Via Appia - Forum

Pełna wersja: Willa
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Opowiadanie jest jeszcze niedokończone, brakuje finału. Ale mam nadzieję że po lekturze tego, co napisałem do tej pory nabierzecie ochoty na powrócenie do lektury po dokończeniu Big Grin





>Willa<





Prolog




Siedzący w klatce czarny kot z zainteresowaniem przyglądał się grupce dziwnie ubranych ludzi. Członkowie Starożytnego i Pierwotnego Rytu Memphis-Misraim, odziani w długie, powłóczyste płaszcze z kapturami zasłaniającymi ich twarze, kołysali się monotonnie nad ułożoną na stole głową jakiegoś zwierzęcia. Mruczeli niezrozumiale. Obok płonęła świeca w kształcie pięcioramiennej gwiazdy z wyrytą w centrum literą „G”. Każdy z obecnych trzymał w ręku gałązkę akacji - symbol nieśmiertelności. Komnata w której przebywali była dosyć duża. Co prawda tylko niewielka część z niej znajdowała się w świetle osadzonych w żelaznych obejmach pochodni, ale zwierzę, posiadające doskonały wzrok, nawet w ciemności mogło widzieć całą kolumnową salę, w której odbywał się ten dziwny obrządek. W pewnym momencie głosy ucichły. Na podwyższenie wszedł mężczyzna. Zrzucił kaptur z głowy. Kot dostrzegł, że na jego czole wymalowano dodatkowe oko. Starzec przemówił.
- Drodzy bracia. Ten oto nieociosany kamień pragnie wstąpić w szeregi naszej loży. Zgodnie z zasadami naszego rytu, w obecności was, czcigodni bracia, i tych oto świętych symboli Wielkiego Architekta, jest zobowiązany do złożenia przysięgi. Bracie – wskazał na jednego ze zgromadzonych – wystąp i czyń, co jest zapisane.
Młody mężczyzna wszedł na podwyższenie i zaczął łamiącym się głosem recytować:
- Przysięgam w imię Najwyższego Architekta Wszystkich Światów nie ujawniać nigdy sekretów, znaków, sposobów dotykania, słów i nauk używanych przez wolnomularzy i zachowywać co do tego wieczne milczenie. Ślubuję i przysięgam na Boga nie wyjawiać nigdy żadnej rzeczy z tych, które mi powierzono do chwili obecnej i które powierzy mi się w przyszłości. Zobowiązuję się i poddaję następującej karze, jeśli złamię swoje słowo: niech mi spalą wargi rozpalonym żelazem, niech mi... – zająknął się – niech mi utną rękę i przetną szyję, i wyrwą język, a mój trup niech wisi w loży w czasie przyjmowania nowego brata, aby służył za odrażający dowód mojej niewierności i był przestrogą dla innych. Niech zostanie potem spalony, a popioły rzucone na wiatr, aby nie został żaden ślad po mojej zdradzie. Tak mi dopomóż Bóg i Jego święta Ewangelia. Niech się tak stanie.
- Niech się tak stanie – powtórzyli chórem wszyscy zgromadzeni.
- A teraz ostatni element. Wiesz co masz czynić.
Młodzieniec podniósł ze stołu długi nóż z wygrawerowanymi na rękojeści cyrklem i węgielnicą. Wyciągnął z klatki broniącego się zawzięcie jednego z kotów i jednym ruchem poderżnął mu gardło. Następnie umoczył ręce w jego krwi i wymazał sobie twarz. Zgromadzeni znów zaintonowali modlitwę.








1



Prywatnym detektywem Markiem Herringiem wstrząsnął dreszcz. Choć był przykryty prawie po czubek głowy, czuł przejmujące zimno rozchodzące się od wewnątrz na każdy cal jego ciała. Znał to uczucie aż za dobrze. Nie pierwszy raz miał wrażenie, że za moment jego życie wyparuje wraz z wypitym dzień wcześniej alkoholem. Nieomalże czuł, jak wczorajsza tania wóda przeciska się przez wszystkie pory jego ciała, by znaleźć ujście z nasączonego jak gąbka organizmu. Delikatnie przesunął językiem po wargach, by choć trochę ulżyć spieczonym ustom. Nic nie pomogło, co więcej – nawet ten ruch językiem przyprawił go o ból. Ostrożnie rozejrzał się poruszając samymi oczami. Wyblakła tapeta, zawalone papierami dębowe biurko, metalowa szafka na akta, z której płatami odłaziła farba, zaklejona dyktą wybita szyba w oknie. Dalej wodząc oczyma po pokoju dostrzegł połamane krzesło leżące w kącie, uschniętą paprotkę na parapecie i kalendarz z „gołą babą”. Tak, na szczęście jestem u siebie w biurze – pomyślał. – Dzięki Bogu...w którego zresztą nie wierzę. Bo jak tu można wierzyć w istotę, która tworzy człowieka – zaczął w myślach filozofować - tylko i wyłącznie po to, aby przez całe życie był biedny, cierpiący, umartwiający się i – co jest sednem – cały czas oddawał owemu Stwórcy cześć i chwałę, modlił się do niego i odprawiał inne „cuda wianki”. Jaka to musi być samolubna postać, która tworzy sobie rzeszę wiernych, aby co dzień mówili: „Nasz Pan jest wspaniały, On jest dobrem, światłością i mądrością, On jedyny nas kocha (dlatego zrobił nas zakładnikami wiary w siebie), oddajmy Mu cześć (bo inaczej będziemy się smażyć w piekle w okrutnych męczarniach)”.
Z zamyślenia wyrwał go miarowy stukot, który zaczął się dobywać z pomieszczenia obok. – To ten przeklęty pisarzyna, Stephen, znów „tworzy” jakiś horror klasy B lub nawet C na swojej rozklekotanej maszynie, która pamięta chyba jeszcze czasy samego Christophera Lathama Sholes’a! I to akurat teraz, kiedy moje skołatane zmysły najbardziej potrzebują ciszy i spokoju. – Wściekał się w myślach. Jakby tego było jeszcze mało, na schodach usłyszał kroki. Dźwięk się nasilał więc osoba się zbliżała (oby nie do mnie, oby nie do mnie – w duchu powtarzał Herring).
Pukanie.
- Cholera, to jakiś koszmar – mruknął pod nosem. Pukanie nieznacznie się nasiliło.
- Nie ma mnie! – krzyknął z nadzieją, że przybysz się odczepi.
- Panie Herring, Red, wiem że pan tam jest, proszę mnie wpuścić, błagam, muszę z panem porozmawiać - kobiecy głos, bardzo niski, jakby zachrypnięty, niezmiernie seksowny.
Jak mnie nazwała? Red? Pod czaszką Marka zapłonęła zimnym światłem ostrzegawcza lampka. Przecież nikt go tak nie nazywał od... od bardzo dawna. Właściwie to tylko Wacław, Wacek, jego nieżyjący już wspólnik (w tym momencie jakby drugim, sąsiednim torem przemknęła mu myśl że musi w końcu zmienić szyld na froncie kamienicy, w której znajdowało się biuro. Napis ciągle głosił „Biuro detektywistyczne Marek i Wacek”, napis, który jakże często dzieciarnia przerabiała na „Marek i jego Wacek” i który wszyscy kwitowali przytłumionym śmiechem). A może to była jakaś znajoma Wacka, może kiedyś po alkoholu rozmawiali o mnie i Wacek tak mnie nazwał, z przyzwyczajenia. Nie dowiem się, jak jej nie wpuszczę, zresztą chyba i tak by się nie odczepiła – pomyślał Herring.
- Proszę – powiedział, jednak zabrzmiało to jak „prszszsze” – sztywny język, suche usta i przepalone wódą gardło dały znać o sobie.
Na szczęście kobieta prawidłowo odebrała szumiący bełkot Herringa jako zaproszenie, bo nacisnęła klamkę. Jednak nic się dalej nie wydarzyło. Drzwi się nie otworzyły. Marek zdziwił się, bo zawsze jak wracał po pijaku to rano zastawał drzwi nie zamknięte na klucz. Ale widać tym razem było inaczej. Jak na złość. Zaklął siarczyście i zaczął zwlekać się z kanapy. W momencie gdy już stanął na nogi okrutny ból głowy uderzył go z siłą i energią gromu, czuł jakby przepalały mu się wszystkie neurony pod czaszką i tylko ogromną siłą woli utrzymał się w pionie. Człowiek na poziomie trzyma się w pionie – pomyślał i zaśmiał się w duchu, przywołując w myślach obrazki z poprzedniego wieczoru. I z poprzedniego, i z jeszcze wcześniejszego, kiedy to bardzo rzadko utrzymywał wyprostowaną postawę charakterystyczną dla homo sapiens.
- Idę już, idę – wymamrotał.
Kiedy doszedł w końcu do drzwi poczuł mrowienie w palcach lewej ręki, zapachniało pomarańczami, nogi się pod nim ugięły i padł na ziemię nieprzytomny.

Korytarz, długi, zamazany, niewyraźny, kontury się rozmywają, , zapachy pulsują, kolory tańczą przed oczami, dźwięki się przenikają. Obraz w końcu się klaruje. Przed drzwiami stoi kobieta. Jej sukienka jakby płonęła, zaraz wszystko się od niej zajmie ogniem. Nie, to tylko kolor, czerwień faluje. Kobieta puka, słychać niewyraźne „proszę”, naciska klamkę. Lecz nie wchodzi, nie zdąża. Ktoś dopada ją od tyłu, zachodzi niemal bezszelestnie, zaciska na szyi cienki przedmiot, jakby drut. Srebro niknie w szyi, zatapia się w tkankę by po chwili wypuścić falę szkarłatnej posoki. Kobieta nawet nie jęknęła, może nawet nie zdążyła zdać sobie sprawy z tego że umiera. Cień niknie równie bezszelestnie jak się pojawił.

Herring podniósł się z podłogi. Nie umiał dokładnie powiedzieć ile czasu był nieprzytomny, ale z doświadczenia wiedział, że cały napad trwał nie dłużej niż pięć minut. U Marka bowiem dwa lata temu zdiagnozowano padaczkę.



* * *



Doktor Marple siedział za idealnie białym biurkiem w idealnie białym pokoju. Za duże okulary co chwilę zjeżdżały mu po nosie, czemu zapobiegał poprawiając je środkowym palcem. Herring nie wiedział czy powinien siadać na idealnie białe krzesełko. Biel go oślepiała, charakterystyczny zapach medykamentów i jakby zjonizowanego powietrza drażnił zmysł powonienia. Ale stał tak pośrodku gabinetu i czekał na wyrok. Wysoki Sądzie proszę o najlżejszy wymiar kary.
- Panie Herring, ma pan padaczkę... – Pod detektywem lekko ugięły się kolana, zaszumiało mu w uszach. Padaczka? Przecież przyszedłem na badania z powodu bólów głowy! Jakim cudem diagnozą jest padaczka?... Padaczka – miał w myślach obraz człowieka leżącego na podłodze w kałuży własnych odchodów, rzucanego spazmami drgawek, z okrwawioną twarzą i wystającym zza powybijanych zębów kikutem odgryzionego języka...
- ...Ale ma pan szczęście w nieszczęściu, jeśli mogę tak powiedzieć – kontynuował doktor. - Ma pan padaczkę ogólną, jednak z napadami atonicznymi. To znaczy, że nie ma podczas napadu żadnych skurczów mięśni, nie ma tak zwanych drgawek. Po prostu w pewnym momencie pada pan jak nieprzytomny i leży bez ruchu i czucia przez chwilę. Gdy patologiczne wyładowania są stosunkowo słabe, wtedy czuje pan tylko ból głowy. Ale bez interwencji farmakologicznej pana stan będzie się pogarszał. Musi pan bezwzględnie brać leki i przychodzić do mnie na kontrole, na początku powiedzmy co trzy miesiące. No, proszę się tak bardzo nie martwić – lekarz zauważył że blada twarz Herringa już prawie zlewa się z idealną bielą płytek na ścianie. Wszystko będzie dobrze, tylko musi pan brać tabletki.



* * *



Od czterech miesięcy nie brał leków. Nie miał pieniędzy. Wszystko przepijał. Doktor miał rację- napady w których tracił przytomność zaczęły się pojawiać coraz częściej. Ale nie było do końca tak jak mówił lekarz. Tracił przytomność, i owszem, ale nie był całkowicie wyłączony ze świata. Miał wizje. Czasem zamazane i niezrozumiałe, czasem z kolei bardzo wyraźne, niemal raniące swoimi ostrymi krawędziami. Widział wtedy różne rzeczy. Czasem coś, czego był świadkiem, czasem coś, co się wydarzyło, jednak nie na jego oczach. Bardzo rzadko coś, co miało nastąpić.

Bał się że to co widział będąc nieprzytomnym wydarzyło się naprawdę. Nieśmiało podszedł do uchylonych drzwi, popchnął je. Szkarłat. Wielka szkarłatna plama na podłodze. Czerwona sukienka. Ciało. Dopadł do kobiety. Nie bardzo wiedział co robić, jeszcze nigdy nie znalazł się w sytuacji, kiedy musiał wykonać masaż serca czy sztuczne oddychanie. Co prawda kiedyś, dawnymi czasy, gdy pracował jeszcze w polskiej policji, miał cykl szkoleń z pomocy w nagłych wypadkach. Jednak nic z tego nie pamiętał, czas (wóda) zamazał wszystko. Zaczął nerwowo naciskać na klatkę piersiową kobiety, wołał o pomoc. Uchyliły się drzwi w głębi korytarza, ktoś przeraźliwie jęknął.
- Dzwoń po pomoc! – krzyknął Herring. Zdawał sobie sprawę że kobieta już nie żyje, że przy takim ubytku krwi nie ma żadnych szans, jednak wciąż wykonywał nieudolnie masaż serca.





2



Wyszedł na zewnątrz gdy zrobiło się już ciemno. Miał przed oczami jej twarz. Bezgłośnie krzyczącą. Martwą. Mia Ardling - dowiedział się od koronera że tak się nazywała. Lecz po co przyszła tego już się nie dowie.
Stał tak na ulicy przed kamienicą w której miał swoją siedzibę. Miasto dopiero po zmroku zaczynało tętnić życiem. Tak już było od kilku lat. Wszystko zaczęło się od tego że osiem lat temu naukowcy z Królewskiego Obserwatorium Astronomicznego w Greenwich zarejestrowali dziwne reakcje na Słońcu. Na początku były zwykłe wybuchy, jakie można było obserwować codziennie. Lecz z dnia na dzień zaczęły one przybierać na sile, gwiazda zaczęła świecić coraz jaśniej i jaśniej wyrzucając przy tym w przestrzeń (i między innymi w stronę Ziemi) nieznane dotąd promieniowanie. Promieniowanie okazało się być zabójcze. Ludzie, chcąc nie chcąc, musieli przestawić swój tryb życia. Musieli stać się istotami lunarnymi. Jak wampiry.
Ludzkość od zawsze bała się i obrzydzało ją to, co związane z nocą. Wiedźmy, wampiry, duchy, monstra - wszystko to według ludzkiej kultury miało pojawiać się nocą. I siać zło. Więc według tej logiki teraz ludzie powinni zacząć bać się samych siebie – pomyślał Herring. I dodał w myślach, że ludzie już bardzo dawno temu powinni zrozumieć, że nikt ich tak nie zabija jak sami to robią ze sobą, nikt inny nie unicestwi tej rasy, żadne potwory, diabeł, czy przybysze z kosmosu. Ta rasa unicestwi się sama. Jest na to skazana. Patrzył na buchające czarne kłęby dymu ze znajdującego się niedaleko komina elektrowni, czuł w ustach kwaśny smak powietrza – tak, ta rasa jest skazana na zagładę.
Ciągle pobrzmiewało mu w głowie to nazwisko. Ardling, Ardling. Przysiągłbym że gdzieś już je słyszałem – zastanawiał się Herring. I ta twarz. Ciągle miał jej obraz przed oczami. Twarz dziwnie podobną kiedyś już gdzieś widział, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Przemógł ciekawość i zdecydował, że pójdzie coś zjeść.




* * *




Pizza nie smakowała mu tak jak zwykle. Właściwie wcale mu nie smakowała. Herring zamówił piwo żeby choć trochę poprawić smak potrawy. Ale i złocisty trunek nie przyniósł zamierzonego rezultatu. Doskonale wiedział dlaczego. Ciągle miał przed oczami zakrwawioną twarz Mii Ardling. Myślał o sprawie z którą do niego przyszła. Wiem że pan tam jest, proszę mnie wpuścić, błagam, muszę z panem porozmawiać. Cholera, nie mogę tego tak zostawić – zadecydował Herring podnosząc się z krzesła. Rzucił na stolik dziesięć dolarów i wyszedł z baru. Znów owionęło go to cuchnące powietrze. Przejechał na sygnale radiowóz. Odkąd Polska trzy lata temu stała się pięćdziesiątym drugim stanem USA zrobiło się tu trochę bezpieczniej. Kolejny nieudolny Rząd RP zadłużył kraj na rekordowe kwoty, Polska popadła w kompletną ruinę. Jedyne co przyszło do głowy rządzącym w obliczu strajków, manifestacji i protestów, to poproszenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej o inkorporację. Senat zgodził się bez wahania. I gdy Polacy zaczęli oczekiwać że zaraz „stan Polska” zacznie płynąć miodem i mlekiem, prezydent federacji wydał decyzję o masowej budowie w Polsce więzień i zakładów przemysłowych, w których mieliby odsiadywać wyroki i pracować najciężej skazani amerykanie, ale też, za odpowiednią cenę, obywatele innych krajów, które chciały pozbyć się problemu więziennictwa. Polska stała się największym więzieniem na świecie. Stacjonowały tu też olbrzymie garnizony wojska szykującego się (jak krążyły słuchy) do inwazji na Rosję. Stany bowiem chciały w końcu dobrać się do rosyjskich zasobów ropy naftowej.
Już wstając zza krzesła Herring miał zaplanowane dalsze działanie. Wybierze się do biura szeryfa. Poflirtuje z Joanną, może uda mu się wyciągnąć coś o kobiecie, która wczoraj zginęła pod jego drzwiami. Może jakieś wiadomości z bazy danych na temat nazwiska Ardling? Resztę zaplanuje w trakcie.









* * *



W biurze szeryfa śmierdziało. Nie dało się konkretnie rozpoznać czym. Po prostu niemiłosiernie cuchnęło. Przy kontuarze naprzeciwko wejścia kręciło się mnóstwo ludzi. Petenci krzyczeli, żalili się, żywo gestykulowali, skuci przez policjantów bandyci czekający na załatwienie formalności szamotali się, strasznie przy tym przeklinając. Jeden z funkcjonariuszy próbował zaprowadzić jako taki ład, lecz jego wysiłki spełzały na niczym. Herring wszedł przez bramkę za kontuar, przywitał się z siedzącym za biurkiem grubszym mężczyzną o czerwonej, nalanej twarzy człowieka z nadciśnieniem.
- Joanna jest u siebie – powiedział tamten, wcale nie pytany. Herring zawsze jak przychodził na komisariat to szukał Joanny, jego przyjaciółki z akademii policyjnej. Joanna miała do niego słabość, zawsze się w nim podkochiwała, jak zresztą większość kobiet jakie Herring w młodości spotykał na swojej drodze. Nie był może najprzystojniejszy, jednak miał w sobie coś, co przyciągało kobiety. Może oczy - przenikliwe, zawadiackie, wwiercające się w głąb duszy osoby, na którą patrzyły, może ostro zarysowane usta, może poczucie humoru, nieco ironiczne i zgryźliwe, jednak zawsze ujmujące. A może wielki gruby penis z którego jak mało kto potrafił zrobić użytek. Nie wiedział. Grunt że w akademii zawsze miał przyszytą łatkę kobieciarza, z czego przeważnie był dumny.
W zamyśleniu nie spostrzegł jak pijak zamknięty w celi, którą mijał, rzyga na podłogę, nie widział jak jeden z gliniarzy wpadłszy do celi pałuje półprzytomnego mężczyznę. Nie zarejestrował również kobiecej dłoni która zamierzała się do uderzenia. Z zamyślenia wyrwał go dopiero głośny plask i ból policzka. To była Joanna.


- Przepraszam cię, poniosło mnie – Joanna najwyraźniej żałowała tego co zrobiła.
- Mhmm – odparł Herring rozcierając policzek.
- Nie wracajmy już do tego, co było, do tego co mi zrobiłeś...- zawiesiła na chwilę głos, walczyła sama ze sobą żeby nie wybuchnąć płaczem – Czego chcesz tym razem? – zapytała już chłodnym głosem.
- Nazwisko Ardling, możesz sprawdzić co macie o nim w bazie?
- Mogę. Chwilę to potrwa. Zajmij się sobą i mi nie przeszkadzaj – rzuciła sucho.
Herring posłusznie wziął pierwszą z brzegu gazetę i zagłębił się w lekturze. Po kilku chwilach wertowania policyjnego magazynu natrafił w końcu na wywiad z panią prokurator okręgową, który bardzo go zaciekawił.



* * *



Dnia dwudziestego ósmego czerwca bieżącego roku miała miejsce nieudana próba zamachu na życie pani prokurator z Lublin City, pani Marii W. (nie podajemy nazwiska na prośbę poszkodowanej). Jak informuje rzecznik lubelskiej Policji, Dariusz O’Maley, do zdarzenia doszło na mało uczęszczanym odcinku drogi nr 375 B w późnych godzinach nocnych. Jak dowiedział się nasz magazyn, pani prokurator wracała do swojego domu w Lublin City od ciężko chorego ojca, sołtysa wsi Foxes.
Po długich zabiegach udało nam się namówić panią Marię W. na rozmowę.

Kamil Bucklebee ®: Proszę nam opowiedzieć o całej sytuacji.
Maria W. (M.W.): Wracałam, jak pewnie panu już wiadomo, od ojca. Była już późna godzina, ciemno. W pewnym momencie, dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłam że na drodze przede mną leży złamana gałąź. Zatrzymałam auto, wysiadłam i nie myśląc długo zaczęłam ściągać ją z drogi na pobocze. Była dość ciężka, więc zajęło mi to sporo czasu.
R: A nie zdziwiła panią samotnie leżąca gałąź na pasie jezdni w taką bezwietrzną pogodę?
M.W.: Wie pan, nie zastanawiałam się, to był impuls. Zobaczyłam przeszkodę i chciałam się jej pozbyć. Byłam zresztą bardzo zmęczona, myślałam tylko i wyłącznie o powrocie do domu, wannie pełnej gorącej wody...
R: Rozumiem, w takim razie co było dalej. Wróciła pani do samochodu i...
M.W.: Wróciłam do samochodu i jak gdyby nigdy nic zaczęłam jechać dalej. Spojrzałam we wsteczne lusterko. Ktoś się do mnie zbliżał. Szybko. Za szybko. Jakiś duży samochód. Nie wiem dlaczego ale nacisnęłam mocniej pedał gazu. Miałam przeczucie (które jak się później okazało mnie zawiodło). Jechałam coraz szybciej a on wciąż był tuż za mną. Zaczął migać mi światłami. Myślałam że ktoś chce mi napędzić jeszcze większego stracha. Ale zaczęło się robić coraz groźniej. To auto zrównało się ze mną, nie widziałam kto jest w środku, z resztą nawet nie patrzyłam w tamtym kierunku. Wiedziałam tylko jedno – że muszę gdzieś znaleźć pomoc, że mu nie ucieknę.

Przerywamy wywiad na chwilę na prośbę pani prokurator, jest bardzo roztrzęsiona, znów przeżywa tamten dzień jakby to było dziś. Po dłuższej chwili wracamy do rozmowy.

M.W.: A więc jak już mówiłam zaczął zajeżdżać mi drogę, trąbił, migał światłami. Byłam przerażona. Nagle skończył się las przez który biegła droga i tuż za nim zobaczyłam jakieś podwórko. Skręciłam nagle w drogę dojazdową do tej posesji. Tamten chyba przejechał skręt bo nie widziałam go za sobą. Nie zastanawiając się ani chwili staranowałam bramę i zatrzymałam auto pod drzwiami wejściowymi. Wyskoczyłam na zewnątrz, chwilę później z domu wybiegło dwóch mężczyzn, ojciec z synem jak się po wszystkim dowiedziałam. Zaczęli coś mówić, mocno gestykulowali, ale ja byłam tak przerażona, że zdołałam tylko wykrzyczeć „Pomocy, chcą mnie zabić”. W tym momencie na podwórko wjechało tamto auto. Zamarłam. Z samochodu wyskoczyła kobieta, podniosła ręce do góry i biegła w moją stronę. Krzyczała. Kiedy zrozumiałam jej słowa, gdy do mnie dotarły, zmroziło mnie jeszcze bardziej. Kobieta krzyczała: „On tam jest! Ktoś wsiadł do pani samochodu jak się pani zatrzymała! Widziałam z daleka jak wybiegł z lasu i wskoczył tylnymi drzwiami!”. Chłopi nie czekając ani chwili doskoczyli do mojego samochodu, otworzyli drzwi, zlustrowali wnętrze. Nikogo nie było. Jednak młodszy zanurkował do środka i po chwili wyciągnął metalowy przedmiot. „Garota” – krzyknął. Gdy to usłyszałam zemdlałam. Wiedziałam co to takiego.

Garota - broń, uważana za śmiertelnie niebezpieczną i najskuteczniejszą do cichej eliminacji przeciwnika. W wyniku jej działania dochodzi do poderżnięcia gardła. Jest to kawałek dość cienkiego, lecz wytrzymałego materiału, np. struny fortepianowej, z uchwytami do chwycenia oburącz i zaciskania od tyłu na szyi ofiary. – przyp. Red.

Po dokładnych oględzinach auta pani W. technicy policyjni nie znaleźli żadnych śladów wskazujących na obecność w samochodzie podejrzanej osoby, żadnych odcisków palców, śladów świeżego błota na wykładzinie, żadnych śladów biologicznych. Ekspertyza kryminalistyczna broni (garota) znalezionej na miejscu niedoszłego zabójstwa wykazała na jej samodzielną, domową produkcję. Również i w tym przypadku nie znaleziono żadnych śladów mogących wskazać lub choćby nakierować policję na właściciela.
Po tym incydencie sędzi Mariannie W. przydzielono osobistą ochronę. Do dziś nie wiadomo czy była to próba zamachu na jej życie, groźba, czy też może zbiegiem okoliczności było to, że niedoszły morderca trafił akurat na funkcjonariusza lubelskiego wymiaru sprawiedliwości.
Nie wyjaśniono również w jaki sposób broń dostała się do auta, bądź też w jaki sposób niedoszły morderca zniknął z miejsca zdarzenia.

Kamil Bucklebee
Miesięcznik policyjny „Z pałką na Ty”
Nr 07.2017




* * *



- Coś mam – Joanna wyrwała go z lektury.
Herring przysunął sobie krzesło bliżej biurka, na którym stał monitor.
- Mia Ardling, urodzona dwunastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku w ówczesnym Lublinie. Ojciec Dariusz, Polak. Matka, z pochodzenia Francuzka, Vivienne. Zamordowana trzy dni temu w... to przecież u ciebie w kamienicy!
- Tak, wiem, byłem przy tym niestety. Przyszła do mnie w jakiejś sprawie nie cierpiącej zwłoki, nie zdążyłem zamienić z nią nawet słowa. Jak otworzyłem drzwi już leżała na korytarzu z poderżniętym gardłem.
- To straszne – przyznała Joanna już bez niechęci w głosie. – Piszą tu, że najprawdopodobniej narzędziem zbrodni był drut, struna fortepianowa lub żyłka.
- Garota... – wyszeptał Herring z przerażeniem.
- Co takiego?
- Nic, nic. Masz coś jeszcze?
- Kilka mało ciekawych szczegółów z oględzin miejsca zbrodni. Ogólnie nie ma żadnych śladów mordercy.
- Fachowiec. To musiał zrobić fachowiec.
- Mam jeszcze jedną niedawno zmarłą osobę o nazwisku Ardling. To był Jakub Ardling, syn... Mii Ardling.
- Właśnie! – krzyknął – Czytałem o tym. Robi się coraz ciekawiej – wymruczał Herring.
- Jakuba Ardlinga ze skręconym karkiem znaleźli idący wąwozem z pracy robotnicy. Dwa tygodnie przed śmiercią jego matki...



* * *



Chłopiec nie przeczuwał zagrożenia. Z niecierpliwością czekał na pierwsze poważniejsze pieniądze, które miał zarobić w swoim życiu. Na miejsce przybył kwadrans przed umówioną godziną. U jego stóp w świetle księżyca widać było stojącą niewielką skrzyneczkę. Chłopiec przywołał w pamięci dzień w którym pierwszy raz spotkał się ze swoim mocodawcą (jak to dumnie brzmi, „mój mocodawca” – pomyślał chłopak) na podwórku domu który mieli remontować. Chłopiec, Jakub Ardling, terminował u majstra stolarskiego. Tamta robota miała polegać na remoncie dachu wielkiej starej willi. Mężczyzna zaszedł go w momencie gdy prostował młotkiem na kowadle pogięte gwoździe.
- Obserwuję cię już od kilku dni i wiem że nadasz się do tego, co zaraz ci zaproponuję – powiedział tamten ściszając głos.
Chłopak nie wiedział co powiedzieć. Był zaskoczony ale jednocześnie strasznie zaciekawiony. Kiwnął tylko głową.
- A więc remontujecie dach tejże oto kamienicy. Jesteś młody, uczysz się, więc nikogo nie zdziwi jak będzie cię wszędzie pełno, że się tak wyrażę. Twoje zadanie będzie polegało na przyniesieniu mi wszystkich rzeczy, które wydadzą ci się tajemnicze, które znajdziesz w nietypowych miejscach, na przykład zamurowane w ścianie czy ukryte pod podłogowymi klepkami. Masz to zrobić tak, żeby nikt cię nie widział, ale sam też nie masz prawa zaglądać do znaleziska, bo że takowe będzie, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Aha, byłbym zapomniał. Jeśli spiszesz się dobrze, nie ominie cię sowita zapłata.
A więc czekał ze znaleziskiem na tajemniczego mężczyznę. Ten wyznaczył mu spotkanie tuż przed świtem w ogrodzie, na skraju stromej skarpy.
Nie usłyszał miękkich kroków za swoimi plecami, odgłosy tłumiła dawno nie ścinana trawa. Mężczyzna szmatkę nasączoną chloroformem przygotował już wcześniej. Nie zamierzał ryzykować, że jego sekret się wyda. Przyciśnięcie jej do twarzy chłopaka było kwestią kilku sekund. Zaskoczony szesnastolatek chwilę jeszcze się bronił, ale jego ciało szybko zwiotczało w mocnym uścisku mężczyzny. Pozostało zepchnięcie bezwładnego chłopaka do wąwozu. Przejeżdżający pociąg zagłuszył odgłos upadku. Człowiek spokojnym krokiem wrócił do domu, w dłoniach ściskając tajemnicze pudełko. Z holu zabrał uprzednio przygotowaną torbę i po cichu skierował się w stronę torów. Od dawna wiedział, że poranny pociąg zwalnia swój bieg na wysokości willi. Nie zauważony przez nikogo wskoczył do środka.
Jakuba Ardlinga ze skręconym karkiem znaleźli niedługo później wracający wąwozem z pracy robotnicy.



3



Willa znajdowała się pod numerem 54, tuż za mostkiem, łączącym dwie części ulicy Donovana. Otoczona była wielkim, starym ogrodem. Lokalizację miała nietypową - krótszy bok sporej, prostokątnej działki sąsiadował z ulicą, dłuższa, wschodnia część graniczyła z torami kolejowymi, a rozległy ogród ucinał się na wysokości głębokiego jaru, który podzielił drogę. Spośród otaczających budynków wyróżniała się ogromem ażurowych, drewnianych dekoracji wieńczących szczyt ryzalitu.
- To jest jedna z najstarszych lubelskich willi – rzekła zapytana przez Herringa sąsiadka. - Przez lata ten dom stał pusty. Pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy studiowałam w szkole plastycznej. Willa zarosła chaszczami, rodzice ostrzegali nas, żeby się tam nie zapuszczać, bo diabli wiedzą, kto tam mógł siedzieć. Jakieś pijaki i menele. Albo narkomani. Panie, już wtedy było ich pełno! – rzekła ze wzburzeniem kobiecina. - Dom jest ogromny, z przestronnym poddaszem, pełnym skrytek, idealnych do tego, żeby coś w nich schować. To zawsze pobudzało dziecięcą wyobraźnię, dlatego rodzice tak nas ostrzegali. I dobrze. Widzi pan, detektywie, kiedyś mój kolega, Janek, ze swoim przyjacielem poszli zbadać wnętrze willi. Znaleźli jakiś sposób żeby dostać się do środka, ale, mówię panu, szybciej stamtąd uciekali niż weszli. A i powiedzieć później nikomu nie chcieli co tam widzieli.
Herring nie dał po sobie poznać że w jego umyśle zagnieździły się obawy, że kobieta zacznie zaraz opowiadać mu całą swoją młodość. Jednak obawy okazały się być bezpodstawnymi, bowiem kobieta szybko podjęła opowieść o interesującej detektywa willi.
- Około pięciu lat temu zamieszkali tutaj dwaj lokatorzy - kupiec Helmut Leiding i dźwigowy Joseph Haussmann. Jak zwykłego robotnika było stać na wynajem połowy luksusowej posiadłości? – kobieta zrobiła pytający gest. - Haussmann był postacią tajemniczą – ciągnęła. - Jego pojawienie się wywołało lawinę plotek na dzielnicy. Bo i historia dźwigowego brzmiała mało prawdopodobnie. Rozumie pan - Haussmann twierdził, że nagłe wzbogacenie się było efektem spadku, który otrzymał po śmierci bogatego wuja. A jak już dostał pieniądze, postanowił odpocząć po latach ciężkiej pracy i osiedlić się tu na stałe, w bogatej dzielnicy. Chyba nikt nie dał temu wiary. I wie pan co panu powiem? Ja zauważyłam coś, co może być dla pana ważne. Nie mówiłam tego nikomu bo też i nikt nie pytał. A jestem też niejako dumna, że to zauważyłam, choć przyznam że nie było łatwo. Dobrze się, zaraza, maskował. – Kobieta przedłużała swój wywód rozkoszując się chwilą na którą pewnie długo czekała. – Bo tylko bardzo uważnego obserwatora mogły zadziwić dystynkcja ruchów i nienaganne maniery tego prostego ponoć robotnika...
- Już samo nazwisko Haussmann nie pasowało do kogoś z plebsu – zaczęła opowiadać druga sąsiadka, nie mniej skora do przedstawienia Herringowi wszystkich plotek związanych z tajemniczym domostwem niż jej poprzedniczka. - Dziwna to była postać. Może jakiś agent, może były gestapowiec. Mógł mieć misję odnalezienia dokumentów, które mogły skompromitować prominentnych obywateli Lublina i ich potomków.
- Po roku Haussmann zaczął się domagać remontu dachu willi – podjęła kobieta po chwili przerwy na zaciągnięcie się papierosem. - Skarżył się, że stabilna przed laty konstrukcja zaczęła przeciekać, a w nocy słychać jak spróchniałe drewno toczą korniki. Do tego, że remont jest konieczny, przekonał także współlokatora, który wpierw sceptyczny, stopniowo ulegał presji sąsiada. Wiem to wszystko, bo Leiding zatrudnił mnie jako pomoc domową.
- Ekipa robotników do willi weszła w połowie września – kontynuowała - Dekarze, murarze, stolarze od zmierzchu do świtu kuli grube ściany i uszczelniali dach...

Herring już jej nie słuchał. W Jego głowie powoli klarował się obraz sytuacji. Remont niósł za sobą najważniejszą zaletę - w rozbebeszonych wnętrzach można było bezkarnie myszkować – myślał detektyw. - Ale nie do końca. Robotnicy zapewne potrafili pojawić się znienacka. Tak, tak, to ma sens – dedukował Herring, drapiąc się po rzadkich włosach. - Joseph Haussmann potrzebował pomocnika. Od początku wypatrzył młodego Jakuba Ardlinga - chłopca "od wszystkiego". Ten pewnie od razu zgodził się na propozycję, zapewne popartą nagrodą...
- Niech mi pani jeszcze powie – zwrócił się do kobieciny nawet nie zwróciwszy uwagi, że przerwał jej w pół zdania – Gdzie mogę teraz znaleźć tego Haussmana.
Kobieta splunęła po męsku. – Panie, zniknął, rozpłynął się jak kamfora. Pewno znalazł jakieś zabunkrowane skarby i się ulotnił.
Herring gburowato podziękował za udzielone informacje i gdy miał już się kierować w swoją stronę kobieta złapała go za ramię.
- Taka jestem zalatana, tyle mam spraw teraz na głowie, widzi pan – żenię syna, tyle to przy tym załatwiania, organizowania, że prawie wyleciało mi z głowy! – Herring ukrył zniecierpliwienie. – Jest dwie ulice stąd, o, tam, antykwariat. Jego właściciel jest moim starym przyjacielem, ma na imię Jerzy i wiem, że interesował się historią miasta i jego mieszkańców. Z pewnością będzie coś wiedział na temat tej willi co to pana detektywa tak interesuje.
Herring, powoli powłócząc nogami, udał się we wskazanym przez kobietę kierunku. Zaczynała boleć go głowa.




* * *




Antykwariat znajdował się w suterenie starej, obdrapanej kamienicy. Herring wahał się chwilę przed wejściem do środka. Domyślał się że wewnątrz czeka go zatęchłe powietrze, zapach starości i wiekowych, zbutwiałych książek. Nie pomylił się ani trochę. W pomieszczeniu było wilgotno, duszno i mroczno. Dwa małe okienka na wysokości chodnika wpuszczały do wnętrza niewiele światła. Na staroświeckich kandelabrach paliły się zakurzone żarówki, chyba czterdziestki, jak ocenił detektyw. Stosy rozpadających się książek piętrzyły się na półkach, stołach i na podłodze. Było ich całe mnóstwo. Herring nie był w stanie sobie wyobrazić, jak ktoś mógł ogarnąć ten bałagan. Atmosfera tutaj przywoływała mu w myślach obraz starożytnych bibliotek, pełnych zakurzonych zwojów i pergaminów, jakie widział oczami wyobraźni czytając za młodu książki fantasy. Gdy tak się rozglądał po pokoju, zza przepierzenia wysunęła się mała, przygarbiona postać. Mężczyzna, na oko osiemdziesięcioletni, pomagał sobie w chodzeniu laską. Włosy miał siwe jak gołąbek, na nosie zatknięte grube okulary w rogowej oprawce.
- Czym mogę służyć? – zapytał właściciel.
- Pan Jerzy? – raczej stwierdził niż zapytał Herring.
- Tak, a kto pyta?
- Herring, Mark Herring. Chciałbym z panem zamienić dwa zdania na temat historii, a dokładniej na temat historii pewnej starej willi.
Twarz staruszka pojaśniała w uśmiechu, ukazując szereg równiutkich, białych zębów - bez wątpienia sztucznych.
- Oczywiście, z miłą chęcią. Widzi pan, tak rzadko w tych czasach mam gości, że z chęcią witam spragnionych wiedzy o przeszłości. Proszę usiąść – wskazał Herringowi powyginaną przez artretyzm ręką stary skórzany fotel. – Niech się pan rozgości. Herbaty? – zaproponował właściciel.
- Z chęcią – Herring raczej z przymusu zgodził się na poczęstunek, wiedział bowiem, że może ze starego więcej wyciągnąć będąc miłym.
Upiwszy łyk z przygotowanej herbaty, stary antykwarysta i miłośnik lokalnej historii zaczął swą opowieść. Posiłkował się co chwila różnymi książkami, zapiskami, i własnymi notatkami – Herring domyślił się, że starca również z jakiegoś powodu zainteresowała tajemnicza willa i wydarzenia z nią związane.


- Niemal 150 lat temu parcela należała do persony w mieście poważanej - Alberta Wilhelma Kafemanna, założyciela koncernu wydawniczego. – zaczął opowiadać mężczyzna w sposób, jaki zaciekawiłby nawet najoporniejszego słuchacza. - Kafemann publikował opatrzone swoimi inicjałami książki (w tym księgi adresowe Lublina), jak również gazety. - Przedsiębiorstwo A.W. Kafemann było wówczas bardzo znane. Drukarnia znajdowała się przy dawnej ulicy Kruczej. Obok niej była księgarnia. Spadkobiercy wydawcy prowadzili biznes jeszcze do końca 1945 roku.
Księgarz zakaszlał się, otarł usta chusteczką, pociągnął łyk herbaty z porcelanowej filiżanki i kontynuował opowieść.
- Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że Albert Wilhelm należał do loży masońskiej. Tak, tak, był masonem – potwierdził, widząc zdziwioną minę Herringa. - Kiedy wydawca zmarł w 1891 roku, dom przeszedł na własność jego syna. – zerknął do szarego brulionu, po czym ciągnął dalej. - Otto Kafemann wiódł żywot spokojny. Nie doczekał się potomstwa, dużą willę dzielił z gospodynią, panią Gertrudą. Kontynuował tradycje księgarskie rodziny, do masonów jednak nie przystąpił. Ale do końca lojalnie pielęgnował tajemnicę ojca.
- W willi mogły być przechowywane tajne dokumenty, tak przypuszczam. Wykazy nazwisk wysoko postawionych obywateli, może powiązanych przynależnością do loży. Pewnie na początku planowano, że papiery zostaną przedrukowane, potem jednak pomysł zarzucono. Może ktoś miał listy wywieźć za granicę, ale wybuchła wojna i o całej sprawie zapomniano. A obciążające dokumenty pozostały głęboko ukryte gdzieś na terenie willi.
- Otto zmarł pod koniec pierwszej wojny światowej. Dom w latach 20. należał do Heleny Hoene, wdowy po właścicielu fabryki taboru kolejowego Walterze Hoene. - Pani Hoene o ukrytych dokumentach wcale nie musiała wiedzieć. Mieszkała tam sobie spokojnie, w pełnej nieświadomości, tak jak i później jej spadkobiercy. Aż w latach 90. willa zyskała nowego właściciela.
Budynek zarejestrowany został na nazwisko Marty Noe, córki konsula republiki norweskiej, dyrektora stoczni gdańskiej i wykładowcy w wyższej szkole technicznej. Kobieta, mimo że była posiadaczką rezydencji, preferowała mieszkanie w Norwegii. Willę wynajęła. Teraz zamieszkują ją kupiec Helmut Leiding i dźwigowy Joseph Haussmann...



* * *


W głowie Herringa wszystko zaczynało się układać. Zamordowana Mia Ardling i jej syn Jakub, tajemnicze zniknięcie Haussmanna... Wszystkie te osoby w jakiś sposób były powiązane z tajemniczą rezydencją. Jeszcze pani prokurator i incydent z garotą, gdzie Mię Ardling zamordowano przy pomocy takiej samej broni. Czy prokurator Maria Wenck również jest w jakiś sposób związana z willą przy Donovana 54? Jest tylko jeden sposób by się o tym przekonać.
Herring podziękował antykwariuszowi za rozmowę i skierował swoje kroki w stronę budynku prokuratury.

Na zewnątrz zdążyło się już bardzo ochłodzić. W końcu był dwudziesty piąty listopada. Chodniki pokrywała już cieniutka warstewka brudnego śniegu. Wszędzie walały się śmieci. Usłyszał hałas za plecami. Odruchowo odwrócił się przybierając bardziej pochyloną, stabilną postawę z szeroko rozstawionymi nogami - na wypadek ataku. Ale to tylko banda głodnych kotów walczyła w koszu na śmieci o podział znalezionych ochłapów jedzenia.
Mijał ciemne zaułki, śmietniki z których dochodziły dziwne dźwięki, poniszczone wystawy sklepowe, puste bary. Głowa bolała go coraz mocniej. Postanowił wstąpić do apteki, jednak po zbadaniu zawartości portfela zrezygnował. Gdy mijał ustawione na cegłach auto z ukradzionymi kołami, poczuł mrowienie w palcach lewej ręki, jego nos wypełnił się wonią pomarańczy. Ostatkami sił złapał się niedziałającej latarni by za chwilę osunąć się nieprzytomnie na śnieg.

Płatki śniegu wirują jak oszalałe. Wszystko wiruje. Brzydkie szare kamienice, latarnie kłujące oczy swoim blaskiem, przechodnie przemykający chyłkiem ze zwieszonymi głowami przy ścianach budynków. Wiruje cały świat, coraz szybciej i szybciej. Nagle wszystko się zatrzymuje, obraz się rozjaśnia, wyostrza. Skupia się jak gdyby kamerzysta robił zbliżenie. Koncentruje się na beżowej furgonetce. Jej dach pokrywa śnieg. Ten śnieg jest czerwony, ma zapach śmierci. W szoferce siedzi człowiek. Mężczyzna. Cuchnie mordem, zapach morderstwa wisi, wibruje w powietrzu, niemal go widać. Okulary, czapka z daszkiem z napisem Los Angeles Lakers. Gęsty czarny zarost. Strzelba. Celownik. Strzał. Uśmiech. Ktoś upada, ktoś inny krzyczy. Panika, popłoch. A z drugiej strony radość. Szczęk przekręcanego kluczyka w stacyjce, rozrusznik, wrzucana jedynka, tykanie kierunkowskazu. Furgonetka odjeżdża. A w lusterku widać szeroki uśmiech zabójcy.


Gdy się ocknął wiedział już co się stało. Lub dopiero się stanie! Masz jeszcze szansę ją uratować! – wrzeszczał głos pod czaszką Herringa.
Detektyw zerwał się na równe nogi, zebrał wszystkie siły, nie zwracał uwagi na tętniący ból z tyłu głowy. Biegł. Biegł ile sił w kierunku prokuratury. Gdy dotarł na miejsce aż jęknął z rozpaczy. Wejście do budynku było odgraniczone policyjną taśmą za którą kłębił się tłum gapiów. Wszechobecni gliniarze uwijali się jak w ukropie, wszystko tonęło w niebiesko – czerwonym migającym świetle policyjnych kogutów. A więc stało się. Przedarł się przez tłum, znalazł znajomego policjanta.
- To prokurator Maria Wenck. Zginęła na miejscu, strzał prosto w głowę. Snajper strzelał najprawdopodobniej z budynku po drugiej stronie ulicy. – Zrelacjonował zagadany funkcjonariusz.
- Furgonetka... – wymamrotał Herring i odszedł od miejsca zbrodni. Po drugiej stronie ulicy, w cieniu niedziałającej latarni dostrzegł odznaczający się, sporych rozmiarów prostokąt świeżego, topniejącego śniegu.



* * *



Kamil Bucklebee, dziennikarz śledczy magazynu „Z pałką na Ty” wrócił dziś do domu prawie nad ranem. Zaparkował samochód, stanął przy wejściu do klatki swojego bloku, znalazł w kurtce paczkę z ostatnim papierosem, włożył go do ust i długo szukał zapalniczki. W końcu po długich poszukiwaniach wygrzebał z torby z laptopem zapałki, odpalił papierosa. Stał tak pod blokiem i rozkoszował się nikotyną napełniającą jego płuca. Palił na dworze na prośbę niepalącej żony i ze względu na swoją trzyletnią córeczkę – nie chciał żeby już od najmłodszych lat truła się dymem papierosowym. Pamiętał bowiem kiedy i dlaczego on sam zaczął palić. A było to zaraz po tym, jak wyjechał z domu na studia. Jego oboje rodzice kopcili jak smoki, od dziecka więc siłą rzeczy był biernym palaczem. Gdy wyjechał z domu zaczął odczuwać brak nikotyny. Więc zaczął sam palić i mimo wielu prób rzucenia palił nadal.
Gdy tak stał i zaciągał się dymem zauważył zbliżającego się w jego kierunku mężczyznę. Ten podbiegł do niego, stanął przy panelu domofonu. Żarówka nad drzwiami z napisem „Klatka 3” pozwoliła Kamilowi go zlustrować. Wyglądał dość osobliwie. Był niski, bardzo niski nawet mimo butów na wysokich koturnach. Miał duże okulary w grubej czarnej oprawie. Koszulka z krótkim rękawem późną jesienią dosyć wyraźnie rzucała się w oczy. Na głowie miał dziwny brązowy beret z daszkiem. Mężczyzna wyglądał jakby był pod wpływem narkotyków. Szybkie nieskoordynowane ruchy, dziwne zachowanie, rozbiegany wzrok, szeroki uśmiech na ustach. Gdy się odezwał Kamil ugruntował się w swoim przekonaniu.
- Pan może wejść do tej klatki?
- Tak, a pan tu do kogoś przyszedł? – zapytał gdyż od dwóch lat jak tu mieszka nie widział tej dziwnej osoby.
- Późno jest i nie chcę im przeszkadzać. – pociągnął za klamkę – O, otwarte. Dziękuję panu. – powiedział i zniknął we wnętrzu.
Ludzie wariują w tych czasach, i to dosłownie – pomyślał Kamil delektując się papierosem.
Po paru chwilach mężczyzna wybiegł na zewnątrz, przebiegł dziwacznie kilka metrów, odwrócił się i z uśmiechem na ustach krzyknął: - Dobranoc!
- Dobranoc – odparł Kamil. Jeszcze chwilę zastanawiał się nad tym dziwnym spotkaniem. W końcu zapetował papierosa i ruszył po schodach do mieszkania.
Po niecałych trzech minutach śpiących na osiedlowym śmietniku pijaczków obudziła potężna eksplozja. Zerwali się ze swoich kartonowych posłań i wyszli na zewnątrz. Trzecia klatka bloku przy ulicy Higher Street stała w płomieniach. Języki ognia wydobywały się przez dziury po oknach, samochody na parkingu zostały zbombardowane wystrzelonymi w powietrze cegłami i fragmentami konstrukcji budynku. I milionami kawałków ludzkich ciał, między innymi strzępami redaktora Bucklebee i jego rodziny.



4



Gdy wysiadł z samolotu na lotnisku w Bergen jego twarz owionęło chłodne, wilgotne powietrze. Czyste powietrze, którym prawie się zadławił. Odetchnął pełną piersią, delektując się chwilą. Chciał zapomnieć o misji z którą tu przybył. Chciał podziwiać piękno tego miejsca, najchętniej zostałby tu tak długo jak się tylko da. Ale sprawy nagliły.
Wziął taksówkę do hotelu, przespał się i następnego dnia poleciał do Narwiku. Stamtąd, wypożyczonym samochodem, udał się do Tromsø, miejsca przeznaczenia, miejsca w którym mieszkała Marta Noe.









* * *



Droga do Tromsø była prosta. Nie sposób było zabłądzić. Herring zabłądził. Wszystko przez to, że jadąc pustą, ciemną drogą analizował rozmowę z zastępcą prokurator Wenck, Robertem Dovneyem, jego starym znajomym. Po długiej dyskusji dowiedział się, że Maria Wenck zajmowała się sprawą morderstwa nie kogo innego jak Josepha Haussmanna, który zaginął niedawno w niewyjaśnionych okolicznościach. Jego ciało, z poderżniętym gardłem, znaleziono w pociągu relacji Lublin City – Warsaw. Przy zwłokach nie odnaleziono żadnego bagażu, dokumentów ani rzeczy osobistych. Tożsamość ustalono na podstawie kartoteki dentysty. Okazało się jednak, że Haussmann miał zaszyty w podszewce płaszcza bilet lotniczy do Norwegii. Herring przedstawił Dovneyowi wszystko to, co do tej pory ustalił, to, że wszyscy, którzy niedawno zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, byli związani z willą przy Donovana 54. Mia Ardling i jej syn, Jakub. Prokurator Maria Wenck, która zajmowała się śmiercią Josepha Haussmanna, do niedawna lokatora tej willi. Został również zamordowany Kamil Bucklebee, dziennikarz śledczy, który przeprowadzał z panią prokurator wywiad na temat pierwszego zamachu na jej życie, a który z pewnością również w końcu doszedłby do powiązań wszystkich tych zgonów z tajemniczym domostwem.
Marta Noe była ostatnią, jak miał nadzieję żyjącą, osobą, która łączyła się z tą sprawą.
A więc zacznijmy. Przydałoby ci się trochę poczytać o rytuałach wolnomularzy, bo to co tu napisałeś wydaje mi się nie do końca zgodne z prawdą. Chciałabym wiedzieć, skąd to wziąłeś. Choćby w "Wojnie i pokoju" Tołstoja istnieje wiarygodniejszy opis wstępu do masońskiej loży. Po za tym sam początek razi podobieństwem do wstępu w "Zaginionym symbolu" Dana Browna.

Opis padaczki niemal jak wyrwany z wikipedii Wink

Polska jako pięćdziesiąty drugi stan USA? Oj, przerażająca wizja. Miejmy nadzieje, że nigdy do tego nie dojdzie.

Maria to nie jest to samo imię co Marianna, a prokurator nie równa się sędzi - przynajmniej w Polsce.

Teraz kilka słów o treści. Interesująca, lecz nie porywająca. Tekst jest dobry, choć nieskończony i upstrzony drobnymi błędami interpunkcyjnymi, których nie będę wskazywać. Po za tym zdarzyło się trochę powtórzeń. Po za tym należę do osób, które przekładają dynamizm akcji ponad statyczne opisy. Przynajmniej ja bym je trochę skróciła i wyrzuciła niektóre, w moim mniemaniu, niepotrzebne informacje. No chyba tyle.

W końcu jak na imię ma ten detektyw? Mark czy Marek? To różnica, przynajmniej dla mnie.
Dzięki Ci Nostalgio za (pierwszy) komentarz Smile Już spieszę z odpowiedziami na Twoje pytania Big Grin
Szczerze mówiąc to rytuał masonów wymyśliłem sam, posiłkując się tylko tekstem przysięgi jaki znalazłem w necie. "Zaginionego symbolu" nie czytałem, może to Brown mnie "splagiatował" ;P
Co do opisu padaczki... Moim zdaniem lekarz powinien używać fachowego słownictwa, takiego też użyłem (w czym pomogły mi trochę medyczne studiaWink)
Z imionami i stanowiskiem rzeczywiście pokręciłem trochę, i przyznam Ci się, że czytając tekst co najmniej kilka razy nie wyłapałem tych błędów - mój błąd, tak jak i interpunkcja Smile
Pisanie zakończenia niestety trochę się ślimaczy, ale mam nadzieję że znajdę niedługo jakąś wolną noc i przeleję na papier/dysk pomysły, które zrodziły się w mojej głowie, doprowadzając akcję do spektakularnego finału Wink
pozdrawiam Big Grin
Nie przywykłam do czytania jednej długiej pracy w całości (nie potrafię się do tego nigdy zmusić) dlatego podzielę komentarz na rozdziały, w miarę czytania kolejnych będę go edytować.

WSTĘP i CZĘŚĆ PIERWSZA:
Fakt, przypomina początek "... Symbolu", nawet bardzo, ta przysięga, czuję się jakbym miała deja-vu. Cała tematyka mi go przypomina, tekst wygląda jak pisany ręką fana Browna.

Cytat:Wiesz(przecinek) co masz czynić.

Cytat:Wyciągnął z klatki broniącego się zawzięcie jednego z kotów i jednym ruchem poderżnął mu gardło.
pierwsze zdanie w ogóle coś mi zgrzyta, nie lepiej napisać coś w stylu: "Wyjął z klatki jednego z zawzięcie broniących się kotów" ? Lub największego, najciemniejszego - aby zlikwidować powtórzenie.

Cytat:znów „tworzy” jakiś horror
nie rozumiem potrzeby użycia tu cudzysłowu.

Cytat:- Panie Herring, Red, wiem że pan tam jest, proszę mnie wpuścić, błagam, muszę z panem porozmawiać(kropka) - kobiecy(wielka litera) głos, bardzo niski, jakby zachrypnięty, niezmiernie seksowny.
Błąd w zapisie dialogu.

Cytat:(w tym momencie jakby drugim, sąsiednim torem przemknęła mu myśl(przecinek) że musi w końcu zmienić szyld na froncie kamienicy, w której znajdowało się biuro.
+ nie podobają mi się wtrącenia - zwłaszcza tak rozległe - w nawiasach. Ale to tylko osobiste odczucia.

Cytat:Napis ciągle głosił „Biuro detektywistyczne Marek i Wacek”, napis, który jakże często dzieciarnia przerabiała na „Marek i jego Wacek” i który wszyscy kwitowali przytłumionym śmiechem).
+ przed drugiem "napis" widziałabym kropkę.

Cytat:- Proszę – powiedział, jednak zabrzmiało to jak „prszszsze” – sztywny język, suche usta i przepalone wódą gardło dały znać o sobie.
w dialogu myślnika używa się tylko do oddzielenia mowy postaci od komentarza narratora, w przeciwnym razie robi się z tego niezrozumiała papka - jak tu, ponieważ z zapisu wynika, iż "sztywny język..." mówi kobieta.

Cytat:Marek zdziwił się, bo zawsze jak wracał po pijaku to rano zastawał drzwi nie zamknięte na klucz.
lepsze "gdy"

Cytat: Ale widać tym razem było inaczej.
lepsze "lecz"

Cytat:W momencie gdy już stanął na nogi(przecinek) okrutny ból głowy uderzył go z siłą i energią gromu,
zbędne

Cytat:przywołując w myślach obrazki z poprzedniego wieczoru. I z poprzedniego, i z jeszcze wcześniejszego,
Lepiej brzmiałoby bez tego powtórzenia - przywołując w myślach obrazki (z [też nie wiem czy aż tak niezbędne]) poprzedniego wieczoru. I z tego wcześniejszego, i jeszcze wcześniejszego.

Cytat:Kiedy doszedł w końcu do drzwi(przecinek) poczuł mrowienie w palcach lewej ręki, zapachniało pomarańczami, nogi się pod nim ugięły i padł na ziemię nieprzytomny.

Cytat:kontury się rozmywają, , zapachy pulsują, kolory tańczą przed oczami, dźwięki się przenikają. Obraz w końcu się klaruje. Przed drzwiami stoi kobieta. Jej sukienka jakby płonęła, zaraz wszystko się od niej zajmie ogniem. Nie, to tylko kolor, czerwień faluje. Kobieta puka, słychać niewyraźne „proszę”, naciska klamkę. Lecz nie wchodzi, nie zdąża. Ktoś dopada ją od tyłu, zachodzi niemal bezszelestnie, zaciska na szyi cienki przedmiot, jakby drut. Srebro niknie w szyi, zatapia się w tkankę(przecinek) by po chwili wypuścić falę szkarłatnej posoki. Kobieta nawet nie jęknęła, może nawet nie zdążyła zdać sobie sprawy z tego(przecinek) że umiera. Cień niknie równie bezszelestnie jak się pojawił. [/i]
na początku podwójny przecinek się wkradł, dalej nadmiar "się" rzucił mi się w oczy, dalej powtórzenie "szyi".

Cytat:Herring nie wiedział czy powinien siadać na idealnie białe krzesełko.
a po co to zdrobnienie?

Cytat:Wysoki Sądzie(przecinek) proszę o najlżejszy wymiar kary.

Cytat:No, proszę się tak bardzo nie martwić(kropka) – lekarz(wielka litera) zauważył że blada twarz Herringa już prawie zlewa się z idealną bielą płytek na ścianie. Wszystko będzie dobrze, tylko musi pan brać tabletki.
to tez raczej są słowa doktora, więc gdzie myślnik przed nimi? No i zły zapis, btw.

Cytat:Doktor miał rację(spacja)- napady w których tracił przytomność zaczęły się pojawiać coraz częściej. Ale nie było do końca tak(przecinek) jak mówił lekarz. Tracił przytomność, i(zbędne "i") owszem, ale nie był całkowicie wyłączony ze świata.
pojawiać się - szyk.

Cytat:Bał się(przecinek) że to co widział będąc nieprzytomnym(przecinek) wydarzyło się naprawdę.


Cytat:czas (wóda) zamazał wszystko.
alkohol, zdecydowanie.

Cytat:jednak wciąż wykonywał nieudolnie masaż serca.
nieudolnie wykonywał - szyk.