólna klamra.
    Od czasów gimnazjum najchętniej przyjaźniłem się z Maciejką i Gosią. Gocha był chłopakiem, miał na imię Mariusz, lecz jak to bywa, nieodpowiedni czas i miejsce dla niego. Złapała kumpli głupawka typu „hej wymyślmy dla kogoś ksywę, jakieś imię kobiece, tylko takie staromodne”. Padło na Mariusza, a szkoda, bo przedtem wołali na niego Hahar, co podobało mi się bardziej. Ola była fanatycznie pogrążona w światach fantasy, a że w tamtych czasach był wielki boom na Władce Pierścieni i Wiedźmina wymyślała sobie jakieś elfie ksywy. Życzyła sobie, by tak ją nazywać, co ją oczywiście pogrążyło i zesłało na banicję towarzyską. Zamiast pokręconej acz majestatycznej nazwy kwiatu w języku elfów zaczęli ją nazywać Maciejka, by było pospolicie i trochę wieśniacko.
Przyznam się, że z początku też im dokuczałem, byłem trochę chuliganem, nie miałem litości dla zniewieściałych popychadeł, bo w moim przekonaniu była to leniwa postawa i bierność wynikła z wygodnictwa. Miałem poważną wadę serca, mimo to starałem się jak mogłem utrzymać tężyznę fizyczną, potrafiłem ciężko pracować i zawsze stawałem do walki, nawet jeśli przeciwnik był silniejszy. Najbardziej nienawidziłem obrażalstwa, a ci strzelali focha, bo ktoś porobił sobie jaja.
Gocha był sprytny, kujon i nerd odważył się podbić do nas gdy po raz pierwszy gdzieś tam za sklepem paliłem pierwszego papierosa i drugi raz w życiu piłem piwo. „Koledzy mam trochę kasy, postawić wam coś?” Po lekcjach coś nam kupował w spożywczym, pomagał mi w lekcjach, dawał ściągać, zakumplowałem się z nim więc był kryty.
Z Maciejką, czyli Olą, było bardziej osobiście. W drugiej klasie będąc, zmarł mi dziadek. Interesował się technologią i nauką, szczególnie astronomią. Wiele nocy przesiedzieliśmy przy teleskopie. Wiedział kiedy będą lecieć roje meteorów, potrafił wyliczyć za ile lat będzie fajnie widać Jowisza, czy, że Mars się zbliży. Grzebiąc w jego rupieciach na strychu, natknąłem się na garść książek z fantastyką, i nie tylko gwiazdoloty ale i te spod znaku magii i miecza. Conan, Magiczny miecz, czy wreszcie Tolkien. Babcia mówiła, że dziadek najbardziej lubił Tolkiena. Nigdy nie zwróciłem uwagi, a dodatkowo znalazłem komiks Wiedźmina, który mi kupił jak miałem 8 lat za co mama na niego krzyczała, bo były tam gołe baby. Zabierałem ze sobą wygnieciony egzemplarz pierwszej części do szkoły i czytałem, ale nie miałem drugiej i trzeciej. Szybko się zaprzyjaźniłem z Olą. Nigdy mnie nie pociągała fizycznie, była przeciętnej urody i nie uwypuklała walorów kobiecych, rozczochraniec w okularach, byle jak ubrana, ale tak wolałem, żeby była dobrą kumpelą z którą można przegadać wiele godzin, czy pograć na kompie lub konsoli. W domu miała biedę i trochę patogen, więc ten niechlujny ubiór nie był znowu jej wyborem. Grać przychodziła do mnie, co nawet mi odpowiadało, bo dobrze się przy niej czułem.
    Po studiach, tak jak kostucha przychodzi po umarlaków, tak po nas przyszła „szara rzeczywistość”. W przeciwieństwie do archetypicznego, niezmiennego wyglądu postaci z kosą, ona ma wygląd rozmaity – ta szara rzeczywistość. Dla mnie przyjęła wygląd tłoków, rur, silników pokrytych smarem i olejem. Nieźle, bo lubię motocykle. Ola też miękko wylądowała, mieszka z chłopakiem, jakimś nudziarzem i pracuje w urzędzie miejskim. Idzie odwalić swoje i wraca do ukochanych wirtualnych światów. Koleś pewnie domyślił się, że kocha kompa, konsolę i książki bardziej od niego. Mariusz najbardziej narzeka, poszedł na informatykę i skończył na magazynie w jakimś spożywczaku. Teraz mówię na niego „Pan Stonka”. Chodzi z jakąś nudną dziewuchą. Ale bez ksyw, jesteśmy już dorośli i poważni... Prawie.
Po przedstawieniu tych mało ciekawych person czas na główny wątek.
Jeździliśmy w rozmaite opuszczone, owiane legendą miejsca. To była moja inicjatywa, a może nawet zajawka dla której żyłem.
Uwielbiam jeździć samochodem, jak w opowiadaniach Grabińskiego, być w ruchu.
A teraz moja osobista dywagacja dla wszystkich po studiach. „Po” różni się od „przed” - brakiem złudzeń. Koniecznie musicie mieć coś dlaczego chętnie będziecie rano wstawać. Pustka w oczach, samotność i poczucie - „trza iść do roboty, no bo opłaty, jeść i w sumie coś robić trzeba” najgorsze co może być. Czy ora was wielka machina korporacji, czy dusi was gówniana płaca, musicie coś lub kogoś znaleźć, bo nikt się wami nie zainteresuje prócz depresji, a od niej lepiej trzymać się z daleka. I lepiej czas w pracy leci, i to praca ma służyć wam, ma być narzędziem do spełnienia celów, a nie na odwrót. Podstawa – ZAWSZE znajdzie się czas. Na książkę, grę, ten jedyny koncert w roku, tych kilka podróży trochę dalej. I my tak robiliśmy. Wszystko co tu piszę jest prawdą i mam zamiar przedstawić jedną z naszych podróży, która skończyła się zjawiskiem paranormalnym. Podpatrzona trzeźwym okiem. Przysięgam, że tak było naprawdę, bo ja nigdy nie kłamię.
Wybrawszy się na wycieczkę w trójkę, za cel obraliśmy sobie opuszczoną kopalnię soli w pobliżu Poznania. Bez szczegółów i nazw własnych, bo jeszcze będziecie się po takich miejscach pałętać, sami sobie znajdzie swoją miejscówę.
Nie da się przewidzieć pogody, lecz wtedy nam dopisywała, było wietrznie i pochmurno. Jechaliśmy szeroką trasą, krajobraz natomiast prezentował się uroczo - zjeżdżając z całkiem stromej górki, towarzyszyły po bokach drogi bure pola, a złowieszcze lasy majaczyły w oddali, jednakże najbardziej przemawiała do wyobraźni wyrastająca nad horyzontem potężna i majestatyczna chmura burzowa w kształcie kowadła, mniej potocznie zwana Cumulonimbus, która po chwili wypełniła szczelnie całe niebo aż po kres widzenia. Na tle tak przyjemnych barw jak nieruchoma stal i groźnie pędząca czerń, która dała zaczątek pierwszym kroplom deszczu, wyłoniła się ponura ruina opuszczonej kopalni. Budynek był naznaczony wapienną bielą, lecz przeważała monotonna szarość, i czerń wielkich okien. Budynek, bardzo wysoki i szeroki, pięknie odcinał się na tle burzowych chmur. Ciekawy wygląd nadawały mu liczne, długie kominy i szerokie rampy i zjeżdżalnie. Zagruzowane podłoże, zardzewiały Polonez bez kół i jakieś szczątki blaszanych bud nadawały postapokaliptycznego klimatu. Gdy zabierałem się za problematyczne zdjęcie chcąc ująć powyższe, zatkane wejście do kopalni jakimiś drewnianymi konstrukcjami, podniszczoną metalową huśtawkę, chyba własnego pomysłu (zdziwiony, że dzieci bawiły się na terenie kopalni) - jednocześnie usłyszałem rzygającego psa i ujrzałem w oddali najbardziej upiorne drzewo na świecie, czarne z pogiętymi gałęziami jak ręce, z którego zwisał stryczek bujający się smętnie na wietrze. Najpierw zlokalizowałem źródło hałasu, to stary menel dobywał z siebie nieprzyjemne dźwięki, a pamiętając, że to ludzi trzeba się bać najbardziej, wahałem się czy by nie skoczyć do bagażnika po pałkę teleskopową, rzuciłem kątem oka na moich bezużytecznych przyjaciół, którzy 2/3 podróży gapili się w telefon, podobnie wtedy i próbowałem ogarnąć co jest z tym cholernym drzewem. Pogięty staruch raczej wydawał się niegroźny, ale to wisielcze drzewo najbardziej mnie niepokoiło, bo założyłem, że jest przewidzeniem, lecz stryczek nie chciał zniknąć, podobnie jak groteskowe drzewne kształty. Wytężając wzrok wypatrzyłem u korzeni oponę po traktorze, a więc to też była huśtawka.
Zwiedziliśmy parter i powyższe kondygnacje. Porobiliśmy masę zdjęć i jak za każdym niemal razem, znajdzie się choć jedna fotka z jakimś niepokojącym cieniem o ludzkiej sylwetce. Z początku, przy pierwszych wypadach, naiwni wierzyliśmy, że „coś” było. Ale taki omam polegający na oszukiwaniu wzroku typu „baba z profilu czy puchar” pojawiały się cyklicznie więc uznaliśmy to za sztuczkę, na którą nabiera się podatny na skojarzenia mózg. Wychodząc zauważyliśmy trójkę miejscowych. Do menela dołączyli koledzy. Pogięty gość wskazywał na nas palcem i szedł w naszą stronę, a tamci łapali go za ręce i widocznie próbowali namówić, żeby dał nam spokój. Ola po wyjściu z budynku od razu dała strzałę do auta, bo się trochę na mnie obraziła, ale o tym później, więc ją ominęła mrożąca krew opowieść. Podbiłem z Mariuszem i zagadałem. „Co tam?”
Ty, nie łaźcie tu!” Pogroził połamany menel, który najwyraźniej miał ksywę Szmata.
Dzieciaki, tu są wilki! Duchy wilcze. Wiem, bo mnie goniły. W tej opuszczonej kopalni, jak nie wybiegły na mnie. I tak goniły, aż uciekłem do lasu, a tam ich więcej i węże!”
Szmata, mówiliśmy ci tyle razy, zwidziało ci się, bo ty jesteś alkoholik...”
Właśnie żem wtedy nie pił! Trzeźwy byłem!”
No i ci tłumaczymy, jak chlałeś codziennie wódę i non stop najebany chodziłeś od kwietnia 1996 roku i przestałeś nagle parę dni pić to dostałeś halucynacji...”
Nieprawda, Stachu, były żywe. Widziałem na własne oczy”.
Kurwa, Szmata! Delirium Tremens! Trzym, że mnie Ropuch, bo jak mu jebnę, ty mu tłumacz...”
Stachu, dotyka mnie to co mi mówisz...”
I tak dalej. Zostawiliśmy kłócących się żulników i wróciliśmy do auta. Postanowiłem wersji jakby nie było trzeźwego osobnika nie spisywać jako zebranego podania, czy legendy z tego względu, że był trzeźwy, co zważając na przyjęty status społeczny było wyjątkowo podejrzane i niegodne naszej uwagi.
A teraz co się działo w ruinach, że Ola się na mnie obraziła?
Widziałem zjazd do szybu, i klatkę z pordzewiałą windą. Wiadomo, że była nieczynna, ale zapamiętując kondygnację zeszedłem niżej. Wejście i z tej strony było zamknięte, w tym miejscu znajdowały się szyny z wagonem. Stał lekko przekrzywiony jakby coś w niego walnęło. Tylne koła wyraźnie wypadły ze szyn. Było tam mroczniej, a zalegający ziemię biała sól nadawała upiorności. Podłoże było bardzo nierówne, piętrzyły się małe pagórki i dziwne głębokie dziury. Szyny prowadziły do mrocznego tunelu, który po paru metrach kończył się ślepo. Czułem unikalną atmosferę tego miejsca, - głucha cisza, wilgoć i jednocześnie taka susza w posmaku i nieokreślona woń. Mocniej nacisnąłem przekrzywiony wagon powodując w ten sposób osypywanie się czegoś z uchylonej klapy. A moi kompani jak nie gapili się w telefony to gadali o swoich pracach, nawet się nie rozglądając. Szczególnie Ola przyjmowała pozę uduchowionej i innej, a tak naprawdę nolife – owała przed netem, zamiast podziwiać i chłonąć niezwykłą atmosferę. Wciąż się zamykała w swoim świecie, niby jak większość ludzi teraz, ale sama przeczyła temu.
Zagadani nie mogli słyszeć osypywania z wagonu w nieregularnych odstępach czasu. Gdy oni stali tyłem do źródła dźwięku ja wymyśliłem na poczekaniu historyjkę. Mogło nie wypalić, ale im nawet nie chciało się sprawdzić jakichkolwiek informacji o tym miejscu.
Zamknęli kopalnie na początku lat 90 – tych. Wiadomo wszystko wtedy zamykali, ale tu podobno był wypadek. Tam w dole się zawaliło. Kilku górników uwięziło. Szyby są rozległe, to jest wielka kopalnia. Jak się do nich dostali, to części nie było, zaginęli, ale ci co zostali znalezieni, byli pokryci zmineralizowaną solą, jakby ich ciało zamieniały się w minerał. Podobno tamci wciąż się błąkają, są jak skamieniałe zombie. Podobno ci co byli przed nami uciekli z tego miejsca, bo z ziemi zaczęły nagle wychodzić. Nie widzieli wiele, tylko białe jak wapno ręce. Może z stąd te dziury w ziemi”. Po tym zrobiłem efektowną pauzę. Bez szemrania, wzdychania, sapania i bez słów, gdy echo przebrzmiało, posypało się z wagonu. Stojąc tyłem i nie wiedząc o tym, dźwięk mógł się kojarzyć nie tyle z czymś co upada na zasoloną ziemię, a z czymś co ją rozgrzebuje. Udałem przerażenie najautentyczniej jak mogłem. Nie musiałem stroić przerażonych min, bo było tam za ciemno, ale zakrzyknąłem „o Boże, co to!?” Ola się przestraszyła. Zwyzywała od dupka i kretyna. Jest nadwrażliwa i łatwo ją wkręcić. Mariusz szybko podłapał żart i śmiał się, trochę sztucznie, nerwowo.
Mógłbym po prawdzie zmyślić i z tego miejsca zrobić emocjonujący thriller o zombie, co by zakończyć przydługie już opowiadanie, ale jak wspominałem, zawsze mówię prawdę i snuje coby przekazać wam trochę tajemnicy nieznanego, żebyście też mogli poczuć klimat niesamowitości. I mam jedno głębsze przemyślenie.
Wracając na Śląsk Mariusz zapodał opowieść, która zmieniła nam trasę wycieczki.
Tylko chwilę jeszcze o Jurze Krakowsko – Częstochowskiej, czy też o Wyżynie Krakowskiej. Zakładam, że jakiś Gorol będzie to czytał więc trochę o tym miejscu.
Jest tu pięknie. Momentami niemalże pierwotna, dzika kraina. Wapienne skały wyrastają z zielonych pagórków jak skamieniałe kości olbrzymów. Skupiska takich skałek najczęściej można dojrzeć na wzniesieniach, za to w dolinach i na wierzchowinach samotnie okupują teren olbrzymie Ostańce. Ola w niektórych osobliwych kształtach dopatrywała się Trolli schwytanych w promienie słońca i zaklętych na zawsze w kamień. Na odludziach z dala od skupisk ludzkich, pośród jarów, wąwozów, wapiennych szczelin, pośród gęstych, pachnących lasów i na jałowych kamiennych wzgórzach, przecinanych czystymi, wartkimi strumieniami, jak strażnicy wznoszą się ruiny średniowiecznych zamków. Kraina zaczarowana niby z baśni. Goniąca nas burza nie zdołała jeszcze zakryć całego nieba, toteż na wzniesieniu w złotych i czerwonych promieniach zachodzącego słońca pięknie prezentował się zniszczony zamek, tuż nad nim zawisły czarne chmury okrwawione głęboką purpurą przez niknące słońce. Zamek w takiej scenerii wydawał się groźny. Zaszczepił się w mym sercu nieuchwytny lęk, wrażenie, że zamieszkują te ruiny jakieś demony, czy inne zło, i z chwilą gdy słońce całkiem zajdzie lub burzowe kłębiaste chmury całkiem połkną krainę aż po horyzont, nie będziemy mieli gdzie się schować, albo nie zdążymy już uciec, gdy zło zamieszkujące zniszczone siedliszcze wyruszy na połów. Takie to było wrażenie.
A żeby dać próbkę jak ciekawe jest to miejsce, przedstawię zachwyt Mariusza gdy wyczytał z komórki jakąś ciekawostkę.
Wiecie jak ważny był gród w Dankowie? Żadnych badań archeologicznych nie robili, nic, a przecież już w 1236 utworzono tam zajazd książąt dzielnicowych i wtedy Henryk Pobożny swoje córki przywiózł na ślub z synami Konrada Mazowieckiego. Niewiele z tego zostało, jakiś bastion, trochę murków obronnych, część zamku stanowi fundament pod stojący po dziś kościół. Wzniesiony zamek stanowił jedną z najlepiej ufortyfikowanych siedzib na ziemiach polskich. W 1655 roku Szwedzi nawet nie myśleli żeby ten zamek atakować, tak dobrze był obwarowany, a ówczesny władca grodu, tak się nie bał ataku, że wysłał 12 armat na pomoc do Częstochowy, żeby broniły Jasnej Góry. No nie dziwię się, przecież ten plan, to nic innego jak francuska fortyfikacja! Zobaczcie, umocnienie czworoboku składało się z dwóch półbastionów...” - Zamknij ryj! Tak czasami należy rozmawiać z Panem Stonką.
Tym razem obraził się trochę Mariusz, ale musiało mu szybko przejść, bo nagle wypalił z osobliwą historyjką.
Mówiłeś, że miałeś fajnego dziadka, a ja miałem ciekawego wujka wiecie. Tu niedaleko jest taka wieś w której mieszkał. On już jest stary i od młodości jest trochę potrzaskany. Zobaczył coś strasznego jako nastolatek i był nawet w zakładzie psychiatrycznym. A co zobaczył? Trochę dalej od wsi był cmentarz żydowski, a jeszcze za nim w takim lasku stał bardzo stary, nieużywany od dawna kościółek. Kompletnie nieczynny, z czarnego drzewa, z małymi szybkami i miał dziwny krzyż, podwójny, chyba z prawosławia. Bardzo zapuszczony był, ledwo dało się do niego dojść. Zakradł się z kumplami, mieli farbę, chcieli jakieś bluzgi popisać na nim. Weszli do środka i czegoś się przestraszyli. Koledzy od razu wybiegli, ale on został, bo jak sam mówił strach go obezwładnił. Czuł zapach kadzidła, bo i faktycznie był dym. Kadzidło stało obok ołtarza i było wyraźnie zapalone. Ktoś musiał być przed nimi najwyraźniej. Kiedy dym był już gęsty i siwy tak, że nie dało się za nim nic dojrzeć, poczuł zmianę w powietrzu, nie tylko tak nadnaturalnie, szóstym zmysłem, ale też ciało odczuło zmianę. Jakby nagle inne ciśnienie zapanowało. Poczuł ruch w powietrzu, jakby coś olbrzymiego przesunęło się obok, następnie było drżenie przez podłogę i na końcu dym zafalował. Czarna, amorficzna sylwetka się pojawiła, bo kształt jakiś był ale nie potrafił tego z niczym skojarzyć.
To pojawiło się nagle i tak stało nieruchomo. Niewyraźna, rozmazana plama. Nie kojarzyło się to z postacią człowieka, bo było za wielkie, miało ze trzy metry wysokości. Jakaś masywna czerń, z początku myślał, że to niedźwiedź stoi na tylnych łapach. Nie dziwię się, że umierał ze strachu, wyobrażał sobie, jak zwierzę nagle opada na przednie łapy i biegnie na niego między ławkami. Tak sobie to wyobrażał, ja bym umarł ze strachu, albo oszalał, ale on tak afirmował, żeby puścił go paraliż, chciał dobiec do drzwi i je zamknąć. Ale to nie było zwierzę. Usłyszał dziwne dźwięki, jakby to coś zaśpiewało, ale nie było tam ludzkich dźwięków, tylko taka imitacja jakby wielu instrumentów, coś jakby trąbki i flety. Dym bardziej się rozstąpił i to przesunęło się do przodu. Wujek nie miał wątpliwości, że to coś imitowało mnicha. Stwór miał jakby kaptur, nie było twarzy, tylko ziała czarna dziura. I on się pokłonił, a wokół rozstępował się dym...”
Może to była Buka? Ta z Muminków. No co, jak byłem mały bałem się. Tak by mi się skojarzyło. Ale na poważnie, przede wszystkim, zakute pały, duchy nie istnieją”.
Lubie w ten sposób ich wkurzać, niby dorośli ludzie, a wierzą w duchy. Można mieć jakieś wątpliwości co do niektórych zjawisk paranormalnych, w przyrodzie nie wszystko zostało odkryte, jako ludzkość, nie zrozumiemy pełnej wielowymiarowej złożoności kosmosu, i jak jest coś niejasnego, to na pewno da się to naukowo wyjaśnić. Takie było moje stanowisko w tej sprawie i o to często się ze mną spierali.
Teraz będzie ważna, kluczowa rzecz. Podjęliśmy temat postrzegania przyrody - trzy różne osoby i trzy różne punkty widzenia. Czy wrażliwość wyrobiliśmy sobie przez robienie zdjęć, czy to ukryte pragnienia kazały nam pstrykać fotki i oddawać swą uwagę chwili, by kontemplować przyrodę?
Ola postrzegała wszystko przez pryzmat wyobraźni. Dostrzegała wszędzie magię, zaklęte istoty w kamieniach, wielkie omszałe drzewo było domem leśnych duszków, nimfy wodne mieszkały w rzekach, w upiornym bezlistnym drzewie widziała zaklętą wiedźmę itd.
Mariusz miał trochę podobnie, widział to co było ale wyobrażał sobie, że za chwilę jakiś żubr wyjdzie, czy widząc puste pole, że zaraz będzie na nim jakaś bitwa.
Ja widziałem przyrodę taką jaka jest. Jasne ukwiecone pola, były piękne i wszystko, żadne wróżki nie muszą mi tam mieszkać, mroczny las był właśnie tym czym był, nie mniej ni więcej, jeśli miało by się w nim coś skrywać, byłaby to tajemnica i nawet nie próbuje pobudzać wyobraźni by ją przejrzeć. Pozostawiam to podświadomości, a świadomość po prostu patrzy i nie ocenia. Choć wydaję się mniej uduchowiony od nich, czasem z tej ukrytej podświadomości wypływają wrażenia, uczucia inne niż miłość, strach, zachwyt... coś nieokreślonego, tak jakbyście odtwarzali coś tylko jednym Playerem i nagle dostalibyście plik do którego nie macie kodeku, coś ważnego. Ledwo się otworzy ale prawie nic nie będzie widać i słychać, jakbym nie miał odpowiedniego zmysłu by odebrać to uczucie. Tak czasami mam.
Kto by pojechał w takie miejsce po opowieści Mariusza? Sądzę, że wielu z was. Ktoś naprawdę uwierzył w upiornego mnicha, nawiedzającego nieczynny kościółek? Koleś miał nierówno pod sufitem, więc odpowiednie warunki go nakręciły. My, większość społeczeństwa mamy zdrowe podejście do takich spraw.
Naiwnie myślimy, że nie da się zarazić szaleństwem.
Zdzieranie „zdrowego podejścia” bardzo boli gdy przyjdzie się zmierzyć z nieznanym.
     Małe, starodawne miasteczko było najbliższą większą osadą, smętna dziura, po której przez długi czas nie było nic, aż pojawiła się zapadła, niesamowicie wyludniona wieś pośrodku pustkowi. Miasteczko musiało mieć wytyczone drogi już w średniowieczu, bo sprawiało wrażenie ściśniętego. Pośrodku stał dziwny zielony budynek ze zbutwiałego drzewa, niemal na pewno opuszczony. Rozdzielał wąską drogę na dwie odnogi, wybraliśmy tę po prawej. Droga prowadziła przez jakieś dzikie jary i wąwozy, bo nie dość, że było stromo i ciasno, to po bokach można było podziwiać olbrzymie wały ziemi. Ale sama wieś pośród podmokłych pól i gołych nieużytków sprawiała dopiero wrażenie zaniedbania. Pośród kilku małych domków nie było nikogo. Postaliśmy tam trochę, ruszyliśmy dupy z auta i nic. Słyszałem historie jak miejscowe buraki z jakiegoś „Pierdziszewa Mniejszego” gapią się na wścibskich obcych, tam gdzie łącznikiem z cywilizacją są busy przejeżdżające dwa razy na dobę. Nic z tych rzeczy nas nie spotkało. Przechodząc się po ulicy nie było ludzi co było dziwne, ale oczywiście, nie ma to związku z historią, tak tylko piszę dla zasady. Na obrzeżach był kościołek taki jak Mariusz opisał i był cmentarz na jego terenie. Choć stary, był czynny, a groby współczesne, więc to nie mogło chodzić o ten. Idąc dalej między obory, doszliśmy pod strome wzgórze na którym stała lokomotywa. Szyny miały parę metrów i nikły pośród chwastów. Była pięknie odrestaurowana, pomalowana i nie nosiła śladów wandalizmu. Za nią patrząc z górki ujrzeliśmy bardzo klimatyczny cmentarz żydowski, otoczony drewnianym płotem, kilka metrów kwadratowych pośród płaskich pól. Pola były bezdrzewne za to między kirkutami wyrastały wysokie pnie – bezlistne kikuty. Z daleka wyglądało to jakby kto powbijał olbrzymie zapałki. Dalej za nim znajdował się las, niewielki, ale to musiało chodzić o ten las, bo był jedynym skupiskiem drzew na przestrzeni wielu kilometrów.
Wkraczając w mroczne, leśne królestwo doznaliśmy wrażenia jakby szarość zmierzchu została nagle połknięta przez panujący tam wieczny mrok.
Faktycznie stał stary, nieczynny kościółek prawosławny. Klimat był niezwykły, panująca atmosfera nie miała dla mnie analogi z niczym co doświadczyłem dotychczas w życiu. Moi kompani za to rozgadali się, podawali przykłady z gier, filmów, komiksów, bajek, czy nawet książek z którymi owe widoki mogłyby się kojarzyć. Pomimo, że widok był poruszający, uczułem lęk, bo wyłaniające się z mroków czarne kontury nie kojarzyły mi się z martwą budowlą. To było coś obcego, nie na miejscu. Nieprzyjemna wilgoć zdawała się przylegać do skóry, zaduch, brak świeżego powietrza jakbym zszedł do katakumb, zapach zbutwiałego gnicia. Zmysły podpowiadały mi, że coś było bardzo na opak. Las wydawał się martwy ale wizualnie tego nie było widać, jakby ktoś postawił tu realistyczną makietę, za to budynek – martwy przedmiot, żył. Kto zmusił martwe drzewa by udawały żywe? Czemu starożytna budowla udawała uśpioną ruinę, kiedy aż kipiała nienaturalną aktywnością? Może to trochę przesada, ale byłem prawie pewny, że coś tu robiło pozę by oszukać wzrok. Prawie nie było słychać naszych kroków, nawet nie słyszałem ptaków.
Poczułem drętwienie na ciele i umyśle. Popadłem w trans, nie mogłem zebrać myśli. Nie pamiętam chwili gdy wkroczyliśmy do kościoła. Wewnątrz powietrze wydawało się naelektryzowane. W ciemności ledwo dało się dojrzeć ławki i ołtarz. 
Otępienie i drętwota minęły bardzo szybko gdy usłyszałem mrożący krew w żyłach dźwięk. Nie sposób było go do niczego porównać, ani tym bardziej zlokalizować. On dobywał się ze mnie jak i zewsząd. Rozdzieranie, przechodzenie przez coś mokrego. Podłoga pod stopami poruszyła się, deski wyginały się, a dach zaczął się obniżać. Nie potrafię opisać paniki, nie wiem czy to chciało mnie zgnieść, pożreć czy tylko przyjrzeć się. Gdy uciekaliśmy z Mariuszem, na zewnątrz usłyszeliśmy wrzask. Ola tam była, a my nawet nie zauważyliśmy kiedy wyszła. Podbiegliśmy do niej i podnieśliśmy ją, bo jak ostatnia pokraka się wyłożyła. Była skrajnie roztrzęsiona i rozpłakana. Gdy wracaliśmy (na szczęście jestem gruboskórnym typem i ogarnąłem się na tyle by prowadzić samochód) moi towarzysze byli w fatalnym stanie. Autentycznie bałem się, że postradają zaraz zmysły. Wychodzi na to, że marzenia mają rację bytu gdy są niespełnione. Nie było zachwytów, żadnego super zawsze pragnąłem/łam coś takiego doświadczyć. Musiałem czymś ich zająć i sprowadzić ten horror na ziemię. Kazałem im poszperać w Google w poszukiwaniu trujących, halucynogennych grzybów. Ola bardzo szybko podłapała zajawkę i zasypywała nas danymi. Rzuciłem im koło ratunkowe dla zdrowych zmysłów, mianowicie byłem pewny, że w kościele poczułem nieprzyjemną woń grzyba, dodać do tego wieloletnie gnicie i zbieranie się gazów w zamkniętym, niewietrzonym budynku, nic dziwnego, że się zatruliśmy.
Należy jeszcze wspomnieć, że każdy z nas doświadczył czegoś innego. Mariusz widział pękający sufit i dobywające się przez szpary białe, oślepiające światło i czuł ciągnięcie. Ola widziała z daleka olbrzymią bestię ukrytą w gąszczu, aż drzewa się ruszały gdy to szło, tak bardzo potwór musiał być wielki. I rogaty, przez chwilę dało się dojrzeć głowę jak wystawała nad korony drzew.
Wiele dni później wyciągnąłem własne wnioski. Musiało mi się wszystko poukładać.
Gdy odwiedziłem Ole, zauważyłem plakat z growego Wiedźmina. Następnie coś mnie tchnęło, by zajrzeć do książki z bestiariuszem Słowiańskim.
Ten potwór z plakatu to Bies. Tak samo opisałaś to coś w lesie”. Spojrzała się zdziwiona. „Naprawdę? Coś było, ale sama nie wiem co widziałam. Może jakiś ukryty impuls po słowiańskich praprzodkach?” Następnie odwiedziłem Mariusza. W pewnym momencie podniecony oświecił mnie, że robią kolejny sezon X files po tylu latach. Wielki fan UFO czuł w kościele jak białe światło go ciągnie. Wypytując się o wujka dowiedziałem się, że nienawidził księży, w przymusowym internacie katolickim stosowali kary i surowy rygor.
Są pewne miejsca na świecie gdzie pewne istoty mogą przyjść w gości. Są to przybysze z dalekich stron, którzy chętnie poznali by nasz świat i nasze zwyczaje. Przymierzają i przebierają się odpowiednio pod nasze wyobrażenia.