Via Appia - Forum

Pełna wersja: W cieniu arkad, rozdz. VI Ivo i Stefan
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Kraków - pierwsze dwudziestolecie szesnastego wieku


     Główny budowniczy Librarii, murator Stefan, przyglądał mu się badawczo, a jego jasnoniebieskie - prawie przeźroczyste w jasnej oprawie rzęs i brwi - oczy  zdawało się, przewiercały go na wylot. 

   - Więc mówisz, że to ty jesteś ten Ivo z Lewoczy, któremu Tomasz z Obiedzina powierzył taki majątek? No, no - nie do wiary. Ile ty masz lat, szesnaście? 
  - Idzie mi już na dwudziesty, chyba - spojrzenie majstra niemalże przygwoździło go do ziemi. 
  - Jak to chyba, nawet tego nie wiesz? – jasne brwi Stefana powędrowały do góry.
  - Urodziłem się jakoś rok po tym, jak w Lewoczy spotkali się ci wielcy królowie, węgierscy i polscy*[1]. Mistrz Paweł mówił, że było to w tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym czwartym, więc idzie mi na dwudziesty. 
  - Mistrz Paweł z Lewoczy, co ty masz z nim wspólnego? – w głosie majstra usłyszał zdumienie i szacunek. 
  - Mieszkałem w jego domu, uczył mnie – gwałtowna, ciepła fala wspomnień napłynęła z taką siłą, że aż pociemniało mu w oczach. Lewocza, mistrz Paweł, mama, Marica. Kiedy to było? Wydawało się, że w jakimś innym życiu. Albo, że zdarzyło się to komuś innemu, a on usłyszawszy tę historię zasmucił się. Jednak to był on - Ivo. Pozwolił, by zabrano mu ukochaną i uciekł z miasta, jak szczur. Tak teraz o tym myślał, chociaż rozum nawet i wtedy podpowiadał, że ich miłość nie miała większych szans. Nikt nie zezwoliłby na taki związek. Przecież nie można bezkarnie podważać ustalonego ładu społecznego. On, niespełna szesnastoletni, chłopiec do pomocy u mistrza Pawła, całkowicie zależny od jego rodziny - nie mający nawet swego własnego kąta, bowiem po śmierci mamy, sypiał na słomie w warsztacie, ale to był jego wybór, nie chciał bowiem pozostawać w izdebce, gdzie tak długo umierała biedna, nieszczęśliwa rodzicielka - oraz dwa lata młodsza Marica, córka bogatego kupca, handlującego z Polską madziarskim węgrzynem. Marica obiecana była komuś innemu, godnemu jej pozycji, a właściwie pozycji ojca, a nie bękartowi Polaka, o którym prawie nic nie było wiadomo.
      Był winien, bardzo winien, wdał się bójkę z jej bratem. Wtedy nie wiedział jeszcze, jak Stanko dotkliwie został zraniony, a raczej czy w ogóle żyje. W ostatniej chwili, kątem oka dostrzegł błysk noża w rękach brata Maricy. Był pewien, że go nieuchronnie dosięgnie, lecz tuż przed ciosem udało mu się odepchnąć go z całej siły. Ostrze drasnęło tylko ramię, ale ból jaki został  niespodziewanie zadany, wyzwolił w nim gniew oraz agresję, spowodowaną nie tylko chęcią samoobrony, ale i odwetu. Nikt bezkarnie nie będzie go bił, a tym bardziej rzucał się z nożem! Stanko, zaskoczony widokiem krwi, a być może bardziej wyrazem jego tak nagle zmienionej twarzy, na moment opuścił ręce. Tę chwilę wykorzystał Ivo i rzucił się do przodu. Szczepieni razem upadli, ale ich gwałtowna szamotanina trwała krótko i zakończyła się nagłym, urwanym, jakby niewybrzmiałym krzykiem brata Maricy. Ivo z niedowierzaniem patrzył na nagle znieruchomiałego Stanka. W jego lewym boku tkwił nóż, wbity aż po rękojeść. Nie bardzo rozumiał co i jak to się stało. Czyje to dzieło? Boże, jak do tego doszło? Przecież nie jest mordercą! No tak, ale kiedy szczepieni razem upadali na podłogę, udało mu się wykręcić rękę uzbrojoną w nóż, a Stanko poleciał do tyłu. Czy to jego własna ręka wbiła ten nóż, czy to był nieszczęśliwy wypadek?  To jednak było już nieistotne. Brat Maricy leżał przed nim blady, z rozrzuconymi ramionami, nieruchomy, a jego koszula coraz bardziej czerwieniła się od krwi. Boże jedyny! To co się przed chwilą rozegrało, musiało być tylko jakimś koszmarnym snem, bo przecież nie rzeczywistością. Jak do tego mogło dojść? Tylko się bronił? Nie chciał nikogo skrzywdzić! A Stanko był mu bliski i nawet łudził się nadzieją, że w stosownym czasie, kiedy ujawni swoje uczucia do Maricy, znajdzie w nim sprzymierzeńca. A teraz… co się z nim stanie, co będzie z ich miłością! To, że nie miał broni, nie miało żadnego znaczenia. Przyczynił się do zranienia, a jeszcze bardziej prawdopodobne do jego śmierci. Zdumiony, tak nagłym oraz niespodziewanym rozwojem sytuacji, podniósł oczy i napotkał wzrok zszokowanej Maricy. Od razu zrozumiał, że cokolwiek dalej się stanie, do końca życia będzie widział jej oczy, nie tylko napełnione przerażeniem, niezrozumieniem tego na co patrzyła, ale również z wolna pojawiającym się... cieniem nienawiści. Stał nieruchomo, z bezradnie opuszczonymi rękoma, zdany na jej łaskę, jakby chciał w spojrzeniu wyczytać wyrok, któremu całkowicie i z pokorą się podporządkuje. To oczywiste. I wyczytał, a nawet usłyszał jej szept - Na rany Chrystusa, Ivo, nieszczęsny - idź precz… 

      Kiedy nadbiegli inni, wiedział, że pozostała mu jedynie ucieczka. Nikt nie uwierzy jego słowom, Stanko bronił honoru siostry oraz - co jeszcze bardziej znaczące - honoru całej rodziny. Więc uciekł, nie wiedząc tego na pewno, czy jest winien zbrodni zabójstwa. Nie chciał ginąć z ręki kata na rynku w Lewoczy, a zdanie Maricy w ogóle nie będzie brane pod uwagę. A tak naprawdę  po czyjej stronie by się opowiedziała, nie wiadomo. To niewiasta, a właściwie jeszcze dziecko. W swoim czasie wydadzą ją za mąż zgodnie z ustaleniami rodziny, albo… zamkną w klasztorze. Całe lata będzie się zastanawiał i prawdopodobnie roztrząsał do końca swoich dni, jak mogło dojść do tych tragicznych wydarzeń? 

    Stefan przyglądał się stojącemu przed nim młodzieńcowi, który nagle posmutniał, a przez poszarzałą twarz przebiegała fala skurczów. Wyglądał na człowieka targanego gwałtownymi i sprzecznymi uczuciami. Wprawdzie patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, ale czy go widział? Boleśnie zabiło mu serce. Te oczy! Te oczy miały taki sam wyraz, jak spojrzenie jego brata – dumy całej rodziny - kiedy było wiadomo, że już nie podniesie się z łoża. Patrzyły na otoczenie, ale co widziały? Poczuł współczucie i niespodziewaną sympatię do tego młodego nieznajomego. 
   - Gdzie się zatrzymałeś, masz gdzie spać? – przez falę bolesnych wspomnień przedarł się głos majstra Stefana.
  - Nie, nie myślałem jeszcze o tym. Jak tylko otworzyli miejskie bramy, przyszedłem tu do Kolegium Większego. Myślałem, że spotkam się z jaśnie wielmożnym panem, profesorem Adamem z Bochenia*[2]. Tak miałem przykazane. A tu dowiaduję się, że ten człowiek już prawie od roku nie żyje. Nie wiem, co mam robić? 
  - Tak, profesor Adam z Bochenia to był zacny, wielce uczony na włoskich uniwersytetach mąż i dobry lekarz. Przecież nie na darmo sprawował zaszczytną funkcję nadwornego lekarza króla Aleksandra i również był przy miłościwie nam panującym królu Zygmuncie, ale mu się pomarło. Jak nie masz gdzie się zatrzymać, to idź do Bursy Węgierskiej*[3], tu niedaleko, przejdziesz że z mojego polecenia, na pewno cię nakarmią, a może nawet znajdzie się kąt. Jutro, z samego rana przyjdziesz tu do mnie, bo coś mi się widzi, że nadasz się do roboty przy budowie nowej biblioteki, a ja szukam odpowiednich ludzi. Teraz idź do Lektorium Galena, o widzisz tu na parterze i załatw swą sprawę z obecnie rządzącym wielmożnym rektorem Jakubem z Ercieszowa. 

   Odwrócił się, jednak żałosna i wydawało się bezradna postawa tego młodzieńca nie pozwalała mu odejść. Obudził w nim nie tylko wspomnienie zmarłego brata, tę niezabliźnioną, ciągle jątrzącą się ranę, ale również chęć bliższego poznania, rozmowy z nim, zatrzymania go, i - jeżeli to potrzebne - pomocy. 
   - Nie, nie, hej chłopcze, nie śpiesz się, poczekaj chwilkę. Widzisz z ulicy Żydowskiej idzie w naszym kierunku ktoś, z kim powinieneś porozmawiać. To generalny prokurator Uniwersytetu, wielmożny profesor Mikołaj z Koprzywnicy*[4], prawnik i administrator uczelni. W Kolegium Większym zajmuje jedno z mieszkań, wraz z rodziną, co wzbudza niemałą, wśród innych mieszkańców, sensację oraz niestety niezadowolenie. Być może tylko udają takie zniesmaczenie, a w rzeczywistości mu zazdroszczą oraz, niestety, swoje - prawdziwe, lub udawane - zgorszenie przelewają na jego żonę, co źle odbija się na jej stanie zdrowia i tym samym na ich pożyciu małżeńskim. Oj, nie ma on lekkiego życia. Z jednej strony niezadowolona pani Agnieszka, pochodząca na dodatek z herbowej rodziny Minockich, pieczętującej się herbem Nowina, z drugiej, równie niezadowoleni kolegiaci. Słyszałem nawet, że chcą wymusić na sądach rektorskich całkowity - i bez żadnych wyjątków - zakaz zatrudniania żonatych uczonych. Szanowny doktor Mikołaj, który wziął sobie małżonkę, pomimo posiadania niższych święceń duchownych - o czym wszyscy po cichu, za jego plecami szeptali - jest już od kilku lat poważanym rajcą miejskim, a obecnie nawet pełni zaszczytną funkcję burmistrza. Te fakty, powszechnie znane, oczywiście wzbudzają w kolegach niechęć i zazdrość. Tacy to już my jesteśmy - i nieistotne, czy uczonymi mężami, czy najzwyklejszymi pachołkami – cudze szczęście i powodzenie kole nas w oczy. Tym bardziej, że wielmożny Mikołaj, to wielce kształcona, ważna osoba nie tylko w uniwersytecie, ale i w całym mieście. Po studiach prawniczych otrzymał tytuł doktora prawa kanonicznego. Szybko doceniono jego umiejętności, bo już w tysiąc pięćset szóstym został notariuszem publicznym i niecały rok później, prokuratorem uniwersyteckim, a jako dobry znawca prawa, uzyskał nominację do rady miejskiej.
  Pozostali kolegiaci zachowanie prokuratora uczelni uważają za wielce niestosowne, a nawet niesmaczne. Twierdzą, że pełniąc odpowiedzialne funkcje w krakowskiej wszechnicy, mając pieczę nad wychowaniem i kształtowaniem młodych, powierzonych ich staraniom młodzieńców, często jeszcze dzieci, nie powinno się rozpraszać uwagi oraz czasu na tak błahe, doczesne sprawy, jak zaspakajanie własnych zachcianek i słabości. Ale tej niechęci do białogłów to już zupełnie nie rozumiem, bowiem człowiek bez swojej „drugiej połówki” jest taki niepełny, a czasami nawet jakby ułomny! Już Pismo Święte mówi nam: idźcie i rozmnażajcie się. A jak tu się rozmnażać bez żony? No, ale gdzie mnie tam do tych mądrości oraz zwyczajów profesorskich, przedkładających życie w celibacie, nawet jeżeli nie było to od nich wymagane. Ja przecież jestem tylko zwykłym majstrem, chociaż to miejsce i ludzie tu nauczający budzą mój podziw i respekt. A mój przedwcześnie zmarły młodszy brat przez prawie dwa lata uczył się na Wydziale Artium. Wszystkiego czego tam się dowiedział i co zobaczył przekazywał mnie. Ja też chciałem tu bywać jako żak, ale w rodzinie nie przelewało się i tylko jeden z nas mógł studiować. Jeżeli chcesz dobrze załatwić swoją sprawę to porozmawiaj z nim, bo właśnie ten uczony mąż kieruje wszystkimi naszymi pracami przy budowie biblioteki. On będzie wiedział co robić. 
   
    Skończywszy tę długą i całkiem niespodziewaną dla niego samego przemowę Stefan ze zdumieniem stwierdził, że pomimo tego, iż ten młodzieniec jest mu zupełnie obcy, obudził jego zaufanie. Widział w nim coś swojskiego. No tak, oczywiście, z tym swoim nieśmiałym, łagodnym półuśmiechem i zielonymi „nakrapianymi” brązowymi plamkami oczami, przypomniał mu brata, z którego odejściem do tej pory nie mógł się pogodzić. A wspomnienie rozmów z nim, których tak mu teraz brakuje, poruszyło lawinę nagromadzonych i niewypowiedzianych - od czasu jego śmierci - własnych przemyśleń oraz osądów. Wylały się z niego nagle, gwałtownie, jakby od dawna czekały tylko na odpowiednią chwilą i odpowiedniego słuchacza. Zdziwiony swoją tyradą, prawdopodobnie całkowicie niezrozumiałą dla tego obcego młokosa, zamilkł skonfundowany. Ale co,  tak naprawdę, wywołało nietypowe - przy jego zazwyczaj powściągliwym charakterze - zachowanie, nie wiedział.  

       Niemniej zdziwiony, wprost zarzucony taką ilością różnorodnych informacji, o które przecież nie prosił, Ivo przyglądał mu się badawczo i coraz bardziej nabierał przekonania, że ten majster Stefan,  całkiem jak on, tylko chce uchodzić za zwykłego, wprawdzie dobrze znającego swoje rzemiosło, ale nie zajmującego się innymi sprawami, człowieka. A te wiadomości bez wątpienia będą przydatne, jeżeli postanowi pozostać w tym miejscu na dłużej. 

   - Bardzo dziękuję, łaskawy panie za pomoc i rady - Ivo  przeciągle spojrzał na swego rozmówcę i zawahał się. Czy może temu człowiekowi zaufać?  Dobrze mu z tych jasnych oczu patrzyło, był taki bezpośredni, rozmowny i odnosiło się wrażenie, że również szczery, ale czy może mu zaufać? Ciekawe dlaczego tak się przede mną odsłonił - pomyślał. I co o mnie wie, jeżeli wie. I skąd? Muszę mieć się na baczności, bo może to precyzyjnie zastawiona  pułapka, a ten człowiek tylko z pozoru jest sympatyczny. Wzbudzając zaufanie chce uśpić moją czujność. 

     To, co miał jeszcze przy sobie zdawało się parzyć mu bok. Nie, jeszcze nie czas, najpierw musi dobrze się rozejrzeć, czy tu będzie bezpieczny. Bezpieczny, zarówno on, jak i kilka kart tego dziwnego rękopisu. Dziwnego i całkowicie niezrozumiałego. Napisanego jakimś nieznanym pismem, może szyfrem? Mnich Bernard wiedział jak go odczytać, ale to on, Ivo, jest temu winien, że nie zdążył przywieźć go do Czerwonego Klasztoru przed jego śmiercią. A in folio*[5], znajdujące się w posiadaniu Bernarda, będące osobistą pamiątką oraz jedynym „spadkiem” po jego matce - nieszczęsnej Mircie spalonej na stosie - było tylko małym fragmentem tego, który miał odnaleźć i przywieźć z Italii. Te karty, które z tak wielkim trudem udało mu się zdobyć, były też tylko fragmentem większej całości. Więc, jak na razie nie spełnił pokładanych w nim nadziei dobrego, mądrego brata Bernarda. Wprawdzie udało mu się odnaleźć i zabrać fragmenty, które ma przy sobie, ale teraz ten manuskrypt jest w trzech częściach: dwie karty Bernarda w Czerwonym Klasztorze, cztery  karty, które on przywiózł do Krakowa, a reszta? Czy starczy mu odwagi, jak również życia na scalenie tej księgi, o której marzył jego protektor, nauczyciel, mistrz, skromny zakonnik, oraz duchowy ojciec, bo innego przecież nigdy nie miał. 
        Z nadzieją w sercu zatoczył wzrokiem po solidnych arkadach dziedzińca. Pomyślał, że nie tylko ten mężczyzna, ale i właśnie wznoszony, nowy budynek biblioteki daje taką szansę. Daj Boże, daj Boże… 

    Mikołaj z Koprzywnicy okazał się mężem energicznym i bardzo uporządkowanym. Nie rozstawał się z księgą, gdzie zapisywał ważne wydarzenia związane z rozbudową i przebudową Kolegium Większego. Wszystkie - a w tym szczególnie skrupulatnie - sprawy finansowe. 
 
      Z ulgą przekazał mu jeden z dwóch depozytów, jakie miał przy sobie - sześćdziesiąt polskich, czerwonych złotych - powierzone mu przez Tomasza z Obiedzina, dobrego znajomego z Rzymu, a jak się głębiej zastanowić, to chyba nawet przyjaciela. Przez całą drogę do Krakowa, suma ta była nieustannym pasmem trosk, jakie nie pozwalały mu na spokojny sen. Ciągle był w pogotowiu, gotowy odeprzeć atak. Z drugiej strony, to nie było aż takie trudne, bowiem nikt przecież nie wiedział co ma w tej zużytej sakwie. Nawet jego towarzysz podróży – Wenecjanin Giovanni Battista*[6]. 
      
     Wprawdzie na jednym z postojów, czując się samotny i bardzo przygnębiony wydarzeniami, po których  nagle musiał uciekać z Florencji, kiedy wydawało się, że jest już blisko – wyznaczonego mu przez brata Bernarda - celu, widząc zatroskaną, współczującą minę Giovanniego, miał ochotę podzielić się swoimi problemami, już otwierał usta, kiedy w uszach zawdzięczała mu przestroga zakonnika: nie daj się zwieść nikomu, nawet jeżeli wydaje ci się, że jesteś bezpieczny. 
     
   Wenecjanin jechał również do Krakowa, gdzie miał obiecaną pracę w warsztacie rzeźbiarsko – kamieniarskim innego Włocha, zyskującego coraz większą sławę architekta polskiego króla Zygmunta I  mistrza Barrolomeo Berrecciego*[7]. Giovanni był prawie jego rówieśnikiem, ledwie starszym o dwa lata, na dodatek, podobnie jak on znał się na kamieniarce, więc nic dziwnego, że w czasie tej długiej podróży zbliżyli się do siebie.
         Suma, jaką przekazał, to nie był hojny dar, jak wyglądało na pierwszy rzut oka. To była spłata długu zaciągniętego w uczelni*[8]. A raczej zwrot niesłusznie, przez kilka lat pobieranych dochodów wykładowcy, pomimo, że Tomasz - dyplomowany magister sztuk - osiadłszy od tysiąc pięćset czwartego roku w Rzymie, już od lat nie wykładał na krakowskim uniwersytecie. Był to więc dług honorowy. Długo się wzbraniał przed jego zwrotem, jednak w końcu postanowił go spłacić. 
      
      Poznali się Rzymie, gdzie Ivo - po ucieczce z Lewoczy oraz spokojnym, prawie trzyletnim pobycie w Czerwonym Klasztorze - myślał, że znajdzie spokój i ukojenie, a może nawet zabliźnienie, otwartej rany w sercu – Marica. Bezpowrotnie stracona, poświęcona Bogu, już po ślubach zakonnych. Może tu, w tym świętym mieście znajdzie odpowiedź na wszystkie nurtujące go pytania. Jeżeli nie wszystkie, to może na większość z nich. O Rzymie, jego zabytkach i historii opowiadali mu; brat Bernard, jednak przede wszystkim brat Cyprian, który po studiach w Krakowie, wyjechał do Italii dalej zgłębiać medyczną wiedzę na słynnym uniwersytecie w Padwie, a później mieszkał przez kilka lat w Rzymie. Opowieści o dziejach tego miasta, a w szczególności mieszkających w Watykanie - i rządzących całym chrześcijańskim światem - papieżach, brzmiały mu jeszcze w uszach: 
        Po śmierci, zadanej trucizną, skandalizującego papieża Aleksandra VI z hiszpańskiego rodu Borgiów, jego następca Juliusz II*[9], który zadbał o bezpieczeństwo Watykanu tworząc Gwardię Szwajcarską, sprowadzał także do Rzymu największych artystów – tak swą opowieść rozpoczął brat Cyprian - Donato Bramante został jego głównym architektem i inżynierem. To on był autorem pierwotnego projektu bazyliki św. Piotra i to on rozbudował Pałac Watykański. Papież Juliusz II zlecił Michałowi Aniołowi ozdobienie kaplicy Sykstyńskiej*[10], który z powierzonego mu zadania wywiązał się po mistrzowsku. Namówiony przez Bramantego przybył do Rzymu również Rafael Santi, znakomity malarz pięknych Madonn, Sportretował swego mecenasa, papieża Juliusza II i ozdobił Stanza della Sygnatura - papieską salę sądową. Po śmierci swego przyjaciela przejął nadzór nad budową nowej bazyliki św. Piotra. -  Tak - w Rzymie i Watykanie - było co podziwiać.

    Nagle Ivo, nie wiedzieć dlaczego, przypomniał sobie pewną historyjkę, usłyszaną od Tomasza z Obiedzina. Pewnego wieczoru, kiedy odpoczywali po właśnie zjedzonej kolacji w nieco podejrzanej, ale serwującej niezłe jedzenie i również zacne, chociaż tanie wino, trattorii na Zatybrzu, Tomasz opowiedział mu - krążącą wśród zatrudnionych w Watykanie rzeźbiarzy - zabawną opowieść o tym, jak Michał Anioł, w sposób wyrafinowany i zakamuflowany zrewanżował się swemu możnemu i wielkiemu zleceniodawcy. Anegdota znakomicie obrazowała burzliwe oraz niełatwe stosunki panujące pomiędzy tymi dwoma wybitnymi osobistościami, tytanami myśli i ducha - Giuliano della Rovere, a Michelangelem Buonarroti - z których jeden był papieżem Juliuszem II, a drugi wybitnym artystą. Prawie zmuszony do przyjęcia zamówienia, bo przecież papieżowi się nie odmawia, leżąc na chybotliwym, niewygodnym rusztowaniu, z farbą niemalże zalewającą mu oczy, żałował każdej chwili spędzonej na malowaniu fresków w kaplicy Sykstyńskiej. On przecież uważał się za rzeźbiarza. Chyba wtedy przylgnął do niego przydomek – Terribilita (zgroza), a może było to nieco później, w związku ze słynną „aferą majtkową”. Podczas malowania "Sądu Ostatecznego", jednego najwybitniejszych dzieł tego czasu, do Sykstyny zaszedł papież Paweł III w towarzystwie pewnego  kardynała, obejrzeć postępy w pracy nad freskiem. Kardynał nie krył swego oburzenia na widok całych zastępów nagich postaci. Michał Anioł skwitował to stwierdzeniem, że przecież wszyscy tak właśnie staniemy przed Panem Bogiem na Sądzie Ostatecznym. Duchownego to jednak wcale nie przekonało. Artysta zemścił się na swój sposób. Namalował go leżącego na grzbiecie ogromnego diabła zmierzającego prosto do piekła. Jeszcze bardziej oburzony kardynał pobiegł na skargę do papieża, który dowcipnie mu odpowiedział: Mój drogi, skoro już przekroczyłeś progi piekła, to ja już nic nie mogę – tam moja władza nie sięga. 
Innym z zadań powierzonych Michałowi Aniołowi było zaprojektowanie i wykonanie nagrobka, który miał być umieszczony w Bazylice św. Piotra*[11]. W figurze proroka Mojżesza, będącej częścią przyściennego sarkofagu, a właściwie w jego bujnej, splątanej, zwichrzonej brodzie artysta wyrzeźbił twarz papieża. Zrobił to po mistrzowsku, tak, że nawet ci nieliczni przyjaciele, którzy o tym wiedzieli, w „meandrach” obfitego zarostu biblijnego proroka, z trudem odnajdowali podobiznę Juliusza II. 

    Ivo, dopiero teraz po wykonaniu pierwszej, łatwiejszej części powierzonej mu misji rozejrzał się uważnie po miejscu, gdzie się znajdował i dopiero teraz dostrzegł jego urok, przywodzący na myśl te wszystkie piękne miasta w słonecznej Italii. Widział wszak wspaniałości „wiecznego miasta”, więc piękno zaklęte w kamieniach tworzących budowle, wszędzie, z taką samą siłą, przemawiało do niego. Ale ile razy uderzała go uroda jakiegoś miejsca, zawsze przed oczami stawała utracona Marica. Ta jedna, jedyna chwila, kiedy pozwoliła mu wziąć się za rękę, i o rozkoszy, zbliżyła swoją twarz do jego twarzy tak, że mógł musnąć rozpalonymi wargami jej usta. Ta jedna, jedyna chwila zaważyła na ich losie.

    To nie tylko los, czy zwykły zbieg okoliczności, przywiódł go do tego miasta. Również mnich Bernard tłumaczył mu, że nigdzie indziej, ale właśnie w Krakowie - rodzinnym mieście, zmarłego przed jego narodzinami ojca - znajdzie swoje przeznaczenie.
------------------------------------------
*[1] Z inicjatywy króla Czech i Węgier Władysława II, odbyło się w Lewoczy spotkanie synów Kazimierza Jagiellończyka: zapraszającego Władysława II Jagiellończyka, Jana Olbrachta, Zygmunta I, Fryderyka (arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa Polski), oraz drugiego Fryderyka, elektora brandenburskiego na Ansbach, małżonka ich siostry Zofii (matki Wielkiego Mistrza Krzyżackiego Albrechta Hohenzollerna). Na tym rodzinnym zjeździe Jagiellonowie omawiali sprawy dynastyczne, zagrożenia ze strony Imperium Osmańskiego, jak również starali się załagodzić - powstałe wśród nich - spory oraz rozbieżne interesy. Na fasadzie ratusza w Lewoczy umieszczona jest marmurowa tablica upamiętniająca to wydarzenie. 

*[2] Adam z Bochenia, profesor i rektor (w latach 1510 - 1511) krakowskiej wszechnicy. Lekarz, humanista, filozof i pisarz. Funkcję nadwornego lekarza sprawował aż przy trzech polskich królach: Janie I Olbrachcie. Aleksandrze Jagiellończyku oraz Zygmuncie I Starym. Ciekawostką jest to, że zakazał zwyczaju "otrzęsin" nowo przyjętych studentów i wprowadził obowiązek nostryfikacji. 

*[3] Bursa Węgierska ufundowana został w II poł. XV w. Od ok. roku 1470 mieściła się w budynku przy ul. Brackiej 4. W 1510 roku, z nadania Zygmunta Starego, otrzymała tzw. "przywilej solny". W zamian za wielicką sól, mieszkający w bursie żacy byli zobowiązani do śpiewania podczas świąt pieśni "Gaude Dei genitrix" za zdrowie króla. Dwadzieścia jeden lat później, bo w 1491 roku   nakazano  studentom zamieszkanie w bursach i kolegiach, jako że wg władz krakowskiej wszechnicy: „Kto szuka nauki i wiedzy powinien unikać złego i wszystkich pokus jego. Styczność ze światem, a zwłaszcza kobietami odrywa od Boga i przeszkadza w nauce. Słusznie też radzi św. Augustyn, aby mężczyzna oddający się nauce unikał towarzystwa kobiet…”

*[4] Mikołaj z Koprzywnicy, prawnik, prokurator uniwersytecki, profesor i rektor w latach 1529 - 1530, rajca i burmistrz miasta Krakowa, w latach 1509 - 1520. Odegrał znaczącą rolę w rozbudowie Kolegium Większego. Na początku XVI w. w Collegium Maius znajdowało się około 20 mieszkań. Nawet świeccy profesorowie nie mogli w nich mieszkać razem z rodziną. Wyjątek stanowił tylko Mikołaj z Koprzywnicy, który w 1505 r. uzyskał dyspensę - posiadał bowiem niższe święcenia kapłańskie - jak również specjalne pozwolenie od papieża Juliusza II, na wspólne z żoną zamieszkanie w Kolegium Większym. Po śmierci małżonki, przyjął pełne święcenia i objął kanonię w katedrze wawelskiej, gdzie też został pochowany, w grobowcu swojego protektora Jakuba z Szadka.

*[5] In folio , arkusz papieru jednokrotnie złożonego w dwie karty i cztery strony. Folio po łacinie - liść, karta. 

*[6] Jan Baptysta z Wenecji, architekt, uczeń w pracowni Bartolomeo Berrecciego. Budowniczy wielu renesansowych kościołów na Mazowszu, gdzie przeprowadził się z Krakowa oraz zamieszkał w Płocku. Otrzymał nawet obywatelstwo tego miasta i wspólnie z Bernardino Giannottim, w latach 1531 - 1535, wybudował katedrę p.w. Wniebowzięcia NMP, gdzie - oprócz Wawelu - spoczywają polscy królowie. W kolejnych latach, na zamówienie biskupa płockiego Andrzeja Noskowskiego przebudował pułtuską kolegiatę p.w. Zwiastowania NMP. Zrealizował także kolejne zlecenie biskupa - jego nagrobną kaplicę - bezpośrednio wzorowaną na renesansowych wawelskich nagrobkach. Ciekawostką jest to, że był również budowniczym warszawskiego barbakanu, w 1548 roku.

*[7] Bartolomeo Berrecci, znakomity architekt i rzeźbiarz doby renesansu. Do Polski sprowadził go prymas Jan Łaski. Jego najwybitniejsze dzieło, to kaplica Zygmuntowska w katedrze na Wawelu, powstała w latach 1519 - 1533.


*[8] Pomimo tak hojnego daru, a właściwie spłaty długu, który zapoczątkował budowę Librarii, jego własna Alma Mater potraktowała go z całą surowością. Pozbawiono go godności i tytułów uniwersyteckich - wykluczając tym samym ze społeczności akademickiej - co w 1518 r. zatwierdził król Zygmunt I Stary. A jednak, przez pewien czas, Libraria nosiła jego imię. Nazywano ją Salą Obiedzińskiego.

*[9] Giuliano della Rovere, papież Juliusz II, na Stolicy Piotrowej zasiadał w latach 1503 - 1513, jego następcą został Leon X - Giovanni Stefano Ferrer. 

*[10] Kaplica Sykstyńska nazwana od imienia jej fundatora papieża Sykstusa IV. Otrzymała kształt prostokątnego budynku, powstałego w latach 1475 - 1483. Od początku przeznaczona została na ważne uroczystości kościelne, z czasem również na konklawe. Ze względu na swoją prostą formą, już od końca XV w. przyozdabiano ją freskami. Pierwsze, na podłużnych ścianach, wykonali: Pietro Perugino, Sandro Botticelli, Pinturicchio i inni znani toskańscy i umbryjscy malarze. Papież Juliusz II namalowanie fresków na sklepieniu powierzył Michałowi Aniołowi. Ten, po licznych nieporozumieniach, prace nad nimi rozpoczął w 1508 roku. Trwały aż cztery lata, bowiem odsłonięto je - przed oczami zachwyconych widzów - dopiero w 1512 roku. "Sąd Ostateczny", na ścianie na wprost wejścia, Michał Anioł namalował dopiero w latach 1536 - 1541, na zlecenie papieża Klemensa VII. 


*[11] Przyścienny nagrobek papieża Juliusza II - owszem umieszczony jest w bazylice św. Piotra - ale nie tej w Watykanie, ale innej, p.w. św. Piotra w Okowach na wzgórzu Eskwilińskim.
(03-05-2019, 14:37)nebbia napisał(a): [ -> ]
Pozwolił(przecinek) by zabrano mu ukochaną i uciekł z miasta, jak szczur.



(03-05-2019, 14:37)nebbia napisał(a): [ -> ]
Pozwolił(przecinek) by zabrano mu ukochaną i uciekł z miasta, jak szczur. 
       Niemniej zdziwiony, wprost zarzucony taką ilością różnorodnych informacji, o które przecież nie prosił, Ivo przyglądał mu się badawczo i coraz bardziej nabierał przekonania, że ten majster Stefan(przecinek)  całkiem jak on(przecinek) tylko chce uchodzić za zwykłego, wprawdzie dobrze znającego swoje rzemiosło, ale nie zajmującego się innymi sprawami, człowieka.

Dopracowany fragment. Kilka nowych migawek z przeszłości głównego bohatera powoli budujące pełniejszy obraz i jak zwykle garść historii Wink

Pozdrawiam Smile
Dziękuję, Gunnarze, a jednak nie ustrzegłam się  "przecinkowatych niedoróbek" - niestety!

Dziękuję także, za zaglądanie pod Arkady.
W moim zamierzeniu ma to być  historyczno - obyczajowo - sensacyny, szeroko malowany  fresk  dziejów, wybranych wydarzeń z przeszłości (oraz czasów obecnych) mojej Alma Mater, a także swoisty, z indywidualnym rysem przewodnik po Muzeum UJ Collegium Maius.

Jednak -  w kolejnym rozdziale -  powrócimy do czasów współczesnych.

Pozdrawiam
n
Z pewnością atutem będą wątki autobiograficzne, jakimi są, jak zauważyłem, współczesne fragmenty Smile
(09-06-2019, 07:01)Gunnar napisał(a): [ -> ]Z pewnością atutem będą wątki autobiograficzne, jakimi są, jak zauważyłem, współczesne fragmenty Smile

I owszem, Gunnarze, garściami czerpię z wątków autobiograficznych -  jednak do tego, co jest faktem, a co tylko moją wybujałą imaginacją nie przyznam się nawet na najbardziej wyszukanych torturach.

Serdeczności  ślę
n